Prawdziwi rodzice Imriela de la Courcel to najbardziej nikczemni zdrajcy w dziejach, a jego przybrani rodzice, Fedra i Joscelin, są największymi bohaterami Terre d’Ange. Imriel, uprowadzony, torturowany i sprzedany w niewolę jako mały chłopiec, jest księciem krwi, trzecim z kolei do tronu w kraju rozmiłowanym w pięknie, sztuce i uciechach cielesnych. Na dworze będącym rajem dla intrygantów nie brakuje tych, którzy pragną śmierci młodego księcia – za strachu, że odziedziczył po matce niebezpieczne dary i żądzę władzy. Dręczony przez mroczne pragnienia, dorastający Imriel podziela ich lęki. Osiągnąwszy pełnoletność, udaje się na poszukiwanie mądrości do Tyberium, gdzie wpada w sieć manipulacji i zbrodni. Tam też musi poddać się największej próbie: poznać swoją prawdziwą naturę.
Fragment książki znajdziecie w rozwinięciu.
Tytuł: Potomek Kusziela
Autor: Jaqueline Carey
ISBN: 978-83-7480-189-8
Tłumaczenie: Ewa Wojtczak
Oprawa: miękka
Format: 135×202
Liczba stron: 720
Rok wydania: 26 stycznia 2011
Kiedy byłem dzieckiem, zdawało mi się, że wiem. Wówczas było to łatwe. Nie wiedziałem nic o swoim pochodzeniu czy dziedzictwie. Dzieciństwo spędziłem w Sanktuarium Elui, gdzie dni upływały na pracy i zabawie: wspinałem się na górskie zbocza i pasałem kozy z innymi dziećmi, łaziłem po drzewach i pływałem w wartkim strumieniu, gdy nasze podopieczne skubały trawę.
Przesiąkłem regułą Błogosławionego Elui: Kochaj jak wola twoja. I kochałem. Kochałem bezgranicznie, z łatwością i szczerze: towarzyszy zabaw, kapłanów i kapłanki Sanktuarium, kozy pod moją opieką, ziemię pod moimi stopami i niebo nad moją głową. Jestem D’Angelinem; kochałem Terre d’Ange, mój kraj ojczysty. Z całego serca kochałem naszych bogów, Eluę i jego Towarzyszy, i wiedziałem, że w zamian jestem kochany. Byłem szczęśliwy. Nie przypuszczałem, że cokolwiek kiedyś się zmieni.
Kiedy miałem dziesięć lat, zmieniło się wszystko.
Zostałem uprowadzony przez kartagińskich handlarzy niewolników i wyprawiony w podróż do piekła. I sądziłem, że tam umrę, ale nie umarłem. Uratowano mnie. Sprowadzono z miejsca potępienia w inne, bezpieczne.
I znów wszystko uległo zamianie.
W dalekim lesie na skrajach Khebbel-im-Akad wysłannik królowej D’Angelinów skłonił głowę i powitał mnie jako Imriela de la Courcel, księcia krwi.
Wszystko, co wiedziałem o sobie, było kłamstwem.
Dowiedziałem się, że moim ojcem był Benedykt de la Courcel, stryjeczny dziadek królowej Ysandry. Przez wiele lat był jej najbliższym żyjącym krewnym z rodu Courcelów. Gdy usłyszałem te wieści, od dawna już nie żył. Zdradził tron i gdyby doczekał dnia sądu, zostałby skazany. Nie doczekał.
Moja matka to zupełnie inna historia.
Kiedy miałem osiem lat – wtedy jeszcze nie wiedziałem, kim ona jest – brat Selbert zabrał mnie do La Serenissimy na spotkanie. Powiedział mi, że moi rodzice, przedstawiciele d’angelińskiej szlachty, zarażeni febrą podczas podróży morskiej, ostatkiem sił przekazali mnie pod opiekę sanktuarium. Powiedział też, że kobieta, przyjaciółka moich rodziców, będzie moją protektorką, gdy osiągnę pełnoletność. Dowiedziałem się też, że ma niebezpiecznych wrogów i że nie wolno mi nikomu o niej mówić, gdyż w ten sposób narażę ją na wielkie niebezpieczeństwo.
Przynajmniej to ostatnie okazało się prawdą. Uwierzyłem mu. Dlaczego miałbym nie wierzyć? Ufałem mu przez całe życie. Ale wszystko inne było kłamstwem. I nie powiedział mi, że uczciwie zasłużyła na każdego swojego wroga. Zdrada mojego ojca blednie w porównaniu z jej postępkami. Terre d’Ange w całych swoich dziejach nie znała bardziej morderczego zdrajcy niż Melisanda Szachrizaj de la Courcel.
Moja matka, którą nauczyłem się gardzić.
Z perspektywy czasu wydaje się dziwne, że wtedy jej nie rozpoznałem. A jednak skąd miałbym wiedzieć? W sanktuarium Elui nie było luster. Dzieci, wcześnie uczyły się wychylać z koziego mostku i patrzeć na swe odbicia falujące na powierzchni strumienia, ale na tym koniec. Byłem równie nieświadom rysów mojej twarzy jak mojego pochodzenia.
Oczywiście, gdy uprowadzili mnie handlarze niewolników, miałem mnóstwo okazji, żeby posłuchać o swoim wyglądzie. W kraju zwanym Drudżanem szukali nieskazitelnie pięknych ludzi na idealne ofiary. Sprzedano mnie jednemu z kapłanów kości, który służył mahrkagirowi, władcy całego Drudżanu. Mahrkagir był okrutny, bezlitosny i kompletnie szalony. Trafiłem do jego koszmarnego haremu, do zenany w pałacu Daršanga. Uroda przynosi niewielką pociechę, gdy się zstępuje do piekła.
