Synowie bogaMroczna powieść fantasy w najlepszym wydaniu. Brutalna, posępna, jak żywcem wyjęta z nordyckich mitów.

Wiedziony przepowiednią król wikingów, pozbawiony możliwości posiadania męskiego potomka, wyprawia się, by uprowadzić dziecko, gwaranta pomyślności swego ludu. Zamiast jednego, znajduje dwa niemowlaki – bliźniaczych synów śmiertelniczki i nordyckiego boga. Jednemu pisany jest los dziedzica królewskiego tronu, drugiemu – żywot wśród wilków.

Niekonwencjonalne ujęcie mitu o wilkołaku. Ociekające krwią, pachnące żelazem. Rozbrzmiewające złowieszczymi zaklęciami i szczękiem oręża.


Można powiedzieć, że akcja „Synów boga” toczy się dwutorowo: na poziomie ludzkim i nadprzyrodzonym. Wali, Feileg i osoby z ich otoczenia zostają wciągnięci w boskie manipulacje – za sznurki ciągną Odyn i Loki, a swoje trzy grosze dorzuca również królowa wiedźm Gullweig. Gdy mowa o celach i ambicjach nordyckich bóstw, nie ma czytelnych granic między dobrem a złem ocenianymi w ludzkich kategoriach. Bracia kierują się porywami uczuć i uśpionymi instynktami, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co kryje się za wydarzeniami, którym muszą sprostać i jak daleko mogą sięgać ich konsekwencje.

„Synowie boga M.D. Lachlana nie są banalną historyjką fantasy, udekorowaną Wikingami i wilkołakami. To powieść, w której właśnie realia dawnej Skandynawii odgrywają olbrzymią rolę, a autor starannie odrobił pracę domową.”

Jerzy Rzymowski, Nowa Fantastyka

M.D. Lachlan (właśc. Mark Barrowcliffe) – brytyjski autor i dziennikarz, wcześniej komik; rocznik 1964. Pod prawdziwym nazwiskiem opublikował kilka popularnych książek, w tym znane w Polsce Dziewczyna nr 44 i Niewierność młodego tatusia. Prawa do ich ekranizacji zakupił nagrodzony Oskarem reżyser Ron Howard. Od dziecka zafascynowany gatunkiem fantasy, niegdyś z pasją grywał w Dungeons & Dragons. Młodzieńczą fascynację opisał w uznanej przez krytyków autobiograficznej książce The Elfish Gene. Wydani pod pseudonimem Synowie boga stanowią jego debiut fantasy, a zarazem początek planowanej serii.

Tytuł: Synowie boga
Tytuł oryginalny: Wolfsangel
Autor: M.D. Lachlan
Tłumaczenie: Kamil Lesiew
Wydawca: Prószyński Media
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 24.03.2011 r.
Liczba stron: 584
ISBN: 978-83-7648-657-4
Format: 125 x 195 mm
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena: 42,00 zł
Seria Nowej Fantastyki

