UwięzieniKolejna powieść w cyklu o detektywie Samie Becketcie i jego żonie Grace.

W domu Becketów wszystko świetnie się układa. Sam planuje dla Grace niespodziankę urodzinową, Cathy wraca z Kalifornii, a Grace postanawia wrócić do pracy. Nawet detektyw Martinez się zakochuje.

Sielankę przerywa seria morderstw. Na plaży Miami policja znajduje zmasakrowane zwłoki świeżo poślubionych małżonków. Morderca układa ich nagie ciała w makabryczny i niezrozumiały sposób. Detektyw Becket zostaje wezwany do sprawy. Tymczasem młode pary w okręgu Miami zaczynają obawiać się o swoje życie, tym bardziej że przeciwnik zdaje się wodzić policję za nos.

Hilary Norman – brytyjska autorka thrillerów i kryminałów przetłumaczonych na kilkanaście języków. Polskiemu czytelnikowi znana jest m.in. z powieści: „Ślepa trwoga” (2004), „Pasierbice” (2005), „W ślepej uliczce” (2008), „Niebezpieczna zabawa” (2009), „W sieci kłamstw” (2010), „Przybysz” (2010). Mieszka wraz z mężem w Londynie.

 

http://www.hilarynorman.co.uk/

Tytuł: Uwięzieni
Tytuł oryginału: Caged
Autor: Hilary Norman
Autor przekładu: Alina Siewior-Kuś
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 3 lutego 2010 r.
Liczba stron: 312
ISBN: 978-83-7648-621-5
Okładka: miękka
Format: 125 x 195 mm
Cena: 34,00 zł


6 lutego


Opiekun siedział na podłodze koło plastikowej klatki.
Te spokojne chwile z nimi były najlepszą rzeczą na świecie.
Izabela Siódma zwinęła się w kłębek na jego brzuchu.
Każdy szczur jest inny. Izabela lubiła się tulić, nauczyła się czerpać przyjemność z ludzkiego dotyku i ciepła skóry.
Opiekun wiedział, że niedługo zacznie się ruja i cudownie będzie obserwować Izabelę, całą wibrującą i rozedrganą tak jak jej poprzedniczki. Przy najlżejszym dotknięciu Romea Piątego, namiętnego samca, ogon się podniesie, a sierść na małym tyłeczku stanie, odsłaniając sekretne maleńkie miejsce, które zabarwiło się słodkim fioletem, i Izabela otworzy się przed kochankiem.
Zdaniem opiekuna to było piękne.
Partnerowi Izabeli też się podobało, chociaż Romeo jak każdy zdrowy napalony samiec z ochotą posiadłby cały harem samic, gdyby pokazały mu swoje maleńkie cipki.
Dzisiaj nie stało się nic wartego zanotowania, opiekun złapał więc Izabelę, zmierzył jej temperaturę i puls. Stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, zapisał dane i puścił zwierzątko.
Izabela znowu umościła się na ciepłym ludzkim ciele. Opiekun pogładził ją po łepku.
Szczury to miłe stworzenia, choć ludzie ich nie rozumieją. On od jakiegoś czasu badał ich zwyczaje i opiekował się nimi. Polubił je, wzruszały go i imponowały mu, ponieważ były indywidualnościami jak psy i koty. Oraz ludzie.
Lubiły jeść, bawić się, walczyć i uprawiać seks.
Niektóre lubiły też zabijać.
Miały jednak swoje ograniczenia, wymagały kontroli. Po jakimś czasie, gdy już nic nowego nie prezentowały, opiekun nudził się nimi i zastępował je następnymi. Jedna Izabela robiła miejsce następnej, na miejsce dawnego Romea pojawiał się nowy.
Ich życie nie było długie, nawet wedle szczurzych kryteriów, ale wygodne, może wręcz szczęśliwe w domku wyłożonym cedrowymi trocinami, pełnym puszek, w których mogły się ukrywać, pudeł, gdzie mogły się wylegiwać, i miseczek z dobrym, odżywczym jedzeniem.
W gruncie rzeczy była to tańsza miniatura Szczurzego Parku, raju zbudowanego w latach siedemdziesiątych przez kanadyjskiego psychiatrę Alexandra, który prowadził na szczurach eksperymenty dotyczące uzależnienia od narkotyków. Jego badania wykazały, że zwierzaki nie lubią być na haju, wolą czystą wodę od morfiny i płynów z dodatkiem cukru.
Szczury nie są głupie.
W żadnym razie.
Izabela Siódma przeciągnęła się i ruszyła przed siebie.
– Nie dzisiaj – powiedział opiekun, podnosząc ją delikatnie i gładząc po słodkim małym nosku.
Ta Izabela była wyjątkowa.
Kiedy nadejdzie pora, opiekun łagodnie zakończy jej życie.
Ale jeszcze nie teraz.
Romeo jeszcze z nią nie skończył.
2
Rodzina Becketów cieszyła się życiem.
Wszyscy byli bezpieczni, zdrowi i zadowoleni w małym białym domu na wyspie Bay Harbor, w którym Grace Lucca Becket zamieszkała na kilka lat przed poznaniem i poślubieniem Sama.
Ta swoboda i spokojne życie wprawiały Grace w zdenerwowanie.
W przeszłości nigdy nie była przesądna, z upływem lat jednak to się zmieniło, czasami nawet odpukiwała w niemalowane drewno, tak by nikt tego nie zauważył – oczywiście z wyjątkiem Sama, który dostrzegał wszystko.
Tak na kobietę wpływa małżeństwo z policjantem z wydziału zabójstw.
Wpływa również na wiele innych sposobów, kiedy policjantem jest Sam Becket, który miłością, troską i dobrocią otacza nie tylko ciebie, maleńkiego synka i dorosłą córkę, ale także innych, którzy się liczą w twoim świecie.
Chociaż odczuwasz też napięcie – za każdym razem, gdy mąż wychodzi do pracy.
Nawet w okręgu tak cywilizowanym jak Miami Beach policjant z wydziału zabójstw nazbyt często ma do czynienia z szaleństwem i złem, więc nigdy nie możesz być pewna.
Na razie jednak życie było spokojne, mroczne czasy minęły.
Odpukać.