Jestem podobny do matki.
Teraz to wiem. Widzę siebie w lustrach – w domu mojej przybranej matki, Fedry, nie brakuje luster – i nienawidzę ich. Mam jej twarz. Moje oczy są jej oczyma, barwy ciemnego błękitu o zmierzchu. Moja skóra jest jej skórą, koloru starej kości słoniowej, cienistego alabastru. Widzę odzwierciedlenie jej wyrazistych ust w zarysie moich warg. Moje włosy, jak jej, spływają na ramiona w lśniących granatowoczarnych falach.
Podobieństwo jest niezaprzeczalne.
Są tacy – nawet teraz, po wszystkim, co zrobiła – których zdumiewa to, że nie jestem z tego zadowolony. Choć zawsze była największym zdrajcą naszego narodu, Melisanda Szachrizaj należała również do największych piękności. Zabójczo piękna, promienna jak słońce, ostra jak brzytwa. W pewnych kręgach nadal ją za to podziwiają. Jeśli na ziemi istnieje kraj, w którym jest więcej próżności niż w Terre d’Ange, to jeszcze go nie znalazłem. A w ciągu dwunastu lat życia miałem okazję zobaczyć więcej świata, niż większość D’Angelinów ujrzy kiedykolwiek.
Widziałem piękno, i nie na twarzy mojej matki.
Kiedy patrzę w lustro i widzę odbicie jej rysów, przepełnia mnie niepewność. Co to znaczy być dobrym? Kiedy patrzę w głąb siebie, widzę tylko ciemność i zamęt. Nie wiem, dlaczego spotkało mnie to, co spotkało. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem albo czy płacę za grzechy matki. Boję się łączącego nas podobieństwa. Boję się, że pewnego dnia okażę się taki jak ona. Kiedy jednak patrzę wokół siebie, łatwo jest wskazać dobro. Wykradziono mnie z raju i zesłano w otchłań zepsucia, nie do pojęcia dla przyzwoitych ludzi, zostałem jednak uratowany. Ci, którzy mnie ocalili… Kiedy się zastanawiam, co to znaczy być dobrym, myślę o nich.
Fedra.
Jescelin.
Fedra.
Nie wiem – nigdy nie będę wiedział – skąd zaczerpnęli odwagę, by dokonać tego, czego było trzeba dla mojego ocalenia. Fedra mówi, że chociaż moja matka zleciła jej to zadanie, to wola samego Błogosławionego Elui pchnęła ją za ten straszny próg. Nie potrafię oszacować ceny. Wiem, co jej zrobił mahrkagir. Wszyscy, którzy byliśmy niewolnikami w jego zenanie, wiedzieliśmy, co robi swoim faworytom. Nie mam pojęcia, jak ona to zniosła. I nie wiem, jak Joscelin, towarzysz życia i obrońca Fedry, zniósł bez popadania w szaleństwo świadomość tego, co spotkało ją z rąk mahrkagira.
Kocham ich tak bardzo, że to aż boli.
Teraz należę do nich, jestem ich przybranym synem. Królowa Ysandra wyraziła na to zgodę, choć nie przypadło jej do gustu takie rozwiązanie. Moja matka przystała na nie z chęcią; prawdę mówiąc, poszła na ustępstwo, bylebym tylko trafił pod opiekę Fedry. O ile wiem, to jedno jedyne ustępstwo w jej całym życiu. Choć były przeciwniczkami w obmyślonych przez nią intrygach, ją i Fedrę łączy długotrwała więź. Nie rozumiem tego i nie chcę zrozumieć; przeczuwam, że gorzko pożałuję dnia, w którym to pojmę. Moja matka nadal przebywa w azylu świątyni Aszery z Morza w La Serenissimie. W przeciwieństwie do ojca, została osądzona i skazana za zdradę stanu na długo przed moimi narodzinami. Straci życie w chwili, gdy postawi stopę za murami świątyni.
Pisze do mnie listy, których nie czytam. Chciałem spalić pierwszy, który mi przysłała, ale Fedra zdążyła wyrwać go z płomieni. Później zaczęła składać je dla mnie. Mówi, że pewnego dnie zechcę je mieć, i może ma rację. W moim krótkim życiu widziałem wiele rzeczy, którym nikt nie dałby wiary. Ale nie wyobrażałem sobie, bym kiedykolwiek zechciał przeczytać słowa mojej matki.
Nieczęsto się to zdarza, lecz czasami Fedra się myli.
Dziś dziwna wydaje się myśl, jak bardzo z początku nią pogardzałem. W zenanie Daršangi Fedra nó Delaunay, hrabina de Montrève, nie wyglądała na heroinę zdecydowaną mnie ocalić. Wyglądała jak d’angelińska kurtyzana, delikatna i piękna, pragnąca nurzać się w najbardziej odrażającej, wynaturzonej rozpuście, jaka się lęgła w chorej głowie mahrkagira. I to też prawda. Za to ją nienawidziłem. Nienawidziłem tak bardzo, że ledwo mogłem na nią patrzeć. I na Joscelina… na Joscelina także. Sądziłem, że zdradził wszystko co szlachetne i dobre w Terre d’Ange, upadając tak nisko, jak tylko może upaść wojownik.
Myliłem się.