Fragment książki -zapraszamy do lektury

1. Biały Wilk

Varrin ścisnął drzewce włóczni i omiótł wzrokiem ciemny horyzont, z trudem utrzymując równowagę na pokładzie smaganego wzburzonymi falami niewielkiego langskipa. Był pewien, że tam płynęła rzeka, którą opisał jego suzeren. Szerokie ujście pomiędzy dwoma przylądkami, jednym w kształcie smoczego grzbietu, drugim – przypominającym wyciągniętego psa. Niezgorzej pasuje do opisu, pomyślał. Jeśli spojrzeć na to z przymrużeniem oka.
– Lordzie Authunie… Królu, zdaje się, żeśmy na miejscu.
Siedzący tyłem do dziobnicy mężczyzna w opończy przebudził się. Jego długie włosy zdawały się niemal lśnić bielą w jasnym niczym lampa blasku półksiężyca. Wstał powoli, zesztywniały od bezruchu i chłodu. Odwrócił wzrok ku wybrzeżu.
– Zaiste – potwierdził. – Dokładnie tak, jak przepowiedziano.
Na wzmiankę o wieszczbie Varrin, potężne chłopisko, o półtorej głowy przewyższające króla, dotknął amuletu u szyi.
– Czekamy do brzasku, a potem wpływamy, królu?
Authun przecząco pokręcił głową.
– Teraz – postanowił. – Odyn jest z nami.
Varrin skinął głową. W normalnych okolicznościach pomysł, by w ciemnościach manewrować langskipem po nieznanej rzece, uznałby za szaleństwo. Ale u boku swego konunga czuł się na siłach sprostać każdemu wyzwaniu. Authun był Wölsungiem, w prostej linii potomkiem bogów, uosobieniem ich potęgi.
Płynęli wolno, acz z falą, a dzięki kilkudniowym pomyślnym wiatrom załoga wypoczęła i teraz ochoczo chwyciła za wiosła. Wszystko szło po ich myśli. Nie dziwota, skoro na pokładzie przebywał ich pan i władca. Varrin nie wątpił, że królewska magia sprzyja pomyślności wyprawy.
Ludzie zginali karki, wiosłami dając odpór falom, miarowo posuwając łódź ku ujściu rzeki. Kołysanie langskipa było o wiele mniej odczuwalne pod wiosłami niż pod żaglem. Ustabilizowany okręt zdawał się odzwierciedlać niezachwianą determinację, którą Varrin odczuwał, kierując łódź przez przybrzeżne wody. Choć nie wątpił, że czeka ich potyczka, był gotów. Wprost drżał z niecierpliwości.
Załoga okrętu liczyła sobie dziesięciu wojów. Zaledwie dziesięciu, włącznie z królem. Varrin nie odczuwał jednak niepewności czy choć odrobiny niepokoju. Pozostawał wszak u boku swego władcy, króla Authuna, zwycięzcy niezliczonych bitew, pogromcy monstrualnego Gota, Gyrda Potężnego. Skoro Authun uważał, że dziesięciu ludzi podoła zadaniu, to niechybnie tak właśnie będzie. I pomyśleć, że taki mąż nie doczekał się jeszcze dziedzica! Ludzie gadali, że Authun wywodzi się od Odyna, najwyższego z bogów. I że ten miłujący wojnę poeta, czując się zagrożony przez swego krewkiego potomka, obłożył Authuna klątwą, by płodził same niewiasty. Z obawy, że syn okazałby się jeszcze potężniejszy od ojca. Iście boska to przewrotność.
Varrina przeszedł dreszcz na samą myśl o konsekwencjach, gdyby Authun jednak nie spłodził chłopca. Musiałby wówczas wyznaczyć dziedzica, a to by ich plemieniu tylko biedy napytało i polałaby się krew. Frakcje królestwa trzymał w ryzach wyłącznie autorytet władcy. Gdyby go zabrakło, nie obyłoby się bez krwawej jatki, a potem już nie opędziliby się od wrogów. Varrin spojrzał na króla i uśmiechnął się do siebie. Głupiś, skarcił się w duchu. Wszak nam wszystkim i tak kiedyś umrzeć trzeba.
Przypatrywał się skąpanym w mroku wzgórzom, dumając, po cóż przybyli do tej odległej krainy. Najwidoczniej chodziło o coś więcej niż o zwykłą grabież, bo ich łódź odbiła od brzegu sielskiej plaży odległej o dzień podróży na północ od ich dworu. O nie. Wojom nie dane było pożegnać się z bliskimi czy poucztować przed wypłynięciem. Cel ich misji znamionował tylko zabrany na pokład wojenny oręż, błyszczące żeleźca toporów, tarcza ozdobiona malunkiem wilczej głowy i inna, z podobizną kruka. Symbole owe zwiastowały wrogom: „Wasze truchła posłużą za żer dla tych stworzeń”.