Joshua miał siedemnaście miesięcy, był wszędobylskim, cudownie miłym, niezwykle ciekawskim chłopczykiem, który naukę siusiania do nocnika uznał za świetną zabawę i dysponował już zasobem ponad dwudziestu zrozumiałych słów. Grace, psycholog dziecięcy i młodzieżowy, znowu zaczęła przyjmować pacjentów, a Cathy, ich dwudziestodwuletnia adoptowana córka, przyjechała po dziewięciu miesiącach spędzonych w Kalifornii, tak więc na Boże Narodzenie rodzina była w komplecie. Przy świątecznym stole zasiedli także siostra Grace Claudia, jej mąż Daniel oraz synowie, którzy powoli dochodzili do siebie po tragicznych przeżyciach.
Ledwo Cathy wróciła do domu, zaraz spakowała wszystkie swoje rzeczy i znowu się wyprowadziła, tym razem chyba na dobre.
Grace i Sam nigdy nie przypuszczali, że będą z tego powodu szczęśliwi, ale tak się złożyło, że w tym samym czasie Saul, młodszy brat Sama, znalazł mieszkanie w Sunny Isles Beach i zapytał Cathy, czy chciałaby z nim zamieszkać. Zarabiał nieźle jako stolarz, robił na zamówienie meble i stać go było na czynsz, co więcej, dzięki spadkowi, który trzy lata temu Judy Becket zostawiła synom (co obu bardzo poruszyło), zyskał solidne zabezpieczenie, umówili się więc, że kiedy Cathy znajdzie pracę, będzie płaciła swoją część, na razie jednak obecny stan rzeczy mu odpowiadał.
Stryj i bratanica na papierze, w rzeczywistości byli dla siebie jak rodzeństwo, a właściwie jak najlepsi przyjaciele, jako że różnica wieku między nimi wynosiła tylko rok. Kiedy doktor David Becket i jego zmarła żona Judy adoptowali Sama, osieroconego ośmioletniego Afroamerykanina, nie przypuszczali, jaką piękną tradycję rodzinną tym zapoczątkowali. Wszystkie odmienne dziedzictwa zszyte jak w najlepszej amerykańskiej kołdrze; Cathy stanowiła równie ważny jej fragment jak Joshua.
Teraz pytanie brzmiało, co po czasie spędzonym poza domem zamierza dalej robić Cathy.
Odrzucała możliwość powrotu na studia dla pracowników socjalnych.
– Nie chodzi tylko o złe wspomnienia – oznajmiła natychmiast po powrocie. – Miałam wrażenie, że się cofam.
– Więc zamierzasz powrócić do sportu? – zapytał Sam, ponieważ bieganie zawsze było wielką pasją Cathy; pisała im, ile przyjemności daje jej funkcja asystentki trenera w Sacramento.
– Nie jestem na tyle dobra, żeby rywalizować z innymi
– odparła Cathy. – A zawód nauczycielki też oznaczałby powrót do college’u.
Zaproponowała, że zaraz po Nowym Roku zacznie pracować u matki. Przez moment serce Grace zabiło mocniej, ale zaraz odrzuciła taką możliwość, bo nawet gdyby nie miała dobrej pomocnicy, czuła, że raz określiwszy granice swojej wolności, Cathy pewnie uznałaby tę pracę za restrykcyjną, wręcz przytłaczającą.
– Wątpię – skwitowała jej zastrzeżenia adoptowana córka. – Ale gdybyś kiedykolwiek potrzebowała asystentki…
– Bez wahania zwrócę się do ciebie – zapewniła ją Grace.
I zapytała, czy Cathy ma plany, ambicje, jakiś pomysł.
– Szczerze mówiąc – odpowiedziała wolno dziewczyna – jest coś, choć wam może się to wydać ni z gruszki, ni z pietruszki.
– Nie będziemy wiedzieli, dopóki nam nie powiesz – odparła Grace.
3
7 lutego