Byli kimś więcej, znacznie więcej. Okazali się moim zbawieniem, i zbawieniem dla wielu innych. Niestety, nie dla wszystkich, ale dla wielu. Śmiercionośne zło zostało starte z powierzchni ziemi tej nocy, kiedy my – wszyscy razem w zenanie – pokonaliśmy siły mahrkagira. Fedra mówi, że taka była wola Błogosławionego Elui. Może to też jest prawdą. Pragnę w to wierzyć. W biały dzień, gdy spowija mnie ich uczucie, to łatwe. Jesteśmy rodziną. Wyszliśmy ze strasznej warowni Daršanga, my troje, rozbici i okaleczeni na ciele i duchu, ale ozdrowieliśmy, tworząc nową całość.
Modlę się, żeby nie powtórzyło się to, co nas spotkało, przynajmniej nie za mojego żywota.
Cokolwiek mnie czeka, będę żyć w cieniu wielkości i nigdy nikomu nie będę jej zazdrościć. Nie przypuszczam, żeby kryły się we mnie zadatki na wielkiego człowieka. Chciałbym, ale ich nie ma. Nie jestem taki jak Fedra ani jak Joscelin, którego rola pod pewnymi względami zawsze była trudniejsza, który zawsze stał u jej boku, którego blizny są świadectwem jego odwagi i męstwa. Chcę tylko wejść w dorosłe życie w sposób, jaki nie przyniesie wstydu tym, których kocham.
Modlę się, żebym nie prosił o zbyt wiele.
W świetle dnia potrafię być szczęśliwy i pełen nadziei. Czasami emocje – miłość, radość – wzbierają we mnie tak silnie, że mam wrażenie, że moja skóra jest za ciasna, jakby serce miało wybuchnąć mi w piersi. I jestem szczęśliwy. I cieszę się, że żyję.
Ale noce są inne. Nocami rozpamiętuję. Przypominam sobie mahrkagira i jego przepaściste czarne oczy, i to, co mi zrobił, i to, do czego mnie zmuszał. Przypominam sobie jego głos, radośnie szepczący obietnice przyszłych katuszy. Przypominam sobie innych, jego watażków, którzy zrobili sobie ze mnie zabawkę. Przypominam sobie bicz na skórze, skwierczenie rozgrzanego żelaza i swąd własnej przypiekanej skóry. Czasami śnię i budzę się z krzykiem.
Wtedy trudno mi wierzyć w dobro.
Mimo wszystko próbuję. Staram się nie myśleć zbyt głęboko o splątanych niciach przeznaczenia, które w dzieciństwie doprowadziły mnie do piekła i wyprowadziły stamtąd jako kogoś, kto zarazem coś stracił i zyskał. W Daršandze pożegnałem się z dzieciństwem, ale tu i ówdzie odzyskałem jego fragmenty. Głównie w Montrève, w posiadłości Fedry. Odziedziczyła ją po panu Anafielu Delaunayu de Montrève, który kupił jej markę, gdy była jeszcze dzieckiem. Adoptował ją, jak ona adoptowała mnie. Ale to długa historia i nie mnie ją opowiadać.
Montrève leży u podnóża gór w d’angelińskiej prowincji Siovale. Przypomina mi o dzieciństwie spędzonym w Sanktuarium Elui. Tam jest mój prawdziwy dom. Jestem Imrielem nó Montrève, nie Imrielem de la Courcel. Mam tam góry, sokolarnię i psiarnię, a nawet przyjaciół – seneszale posiadłości dochowali się gromadki dzieci. Z radością zostałbym tam na zawsze. Sądzę, że Joscelin podziela moje odczucia, bo nie cierpi dworu i sieci tamtejszych intryg. Jednakże królowa żąda tego, co się jej należy, i niebawem będziemy musieli powrócić do Miasta Elui. Joscelin jest uznanym Rycerzem Królowej, a Fedra jedną z jej najbardziej zaufanych powierniczek.
Ja natomiast jestem księciem krwi, trzecim w kolejności do tronu.
W moich żyłach płynie krew Błogosławionego Elui, przynajmniej ze strony ojca. Nigdy się tym nie chwalę. Elua i jego Towarzysze szeroko rozsiali swe nasienie, w Terre d’Ange każdy może powiedzieć, że jest potomkiem któregoś z nich. Tylko wielkie rody dbają o czystość swoich linii, przynajmniej tak twierdzą. Jest to źródłem dumy i próżności, a czasami nieznośnych uprzedzeń.
Kto jak kto, ale ja powinienem o tym wiedzieć. Zostałem poczęty, ponieważ Benedykt de la Courcel pragnął zapewnić Terre d’Ange d’angelińskiego dziedzica czystej krwi. Uznał, że cel jest wart zdrady.
Na korzyść królowej Ysandry przemawia fakt, że nie podpisała się pod tą wizją. Sama zawarła małżeństwo z miłości, wychodząc za Drustana mab Necthana, cruarchę Alby. Razem władają dwoma krajami. Bardzo lubię Drustana i chciałbym bardziej lubić królową. To dla mnie trudne. Po wyratowaniu z Daršangi długo podróżowałem z Fedrą i Joscelinem. Ysandra była zła, bardzo zła, że mój powrót do Terre d’Ange zabrał tyle czasu. Nie rozumiała, że pragnąłem być z nimi. A ja nie rozumiałem jej gniewu.