Rychło osiągnęli ujście rzeki, ale zwolnili, gdy wpłynęli na płytsze wody. Nie zmniejszyli tempa, by wysondować dno; Authun jedynie podszedł ku dziobowi łodzi i nachylając się nad taflą,wydawał polecenia sternikowi. Varrin uśmiechnął się znacząco do wioślarza naprzeciwko, podczas gdy łódź gładko, niczym nóż do pochwy, wśliznęła się w nurt rzeki. Chłopak ów, młodzian około siedemnastoletni, który nigdy wcześniej z Authunem nie pływał, wyszczerzył się w odpowiedzi. „Miałeś rację, on jest niesamowity” – malowało się na jego obliczu. Byli dumni ze swego króla.
Fala przypływu poniosła ich w górę rzeki. Przesmyk stał się zdradliwie wąski; wrzynał się w ląd wśród ostrych klifów i twardych głazów. Lecz król obrał właściwy kurs. Po godzinie przeprawy po atramentowych falach w głąb krainy, oświetlanych wyłącznie bladym sierpem księżyca wysoko na firmamencie, prąd ustał i przestał posuwać łódź, zmuszając wioślarzy do wytężonej pracy Naprzeciwko nich, pośrodku nurtu, z mroku wyłonił się piaszczysty brzeg. Authun dał znak, by łódź doń przybiła. Konstrukcję niewielkiego langskipa obmyślono na taką właśnie okoliczność, toteż osiedli na piasku łagodnie, z ledwie zauważalnym drżeniem.
Authun odwrócił się ku swym ludziom i po kolei wypowiedział ich imiona.
–  Vigi, Eyvind, Egil, Hella, Kol, Vott, Grani, Arngeir. Jesteśmy pobratymcami i zaprzysięgłymi druhami. Między nami łgarstwo nie przystoi. Żaden z was nie powróci z tej wyprawy. Jedynie Varrin, samowtór ze mną, dotrze na wybrzeże, by pokierować łodzią. Nim wstanie świt, wszyscy ucztować będziecie z przodkami w komnatach Odyna lub Freyji.
Większość drużyny zapowiedź nieuchronnej zguby przyjęła bez mrugnięcia okiem. Byli wszak wojami, wychowanymi w poczuciu nieuchronności śmierci w bitwie. Ten czy ów uśmiechnął się, rad umrzeć u boku swego króla.
– Skonam wraz z mymi braćmi – sprzeciwił się Varrin.
– Jeszcze nie nadszedł twój czas. Ale wkrótce będzie ci to dane – odparł Authun.
Spojrzał na swego bez mała najlepszego druha. Ten olbrzym był mu jeszcze potrzebny do ponownego zepchnięcia łodzi na wodę. I pomocy przy zwalczaniu wszelkich niebezpieczeństw czyhających na szlaku wieloryba, na drodze ku domowemu siedlisku. Dopiero wtedy pozwoli mu umrzeć.
– Nie mam obowiązku klarować wam, czemu musicie umrzeć. Wystarczy wam znać, że taka jest ma wola. Ale wiedzcie, że po kres czasu wasze czyny opiewane będą w pieśniach. Znaleźliśmy się tu bowiem, by zagarnąć magiczne dziecko, które przejmie me dziedzictwo i zapewni świetlaną przyszłość naszemu ludowi.
– A co z dziecięciem, które nosi w łonie twa żona? – zapytał Varrin.
– Nie ma żadnego dziecka – odrzekł Authun. – To podstęp górskich czarownic.
Ludzie głośno wciągnęli powietrze. Authun był dobrym królem, sprawiedliwym i szczodrym, hojnie rozdającym pierścienie i zaszczyty. Nigdy nie zdarzyło mu się nawet zabić po wypitce niewolnika, jak mieli w zwyczaju inni suzerenowie. Ta nowina ich jednak zszokowała. Podwładni króla brzydzili się łgarstwem, zaś podstęp czarownic zakrawał na kłamstwo. Nadto, noszące znamiona magii. A co gorsza – niewieściej.
Woje niespokojnie wiercili się na siedziskach. Śmierci śmiali się w twarz; towarzyszyła ich życiu niby wierny pies. Górskie czarownice jednak budziły w nich trwogę. Jedynie król, sam będąc półbogiem, mógł rozmawiać z tymi wiedźmami, acz nawet on musiał mieć się na baczności. W przeszłości ich rady okazywały się trafne, choć przychodziło za nie płacić wysoką cenę. Czarownice żądały straszliwej ofiary, niezmiennie tej samej. Ofiary z dzieci. Chłopców brały na służbę, dziewczynki zaś przyuczały na kontynuatorki ich osobliwych tradycji.