Kwadrans po ósmej w sobotę rano detektywi Sam Becket i Alejandro Martinez wraz z zespołem techników stali na wielkim dziedzińcu przy Collins Avenue.
To właściwie nie był dziedziniec, a raczej niegdyś piękny ogród z zaniedbanymi trawnikami, wymagającymi ręki ogrodnika ozdobnie przycinanymi krzewami i pustymi donicami.
Dwupiętrowy budynek, stojący w ogrodzie, dawniej mieścił galerię sztuki. Tabliczka koło drzwi wejściowych wciąż informowała, że to Oats Gallery of Fine Arts, ale dom z szarego kamienia zamknięto na głucho, spuszczono żaluzje w oknach, a skrzynkę pocztową zapieczętowano.
Wrażenie spokoju mąciły obecność policji i taśmy otaczające dom, ogród z boku i z tyłu oraz chodnik od frontu.
Nic nie wskazywało na włamanie, chociaż po obu stronach żeliwnej bramy widniały świeże ślady wąskich kół, na trawniku były wgniecenia, a na chodniku sporadyczne otarcia. Wszystko to zostało już dokładnie zaznaczone.
Galeria usytuowana była przy Collins Avenue naprzeciwko North Shore Open Space Park w pobliżu Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy. Dość blisko w linii prostej od miejsca, gdzie półtora roku temu na plaży znaleziono martwego mężczyznę, co dla Becketa i Martineza było początkiem przerażającego śledztwa.
Tamta sprawa nie wiązała się z obecną zbrodnią, zabójca od dawna nie żył.
No i ta była zupełnie inna.
Może na razie nie okazała się wyjątkowa, choć żaden z detektywów z Wydziału Zabójstw w Miami Beach nigdy czegoś podobnego nie widział.
– Bywały gorsze zbrodnie – stwierdził Elliot Sanders, dyżurny patolog, który pojawił się już na miejscu zbrodni – ale ten na pewno jest nieprzyjemny, żeby nie powiedzieć kompletnie chory.
Ofiary były dwie, dwudziestoparoletni mężczyzna i kobieta, oboje nadzy, biali. Mężczyzna miał ciemne włosy, kobieta jasne, długie i splątane. U podstawy jej kręgosłupa widniał maleńki tatuaż przedstawiający wierzbę.
Z odległości można by pomyśleć, że umarli w trakcie stosunku, wciąż połączeni, z wykrzywionymi twarzami. Z bliska detektywi zobaczyli dwie otwarte rany na szyjach, z których przestała płynąć krew.
– Przyczyna śmierci to prawdopodobnie asfiksja, krwotok albo jedno i drugie – powiedział Sanders.
– Ale nie tutaj – odparł Sam.
Przyglądając się ułożeniu ciał, pozwolił, żeby jego myśli krążyły swobodnie; pierwsze pojawiło się skojarzenie z rzeźbą, groteskową parodią, dajmy na to, pary Rodina, choć z drugiej strony mogły to być bliźnięta syjamskie okrutnie złączone lędźwiami.
Ale nie to było najdziwniejsze.
Leżeli na środku trawnika pod wielką plastikową kopułą, mającą w przybliżeniu dwa i pół metra średnicy i niecałe półtora metra wysokości w najwyższym punkcie.
– Doktorek ma rację – powiedział Martinez. – To jest kompletnie pogięte, stary.
– Wyglądają jak eksponaty. – Sam wyciągnął notatnik i zaczął szkicować. – Może okazy.
Jeśli było to możliwe, starano się na miejscu zbrodni poczynić wstępne ustalenia przed przybyciem patologa, ale chociaż technicy byli tu już od jakiegoś czasu, wciąż pracowali, robili pomiary, zbierali do plastikowych woreczków wszystko, co mogło stanowić ślad dowodu: kawałek chusteczki higienicznej, nici, niedopałki, a także starali się odnaleźć (choć tutaj takiego szczęścia nie mieli) narzędzie zbrodni. Fotografka robiła zdjęcia, żeby udokumentować każdy szczegół, zanim kopuła zostanie zdjęta, umożliwiając dostęp do ciał, a wiatr, deszcz i inne żywioły nieodwołalnie zmienią miejsce zbrodni.