Był to zimny gniew. Fedra, która wybaczyła jej to dawno temu, mówi, że królowa miała prawo troszczyć się o bezpieczeństwo swojego krewniaka. Mimo to czuję się nieswojo w jej obecności. To niesprawiedliwe, jak sądzę, skoro Ysandra opowiedziała się po mojej stronie, występując przeciwko zjednoczonej nieufności wielmożów królestwa. Są tacy, którzy z przyjemnością zobaczyliby mnie martwym, gniewa ich bowiem świadomość, że syna Melisandy Szachrizaj dzielą od tronu trzy uderzenia serca.
Taki jest wątpliwy dar dziedzictwa po mojej matce. Nieufność szlachty jest usprawiedliwiona. Gdyby moja matka zatriumfowała, gdyby jej intrygi przyniosły owoce, mógłbym obecnie zasiadać na tronie Terre d’Ange, chłopiec-król ze zdradliwą regentką.
Wcale tego nie pragnę. Byłbym rad, gdyby zostawiono mnie w spokoju, chcę być Imrielem nó Montrève, chcę, żeby świat na to pozwolił. Chciałbym spędzać dni na polowaniu z sokołami i psami, na łowieniu ryb, na uczeniu się od Joscelina sztuk walki kapłanów-wojowników Bractwa Kasjelitów, na słuchaniu nauczycieli, których Fedra zwabia do posiadłości, na sprzeczkach i dorastaniu wśród dzieci seneszali. Wiem, że nie jest mi to pisane, a jednak będę jak najdłużej czepiać się tej nadziei.
Dopóki będę mógł.
Obawiam się, że utrudni to spuścizna po mojej matce. Tylko od strony ojca jestem potomkiem Błogosławionego Elui. Pochodzenie mojej matki jest inne. Szachrizaj należą do wielkich rodów Terre d’Ange, nie są jednakże potomkami Błogosławionego Elui, tylko pochodzą od jednego z jego Towarzyszy. Ich krew jest bardzo stara i bardzo czysta, i ten rodowód mnie przeraża. Są potomkami Kusziela.
Imię Kusziel oznacza „karząca ręka Boga”, i to on niegdyś był odpowiedzialny za wymierzanie kary potępionym, ale zrzekł się tej funkcji, żeby towarzyszyć Błogosławionemu Elui w jego wędrówkach. Podobno miał zbyt wiele współczucia dla swoich podopiecznych. Podobno oni w zamian pokochali go tak mocno, że płakali z wdzięczności pod razami jego bicza. Trudno mi w to uwierzyć. A jednak w Terre d’Ange nadal stoją jego świątynie.
Czasami Fedra odwiedza świątynię Kusziela. Nie potrafię zrozumieć, jakie rozgrzeszenie znajduje pod tamtejszymi biczami. Wiem, że kiedy wraca, jest spokojna i pogodzona ze światem. Joscelin mówi, że to tajemnica w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa. Choć nigdy nie będzie mu z tym łatwo, rozumie rzeczy, które dla mnie pozostają niepojęte.
Nie umiem ich zgłębić. Wiem, że jest anguisette, Wybranką Kusziela. Została naznaczona i cały świat może to zobaczyć: strzała Kusziela, plamka szkarłatu w oku. Rozumiem, że jest skazana na znajdowanie przyjemności w bólu, i że w jakiś sposób to naprawia brak równowagi w świecie. Znam też źródło tego braku równowagi: moja matka, największa potomkini Kusziela, urodziła się bez dobrodziejstwa sumienia.
Szepcze się, że pochodzenie od Kusziela niesie własny mroczny dar, zdolność dostrzegania skaz i wad w duszy innego śmiertelnika, rozpoznawania tych postaci okrucieństwa, które same w sobie są dobrodziejstwem, zdolność okazywania wyzbytego z troski miłosierdzia. I, jak wszystkie dary, ten też może być wykorzystywany w niegodnych celach.
Mam nadzieję, że to nieprawda.
Ale w nocy wyczuwam obecność tego daru jak cień na mojej duszy, czekający. Leżę w łóżku, czepiając się kurczowo znanej mi jasności, walcząc z naporem mroku, wspomnień krwi, przypiekania i koszmaru, i spuścizny płynącego w moich żyłach okrucieństwa. Leżę bezsennie, kształtując moją własną tajemną przysięgę i potrząsając nią niczym żagwią przeciwko ciemności, powtarzając ją szeptem, bez końca. Postaram się być dobry.
JEDEN
Chodziliśmy po wiejskim jarmarku, gdy przybył posłaniec.
Przez pewien czas – przez długi czas po naszym ostatecznym powrocie do Terre d’Ange – życie upływało w błogim spokoju, nie przynosząc żadnych niespodzianek. Przeżywszy tyle przygód, że wystarczy mi ich do końca życia, cieszyłem się z tego stanu rzeczy. Ilekroć przebywałem w Mieście albo w Montrève, zatracałem się w nauce i w sprawach życia codziennego, i chętnie pozwalałem, by sprawy świata przepływały obok mnie. Fedra i Joscelin dokładali wszelkich starań, żeby nic nie zakłóciło tego czasu wytchnienia, wyczuwając, że działa na mnie uzdrawiająco.
Tak było. Gdy miesiące powoli przechodziły w lata, czułem, jak rozluźnia się ciasny węzeł w mojej duszy. Coraz rzadziej nękały mnie koszmary, chwile szczęścia się wydłużały.
A jednak nawet Fedra i Joscelin nie mogli chronić mnie bez końca.