– Wiadome dziecko uwięziono w tutejszym siole, odebrawszy czarownikom z dalekiego zachodu – rzekł Authun. – Jest synem bogów i poprowadzi nas ku potędze. Kmiecie nie zmiarkowali jeszcze, co stało się ich udziałem. A pozbawimy ich tego, nim się zorientują. Sioła bronią tylko chłopi. Trzeba nam się jednak spieszyć, bo woje znajdują się o dwie godziny jazdy stąd.
Popatrzył w mrok. Na niebie, w oddali, majaczyła bladoróżowa łuna.
– Rozpalili sygnały ogniowe – skonstatował. – Możemy spodziewać się oporu. Dziecko znajdziemy przy kapłanie ich boga. Szukać nam trzeba budynku oznaczonego tak jak wszystkie ich święte przybytki. – Złożył palce w znak krzyża. – Podążajcie za mną, a wywalczymy sobie drogę do świątyni, a potem wyrąbiemy odwrót do łodzi. Atoli nim to nastąpi, los się odwróci. Nastanie godzina waszej chwały. Dziś przejdziecie do legendy, a wasza sława trwać będzie po wieki. Jeszcze pięć zakrętów rzeki i będziemy na miejscu. Pora się sposobić.
Podwładni skinęli głowami i bez słowa zabrali się do pracy. Odsznurowali włócznie na rufie łodzi, wyjęli z beczek hełmy i grube tuniki, zaś topory bojowe wypakowali i przymocowali na plecach. Varrinowi i Egilowi przypadł zaszczyt odziania króla. Pomogli mu wzuć jego nieoceniony hauberk, kolczugę z długimi rękawami – zwaną w ich stronach „byrnie” – i założyli mu na głowę złoty hełm, stylizowany na głowę wilka – symbol jego rodu. Wykuty przez najlepszych płatnerzy, odkryty na przedzie, nie licząc lśniących osłon policzków, wywoływał u patrzących złudzenie, jakby tył głowy Authuna znajdował się w paszczy ogromnego wilka. Z oddali, we wspaniałym hełmie, z podmalowanymi sadzą oczami, król zdawał się przerażającym wilkogłowcem. Woje umieścili naramienniki na rękach władcy, przewiązali go złotym pasem, zdjęli używaną na morzu opończę, miast niej zakładając inną, przetykaną złotymi nićmi.
Varrin podał królowi tarczę ozdobioną wizerunkiem łba rozwścieczonego wilka. Potem przyszedł czas na miecz, jedyny na całej łodzi, schowany w wysadzanej białymi klejnotami pochwie. Gdy Varrin wyciągał broń z beczki, zaiskrzyła w świetle księżyca. Był to oręż jedyny w swoim rodzaju. Wikińskie miecze miały zazwyczaj krótkie i proste ostrza, nadające się do walki w zwarciu, z wykorzystaniem tarczy. To jednak było długie, cienkie, o wyraźnie zakrzywionej głowni. Mocniejsze nad inne i, choć lżejsze, już nieraz kruszyło żelazo dzierżone przez wrogów. Authun nabył ów oręż od kupca z południa, utrzymującego, iż broń pochodzi „z przedświtu” – co w mniemaniu Authuna oznaczało wschód. Jakakolwiek by była jego proweniencja, król miał pewność, że miecz jest zaklęty, wykuty – jak mówił handlarz – przez magicznych płatnerzy z legendarnych królestw piasku. Kupiec zwał go Szamszirem, a Authun przejął to miano, gdyż w dźwięku oręża zdawały się igrać poszumem pustynne wiatry, a przynajmniej tak podpowiadała królowi wyobraźnia. Jego podwładni jednak zwali tę broń Księżycowym Ostrzem.
Król był gotów. W bojowym rynsztunku prezentował się przerażająco i okazale, niczym bóg. Prawdę mówiąc, w odróżnieniu od swych pobratymców, Authun nie przejawiał przesadnego upodobania do ozdób. Jego ostentacyjny przyodziewek obliczony był na wywołanie określonego efektu – napełnienia serc przeciwników nabożną trwogą.
Niebawem również pozostali stanęli w pełnej gotowości. Authun własnoręcznie napełnił trunkiem ich rogi. Varrin spojrzał na władcę. Zachodnikom w osadzie przyda się odwaga, pomyślał.