Sam oglądał się na gmach, włączając go do swego szkicu.
Żeby stwierdzić, czy coś wydarzyło się w budynku, muszą poczekać na nakaz rewizji, chyba że wcześniej uda się odnaleźć właściciela. Ale nawet gdyby zdobyli nakaz, przypuszczalnie zdecydują się poczekać. Chociaż procedura pożerała czas – Sam i Martinez dobrze wiedzieli, że może potrwać od dwóch do dziesięciu godzin – i tak nie była nawet w połowie tak frustrująca jak odrzucenie przez sąd potencjalnie niezbitych dowodów.
Przynajmniej nie potrzebowali nakazu, żeby móc badać ślady w trawie. Odciski kół, szerokości około pięciu centymetrów, nie więcej, prowadziły od bramy (zamkniętej, ale nie na klucz) na środek trawnika.
– Jakiś rodzaj wózka? – zastanawiał się Sam. Martinez tymczasem poszedł porozmawiać z funkcjonariuszami z patrolu, którzy pierwsi zjawili się na miejscu zbrodni. – Może szpitalne łóżko. – Zapisał coś w notatniku. – Co jeszcze mamy, doktorze?
– Nic, co nie rzucałoby się w oczy.
Na drugim końcu ogrodu Martinez rozmawiał przez komórkę.
– Ogrodnik, który ich znalazł, dostał ataku serca – ciągnął Sanders. – Kiedy przyjechałem, sanitariusze wciąż nad nim pracowali, udało im się go ustabilizować.
Martinez wracał, nadal rozmawiając przez telefon. Szedł obrzeżem ogrodu i patrzył pod nogi.
– Doktor powiedział ci o ogrodniku? – zapytał, wyłączywszy telefon.
– Biedak – odparł Sam.
– Nazywa się Joseph Mulhoon – powiedział Martinez. – Przychodzi tu raz na miesiąc, tak mówił sanitariuszom.
– Zanotował coś. – Sprawdzimy go.
Becket i Martinez byli partnerami nieoficjalnie, ale w oddziale wszyscy tak ich traktowali; zawsze pracowali razem, co jak w przypadku innych detektywów brał pod uwagę szef, sierżant Mike Alvarez, kiedy wyznaczał prowadzącego daną sprawę. Ta przypadła Samowi, co oznaczało, że będzie wyrabiał nadgodziny, na bieżąco pisząc raporty i zajmując się tonami papierów, które gromadziły się przy każdym śledztwie. Pozostałą pracą, czyli analizowaniem faktów i zadaniami, podzieli się po połowie z Martinezem. Mimo że Sam miał za sobą sporo problemów dyscyplinarnych wynikających ze skłonności do działania raczej w zgodzie z intuicją niż regulaminem, a Alejandra Martineza krytykowano za brak ambicji, wspólnie tworzyli dobry zespół śledczy, z czego zdawali sobie sprawę sierżant Alvarez i kapitan Tom Kennedy.
– Mulhoon ma siedemdziesiąt jeden lat – ciągnął Sanders
– i byłbym cholernie zaskoczony, gdyby się okazało, że wiedział o ciałach, zanim się na nie natknął.
– Wiemy, kto mu płaci? – zwrócił się Sam do Martineza.
– Firma o nazwie Beatty Managment z North Beach, która opiekuje się posesją. Ich biuro jest zamknięte, ale jakaś kobieta odebrała, kiedy zostawiałem wiadomość. Powiedziałem jej, że bylibyśmy wdzięczni, gdyby właściciel wyraził zgodę na przeszukanie, choć nie wiem, jakie mamy na to szanse. Zapewniła, że dopilnuje, żebyśmy szybko dostali klucze.
– Martinez spojrzał na zegarek. – Jeśli naprawdę będziemy mieli fart, nakaz dostaniemy wcześniej.