Było to moje trzecie lato w Montrève. Wiosną skończyłem czternaście lat, choć wyglądałem młodziej, rosnąc powoli. Medyczka królowej oznajmiła, że jest to następstwem szoku, jaki spowodowała niewola i wstrząsające przeżycia w Daršandze, i może miała rację. Wiem tylko, że zżymałem się na to. Oboje moi rodzice byli wysocy, przynajmniej tak słyszałem – nigdy nie poznałem ojca. Jeśli to prawda, to jedyny ich dar, jakiego kiedykolwiek pragnąłem.
Jarmark odbywał się na polu przy wiosce nad rzeką. Był niewielki, gdyż Montrève nie zalicza się do dużych majątków, a wioska – również zwana Montrève – jest równie skromna pod względem wielkości. Ale to był jarmark, a ja byłem dość młody, by cieszyć się na samą myśl o rozrywce.
Stanowiliśmy wesoły orszak, gdy wyruszyliśmy z posiadłości: Fedra, Joscelin i ja w towarzystwie jej kawalera Ti‑Filipa, jego kompana Huguesa i kilku innych zbrojnych, wszystkich w barwach leśnej zieleni rodu Montrève. Klan Friote’ów już był na miejscu, zajmując się handlem wełną; większą część naszej wełny wysyłano gdzie indziej, ale zawsze znaleźli się drobni właściciele ziemscy na miejscu, chętni kupić to, co zostawało.
Na jarmarku nie brakowało innych towarów na sprzedaż lub wymianę: tkaniny i przędza, zwierzęta gospodarskie, produkty rolne, przyprawy i tym podobne mało ciekawe rzeczy. Mnie bardziej interesowały kramy rzemieślników z fascynującym wachlarzem wyrobów ze skóry, broni i zbroi, biżuterii, luster, fiolek z tajemniczymi mazidłami, instrumentów muzycznych, misternie wykonanych zabawek – nie wszystkich przeznaczonych dla dzieci.
Co najlepsze, przyjechali Cyganie z końmi na sprzedaż. Nie było ich dużo – najlepsze sprzedali na wielkich targach końskich na wiosnę – ale sporo. Wypatrzyliśmy z drogi jaskrawo malowane wozy i zobaczyłem, że Fedra uśmiechnęła się na ich widok. Dawniej Cyganie byliby niemile widziani na małym wiejskim jarmarku, ale od tamtych czasów wiele się zmieniło. W Montrève zawsze witano ich z zadowoleniem.
Gdy przybyliśmy, rozległy się dobroduszne wiwaty i okrzyki powitalne, na które Fedra odpowiadała żartobliwymi salutami. Zawsze była uprzejma, i z tego powodu kochana. Przywiązaliśmy nasze wierzchowce do specjalnego sznura i Joscelin dał parę monet wioskowym wyrostkom, żeby się nimi zajęli.
Ti‑Filip i inni zbrojni zostali w siodłach.
– Zabiorę Huguesa i Colina na szybki rekonesans – powiedział Ti‑Filip do Joscelina, który w odpowiedzi skinął głową. – Marcel i pozostali będą mieć oko na sam jarmark.
Nie cierpiałem słuchać takich rzeczy. Rzucały całun na jasność dnia, gdyż byłem świadom, że to z mojego powodu. Królowa Ysandra oświadczyła, że moje bezpieczeństwo jest sprawą najwyższej wagi, a jarmark ściągnął ludzi obcych w naszej okolicy. Zbrojni po prostu zachowywali ostrożność, lecz mimo wszystko to mi się nie podobało.
Joscelin spojrzał na mnie i zauważył moją minę.
– Głowa do góry – rzucił cierpko. – Gdy staniesz się pełnoletni, będziesz miał wolną rękę w podejmowaniu takiego ryzyka, jakie tylko zechcesz.
– Cztery lata! – zaprotestowałem. – Cała wieczność.
Skrzywił kącik ust.
– Tak sądzisz? – Lekko zmierzwił mi włosy.
Nie cierpiałem, gdy robił to ktoś inny – nie lubię, gdy ludzie mnie dotykają – ale moje serce zawsze potajemnie skakało z radości, gdy czułem na głowie dłoń Fedry albo Joscelina.
– Znacznie szybciej, możesz mi wierzyć. – Spojrzał wtedy na Fedrę i coś przemknęło pomiędzy nimi, jakby obopólne, prywatne zrozumienie.
Są tacy, którzy śmieją się z ich związku, choć nie jest ich wielu. Nie teraz, nie po tym, co wszyscy razem przecierpieli. Ale to prawda. Stanowią nieprawdopodobną parę – Wybranka Kusziela i sługa Naamy zakochana w kasjelickim wojowniku-kapłanie.
Fedra była kurtyzaną, ślubowała służyć towarzyszce Błogosławionego Elui, Naamie, która oddała się królowi Persji, żeby uwolnić Eluę, i kładła się w karczmach Bhodystanu z obcymi, żeby miał co jeść. W Terre d’Ange to święte powołanie, choć praktykowane przez niewielu spośród arystokracji królestwa. Fedra jednak została sługą Naamy na długo przed odziedziczeniem tytułu i posiadłości Delaunaya, i choć nie praktykowała od czasu Daršangi, nigdy nie wyrzekła się służby Naamie.
A Joscelin – on był bratem kasjelitą, kiedy się poznali, choć dla niej wystąpił z bractwa. Od ukończenia dziesiątego roku życia szkolił się na wojownika-kapłana, ślubującego życie w celibacie. Sam jeden spośród Towarzyszy, Kasjel nie rościł sobie prawa do ziemi w Terre d’Ange i nie spłodził potomstwa, i pozostał u boku Błogosławionego Elui. To przysięga Bractwa Kasjelitów: Chronić i służyć.