– Za nieustające uczty w komnatach poległych – zawołał Hella.
– Za nieustające uczty w komnatach poległych – zawtórował mu chór głosów. Szeptem, na wypadek, gdyby wróg znajdował się w pobliżu. Upili po głębokim łyku, później – kolejnym. Rogi napełniano raz po raz, podczas gdy łódź, odepchnięta wiosłem od brzegu, ruszyła w dalszą drogę, meandrując ku upatrzonej wiosce. Zgodnie z przewidywaniem Authuna, przybycie najeźdźców nie pozostało niezauważone. Zachodnicy nie byli bowiem głupcami i wystawili zwiadowców u ujścia rzeki. Już teraz, nim jeszcze osada znalazła się w zasięgu wzroku napastników, wikingowie dostrzegali migoczący na niebie blask sygnałów ogniowych. Będą musieli się sprężyć i uderzyć na przeciwnika, nim ten zdoła zwołać pod broń hurmę ludzi, by stawili im czoła. Ale dla nich to przecież nie pierwszyzna.
Kiedy minęli ostatnie zakole, Varrin odniósł wrażenie, jakby ktoś ich ubiegł i łupił tę wioskę w najlepsze. Sygnały ogniowe błyskały na całej długości plaży i w górze, na zboczu. Światło wydobywało z mroku coś, co Varrin uznał za całkiem pokaźną osadę złożoną z około dwudziestu domostw ciągnących się aż po budynek z krzyżem na dachu. Cóż, przynajmniej nie trzeba będzie długo szukać.
Zachodnicy okazali się całkiem zmyślni. Na szczycie klifu podejścia do plaży broniły zaostrzone drzewce wysokości człowieka. Do osady prowadziła tylko jedna droga, przez szczelinę tak wąską, że z trudem pomieściłaby wóz z zaprzęgiem, choć łatwą do obrony dla znających się na rzeczy. Ale nawet z pokładu łodzi, w nikłym świetle ognisk, Varrin zorientował się po sposobie, w jaki dzierżono włócznie i tarcze, że ci ludzie bardziej nawykli do orania zagonów niż do wojaczki. W murze tarcz pełno było luk, a kilka grotów mierzyło w niebo. O wiele lepiej by zrobili, celując nimi w najeźdźców. Wszak to nie księżyc zamierzał ściąć głowy obrońców.
Król pierwszy wyskoczył przez burtę, z pluskiem zanurzając się po kolana w wodzie. Brodził przez płyciznę w tempie właściwym raczej tragarzowi objuczonemu koszem małży, a nie wojownikowi zmierzającemu na spotkanie nieprzyjaciela. Reszta poszła jego śladem. Trzech bezpośrednio za Authunem, dalej kolejnych czterech, z tarczami ustawionymi w klin. Dwóch zostało na pokładzie, by bronić łodzi.
Z grubsza dwadzieścia metrów przed pierwszą linią obrony wódz przystanął, a jego ludzie uderzyli włóczniami o tarcze. Zaczęli ujadać i wyć niczym dzikie zwierzęta. Ci, którzy wciąż mieli w swych rogach choć kroplę trunku, dopili go i odrzucili puste naczynia na bok. Cztery pełne łyki – dość dla kurażu, za mało, by stać się niezdarnym. Authun postąpił naprzód, obnażając Księżycowe Ostrze, a na głowni zaigrały iskierki światła pochodni, przemieniając metal w ogień. Królewski hełm zdawał się żarzyć, a klejnoty wilczych oczu rozgorzały żądzą krwi.
Król podniósł miecz w górę i zakrzyknął:
– Jam jest Authun Wilk, król walecznych mieczy Horda, grabieżca pięciu grodów, syn Odyna, władca bitew! Żaden człek, co przeciw mnie stanął, nie doczekał jutra. Zoczcie łupy, którem zagarnął!
Zakręcił orężem, ostrze zalśniło w świetle księżyca i ognia. Pochodnie rozjarzyły klejnoty wilczych ślepi i przeobraziły naramienniki króla w gorejące węże. Na pochwie miecza zatańczyły ogniki, opończa zamigotała rojem iskier. Nawet zdobiące zęby Authuna małe czerwone szafiry zdawały się żarzyć. Tylko okolice oczu sprawiały wrażenie martwych. Martwych i bezlitosnych.
Zachodnikom Authun jawił się jako dziwaczny, błyszczący, bezoki obcy. Wiedzieli, że taką majętność posiąść można tylko w jeden sposób. W wyniku bitew, nadto wielu.