Wydano pozwolenie na usunięcie plastikowej kopuły, patolog wyjął nowe lateksowe rękawiczki i wciągnął na ręce, potem włożył kombinezon, ochraniacze na buty i maskę. Zgodnie z zasadą, która miała na celu zminimalizowanie szkód, tylko jeden detektyw mógł przebywać na miejscu zbrodni, dlatego do ciał podszedł Sanders.
Obserwując patologa kucającego nad zwłokami, Sam nie śpieszył się z włożeniem ochronnego kombinezonu.
Widok ofiar zbrodni zawsze sprawiał mu trudność, jego żołądek, nie wspominając już o duszy, wciąż żywił awersję do gwałtownej śmierci.
Przypuszczał, że tak powinno być.
Od czasu do czasu myślał o przeniesieniu się do innego wydziału, a nawet o odejściu z policji, ale wiedział, że pewnie nigdy tego nie zrobi, w każdym razie nie z własnej woli. Ofiary i osieroceni przez nie bliscy potrzebowali wszelkiej możliwej pomocy, a chociaż Sam zdawał sobie sprawę, że wielu detektywów czeka, by zająć jego miejsce, i niektórzy są od niego mądrzejsi, błyskotliwsi, a z całą pewnością młodsi i sprawniejsi, wiedział też, że w tej pracy największym atutem jest doświadczenie. Każda ofiara przestępstwa, z którą przez lata miał do czynienia, na trwałe zapisała się w jego umyśle, podobnie jak znaczące etapy każdego dochodzenia, zmieniające się metody, chwile olśnienia, które nagle pojawiały się podczas codziennej harówki, zdobywane uporem solidne tropy i przełomy w śledztwie. A także doprowadzające do rozpaczy sprawy, których nie udało się rozwiązać, ofiary, które zawiedli.
Odejście byłoby zwykłym marnowaniem zasobów tkwiących w jego umyśle. A także, jak uważał Sam, zdradą wobec kolegów i ludzi, którym mógłby pomóc.
Byłoby rezygnacją.
Niezależnie od tego, jak trudna jest ta przeklęta robota, kochał ją.
Kichnął raz po raz..
– Gesundheit – powiedział Sanders, który skończył wstępne badanie. Wyprostował się i głęboko odetchnął nietypowo chłodnym jak na Florydę porannym powietrzem. – Jeśli się przeziębiłeś, zachowaj to dla siebie.
– Staram się, jak mogę.
Sanders ściągnął rękawiczki, które podobnie jak cały strój ochronny należało wyrzucić, żeby nie zanieczyścić dowodów.
Martinez zbliżył się do ofiar.
– Oni naprawdę wyglądają, jakby to robili, kiedy…
Jego okrągła twarz i ciemne oczy wyrażały odrazę. Ten czterdziestopięcioletni Amerykanin kubańskiego pochodzenia, o kilka centymetrów niższy od Sama, znany był z tego, że kiedy się zdenerwował, szarżował jak byk.
– Nie robili – stwierdził patolog bez emocji.
– Jednak coś masz – powiedział Sam.
– Stężenie jeszcze nie ustąpiło, ale wiesz, że niewiele teraz mogę ci powiedzieć… Z całą pewnością umyto ich po śmierci, przypuszczalnie ułożono, zanim zaczęło się stężenie, potem przeniesiono. U obojga na serdecznych palcach są niewyraźne ślady po obrączkach, więc niewykluczone, że mieli za sobą małżeństwo, chyba dość krótkie. Tego oczywiście nie jestem w stanie stwierdzić na pewno, ale może są mężem i żoną.
Sam czekał.
– Co jeszcze?
– Nie będę wiedział, dopóki nie przewiozę ich do kostnicy.
– To się rozumie samo przez się – odparł Sam.
– Klej – oznajmił Sanders ponuro. – Wydaje mi się, że ten przeklęty łajdak skleił im genitalia jakimś cholernym superklejem.
Teraz obaj, Sam i Martinez, wyglądali na chorych.