Kasjelici są bardzo dobrzy w tym, co robią, ale Joscelin, jak sądzę, jest lepszy.
– Co wolisz, kochanie? – zapytał Fedrę, szerokim gestem ogarniając jarmark. Stalowe karwasze zalśniły w słońcu. – Przyjemności czy obowiązki? Cyganów czy Friote’ów?
– Hm… – Przekrzywiła głowę. – Z przyjemnością rzucę okiem na stragany bławatników po drodze do jednych czy drugich. Jeśli nie mają nic ciekawego, to nie potrwa długo.
Jęknąłem w duchu. Nie cierpiałem oglądania tkanin.
Choć z moich ust nie popłynął żaden dźwięk, spoczęło na mnie spojrzenie Fedry, mroczne i wytracające z równowagi. Oczy ma piękne, głębokie i lśniące niczym leśne stawy, z cętką szkarłatu pływającą po lewej tęczówce, żywą jak płatek róży. I umie przejrzeć każdego na wskroś. Są ku temu powody.
– No dobrze. – Uśmiechnęła się i skinęła na drugiego zbrojnego. – Gilocie, zechcesz towarzyszyć Imrielowi do… na końskie pole Cyganów?
– Tak, proszę! – Nie mogłem powstrzymać szerokiego uśmiechu.
Gilot zgiął się w przesadnym ukłonie.
– Pani, z miłą chęcią!
Był moim ulubionym zbrojnym, po Ti‑Filipie i Huguesie, którzy stanowili niemalże rodzinę. Był najmłodszy – miał ledwie osiemnaście lat, wiek pełnoletności, której mu zazdrościłem. Doskonale władał mieczem i był bystry, a tych cech Joscelin szukał u najemnych. Lubiłem go, bo traktował mnie jak równego, nie jak podopiecznego.
Razem ruszyliśmy na jarmark, torując sobie drogę ku końskiemu polu.
– Mają jednego z tych nakrapianych koni z Aragonii, widziałeś? – zagadnął mnie Gilot. – Wypatrzyłem z drogi. Chciałbym mieć takiego.
– Mhm.
– Wie, co to bicz, i płynnie stąpa, powiadają. – Wzruszył ramionami. – Może w przyszłym roku, jak trochę zaoszczędzę. – Kram rymarza przyciągnął jego oko. – Zaczekaj, Imri, dobrze? Pas do miecza wytarł mi się tak bardzo, że niemal pęka przy sprzączce. Noszę go po bracie. Powinienem kupić nowy.
Kręciłem się przy nim, gdy uważnie przeglądał wystawione na sprzedaż wyroby. Kramarz zaczął wydziwiać nad moim własnym pasem. Był to pas mężczyzny, choć podtrzymywał tylko sztylet chłopca.
– Co ty tu masz, mały mężczyzno? – zapytał jowialnym, acz protekcjonalnym tonem. – Skóra dzika?
– Nie. – Uśmiechnąłem się zimno. – Nosorożca.
Zamrugał, zbity z tropu. Gilot spojrzał na mnie z ukosa, trącił łokciem w żebra. Pas był darem od rasa Lijasu, księcia Dżebe-Barkal. Gilot znał tę historię. Kupiec zamrugał jeszcze parę razy.
– Nosorożca? Chwali ci się, mały mężczyzno!
– Imrielu!
Odwróciłem się, rozpoznając głos. Katherine Friote przy sąsiednim kramie kiwała na mnie władczo, podciągając rękaw sukni.
– Chodź tutaj i powąchaj – poleciła.
Poszedłem posłusznie. Katherine była średnim dzieckiem w klanie Friote’ów, starsza ode mnie o rok i parę miesięcy. W zeszłym roku zaczęła się zmieniać…. w fascynujący sposób. Chuda, szarogęsząca się dziewczyna, którą poznałem dwa lata temu, stała się młodą kobietą, o głowę wyższą ode mnie. Podsunęła nadgarstek pod mój nos.
– Jak myślisz? – zapytała.
Z trudem przełknąłem ślinę. Wtarła w skórę kroplę perfumowanego balsamu, woń była silna i mdła, jak przekwitnięte lilie. Pod nią wyczułem jej zapach, lekki i nieuchwytny, aromat rozgrzanej przez słońce łąki.
– Chyba pachniesz ładniej bez tego – powiedziałem szczerze.
Sprzedawca pachnideł parsknął z oburzeniem. Myślałem, że Katherine się na mnie zezłości, ale zrobiła rozbawioną minę. Dygnęła przede mną żartobliwie.
– Dziękuję, książę Imrielu.
– Nie ma za co. – Moje policzki z niewiadomego powodu zrobiły się gorące.
– Książę? – Kramarz odwrócił głowę i splunął na ziemię. Najwyraźniej był obcy w Montrève. – Książę owczego nawozu, założę się!
W tej chwili Gilloot pojawił się u mego boku, z nowym pasem, poskrzypującym na jego stroju w barwach Montrève.
– Miło cię widzieć, demoiselle Friote – rzucił radośnie. – Czy zechcesz towarzyszyć nam do obozu Cyganów? Jego Wysokość chce obejrzeć taranta, a hrabina udzieliła nam błogosławieństwa.
Katherine się zarumieniła pod wpływem rycerskich słów Gilota i względów, jakimi ją otaczał. Sprzedawca pachnideł kilka razy otworzył i zamknął usta jak ryba, a potem spojrzał na mnie twardo. Wymamrotałem pod nosem coś o nakrapianych koniach, na co nikt nie zwrócił uwagi.
– Idziemy? – zapytał Gilot Katherinę, z uśmiechem podając jej ramię. Miał przystojną twarz i piwne oczy, w których skrzyła się wesołość. A jednak drażniło mnie, że Katherine go lubi.
Kluczyliśmy pomiędzy straganami i przystanęliśmy przy jednym, gdzie Gilot kupił dla Katherine smażone w cukrze fiołki. W tłumie dostrzegłem Fedrę przy kramie bławatnika, oglądającą bele materiałów. Kupiec jej nadskakiwał, a Joscelin przyglądał się temu z wyrozumiałą miną, stojąc w swobodnej pozie kasjelity, ze skrzyżowanymi rękami i dłońmi lekko wspartymi na rękojeściach bliźniaczych sztyletów.
Rozmyślałem nad przyczyną swojego rozdrażnienia, gdy szliśmy, i kopałem kępki zdeptanej trawy.
– Wolałbym, żebyś nie mówił takich rzeczy – odezwałem się w końcu. – Nie tutaj.
– Jakich rzeczy? – Gilot spojrzał na mnie z konsternacją.
– Książę. Jego Wysokość.
– Przecież jesteś księciem. – Podrapał się po głowie. – Słuchaj, Imri, wiem… to znaczy, rozumiem… trochę. Ale jesteś, kim jesteś, i to się nie zmieni. Poza tym nie ma powodu pozwalać, żeby obrażał cię jakiś jarmarczny przekupień. Ja nie z tych, co puszczają to mimo ucha.
Wzruszyłem ramionami.
– Słyszałem gorsze rzeczy.
– Nie miałeś nic przeciwko, gdy ja to powiedziałam. – Katherine zerknęła na mnie spod rzęs. Promienie słońca zapalały złote pasemka w jej lśniących brązowych włosach i skrzyły się na drobinach cukru przyklejonych do ust.
Odwróciłem wzrok.
– Zapomnijcie, proszę, że o tym mówiłem.
Nowe uczucia, które wzbudziła Katherine, nie powinny mnie niepokoić. W Terre d’Ange sztuka miłości przychodzi łatwo i za młodu, a przynajmniej tak być powinno. Ja jednak różniłem się od innych. To nie znaczy, że byłem głuchy na podszepty pożądania – od kilku miesięcy towarzyszyła mi nieprzyjemna świadomość, że żądza wzbiera w moim ciele. Ale w zenanie Daršangi pożądanie nierozerwalnie łączyło się ze śmiercią. Nie mogłem myśleć o jednym bez przysłaniającego go cienia drugiego. Zatem, w czasie, gdy chłopcy w moim wieku przeprowadzali niezdarne eksperymenty i błagali dziewczęta o pocałunki, ja zachowywałem rezerwę, pełen strachu i niechęci do nawiązania bliższego kontaktu.
Gilot westchnął.
– Idziemy.
Zapomniałem o swoich żalach w obozie Cyganów. Przybyły dwie kompanie z trzema wozami. Wozy stały w półkolu, a za nimi przywiązane konie. Przed wozami kobiety doglądały ognisk, nad którymi w kociołkach gotowały się gulasz i zupa jarzynowa. Te niezamężne miały rozpuszczone włosy i strzelały oczyma na cygańskich mężczyzn, i wszystkie nosiły biżuterię świadczącą o zamożności, naszyjniki i kolczyki ze złotymi monetami. Kilku mężczyzn targowało się z potencjalnymi kupcami, ale większość próżnowała pośrodku kręgu. To jeden, to drugi zaczynał grać na skrzypcach lub na bębnach; grze towarzyszyło rytmiczne klaskanie i urywki piosenek.
Dobre byłoby życie wśród Podróżnych, jak myślę, przynajmniej dla mężczyzny. Cygańskie kobiety miały gorzej, musiały bowiem przestrzegać surowego kodeksu zachowania, żeby nie stracić cnoty, swojej laxta, jak mówią. Gdy do tego doszło, stawały się wyklęte.
Teraz jest lepiej niż kiedyś. Głównie dzięki Hiacyntowi, który jest Panem Cieśniny i posiada władzę przekraczającą ludzką zdolność pojmowania. Wiem, bo sam widziałem, widziałem wiatr i fale posłuszne jego rozkazom. Niegdyś był jednym z nich, półkrwi Cyganem, urodzonym z kobiety, która straciła cnotę, choć nie z własnej winy. W końcu obwołaliby go swoim królem, ale odmówił godności. Wymusił jednak pewne zmiany i wielu Cyganów złagodziło zakazy nałożone na swoje kobiety. Hiacynt ma powody, żeby przejmować się losem kobiet, skoro to Fedrze zawdzięcza wolność.
Zadrżałem w ciepłym słońcu, przypominając sobie dzień, w którym wyrzekła Imię Boga i złamała klątwę skazującą go na nieśmiertelną starość na tej samotnej wyspie. Pewne wspomnienia są zbyt głębokie, żeby je ująć w słowa.
Niektóre z nich, na szczęście, są dobre.
Gilot zagwizdał przeciągle, przerywając moje zamyślenie.
– Spójrz tylko! Co za piękność!
Zachwycony tłum otaczał taranta przywiązanego do słupka na zewnątrz półkola. Musiałem mu to oddać, koń był piękny – wygięta w łuk potężna szyja, silne proste nogi, gładki grzbiet. Maść miał ciemnogniadą, nakrapianą bielą jak gdyby w środku lata trafił w środek burzy śnieżnej. Pławił się w podziwie tłumu, podrzucając głową i przestępując z nogi na nogę, niemal jakby nadawał rytm pobliskim bębnom.
– Imrielu, Katherino! – Charles Friote oderwał się od tłumu wielbicieli i pomachał do nas ręką. Był w moim wieku, choć ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu przerósł mnie w zeszłym roku i teraz górował nade mną wyższy o głowę. – Witaj, Gilocie – dodał poniewczasie, potem ściszył głos do szeptu: – Nie jest na sprzedaż, mówią Cyganie. Ale może dla pani Fedry…?
Już otwierałem usta, żeby odpowiedzieć, kiedy skinął na mnie Cygan trzymający uzdę taranta.
– Hej, rinkeni chavo! Chodź, poznaj Łososia!
Domyśliłem się, że to imię taranta. Podczas gdy Charles skręcał się z zazdrości, podszedłem. Cygan uśmiechnął się szeroko, jego zęby wydawały się bardzo białe w kontraście z brązową skórą.
– Trzymaj, chavo – powiedział, wciskając coś w moją dłoń. – Daj mu smakołyk.
Był to kawałek suszonego jabłka, resztka z jesiennych zapasów. Podniosłem jabłko na otwartej dłoni. Łosoś zmierzył mnie wzrokiem, wyniośle i z namysłem, potem pochylił głowę, żeby przyjąć poczęstunek, jego aksamitne chrapy musnęły moją dłoń. Zacząłem rozmyślać, jak cudownie byłoby na nim jeździć – mieć go na własność – zastanawiałem się, czy może jednak Cyganie nie sprzedadzą go Fedrze. Mógłbym jej za niego zapłacić. Miałem pieniądze w powiernictwie, zyski z majętności, których nigdy nie widziałem i na których mi nie zależało.
– Perła gadjo, z czarnymi włosami i oczami głębokimi jak morze – mruknął cygański koniarz.
Podskoczyłem, płosząc taranta.
– Spokojnie, chavo. – Cygan podniósł dłoń. Ciemne oczy miał spokojne i rozbawione. – Pamiętamy, to wszystko. Czy to cię trapi?
Było to tego dnia drugie pytanie, na które nie miałem okazji odpowiedzieć. Po drugiej stronie pola rozległy się znajome okrzyki – bojowe zawołanie rodu Montrève, podnoszące alarm. Odwróciwszy się, zobaczyłem jeźdźca, który odbił od traktu i pędził co koń wyskoczy ku jarmarkowi. Niezależnie od zamiarów, widok nie wróżył dobrze. Nagle zdałem sobie sprawę, że mam tylko Gilota do ochrony.
Ti‑Filip i jego ludzie pędzili w stronę jeźdźca, chcąc przeciąć mu drogę, lecz byli za daleko. Było jasne, że jeździec dotrze do nas pierwszy. Gilot zaklął i wyciągnął miecz. Przyskoczył do mnie w trzech szybkich krokach, chwycił mnie za ramię i szarpnął, stawiając za swoimi plecami. Katherine i Charles wytrzeszczali oczy z przejęcia i podziwu. Nakrapiany ogier stanął dęba, z rżeniem prężąc postronek, podczas gdy cygański właściciel próbował go uspokoić.
Na jarmarku rozpętało się piekło. Garstka wieśniaków zbierała się, by pośpieszyć nam z pomocą, chwytając broń ze straganów. Kramarze podnosili sprzeciw i próbowali bronić swoich rozgrabianych dóbr. Tu i ówdzie dochodziło do szamotaniny, gdy któryś z najemnych Montrève próbował utorować sobie drogę przez tłum.
Patrząc na zbliżającego się jeźdźca, wyciągnąłem sztylet. Podrzuciłem go w powietrze i złapałem za szpic. Na piętnaście kroków rzucałem całkiem celnie. Przede mną Gilot przyjął postawę obronną, stając w lekkim rozkroku, z mieczem w garści. Drżał mu mięsień szczęki. Katherine wbiła palce w moje lewe ramię. Podważyłem jej dłoń i pchnąłem dziewczynę w stronę Charlesa.
– Zaopiekuj się nią – poleciłem ostro.
Skinął głową, blady, a kasztanowe włosy spadły mu na czoło.
Ktoś wykrzyknął moje imię:
– Imriel!
– Joscelinie, tutaj! – zawołałem w odpowiedzi i mój głos, choć się załamał, popłynął ponad gwarem.
Joscelin wypadł z tłumu. Biegł na złamanie karku do obozu Cyganów, mijając Gilota. Jeździec pędził ku nam, Ti‑Filip i pozostali deptali mu po piętach, spóźnieni o parę sekund.
Joscelin zdążył.
Jego miecz zaśpiewał, gdy wyciągnął go znad ramienia: wysoka, przenikliwa nuta. Zgodnie z tradycją, bracia kasjelici dobywają mieczy tylko po to, by zabić. Kiedy szło o obronę mojej osoby, Joscelin nie przestrzegał takich niuansów.
– Stój albo zginiesz! – krzyknął do jeźdźca, trzymając miecz oburącz, gotów do zadania ciosu.
Jeździec mocno ściągnął wodze, zatrzymując spienionego, zmęczonego wierzchowca z płatami piany kapiącymi z pyska. Na łęku siodła trzepotał proporzec – kwadrat głębokiego błękitu przecięty skośnym pasem srebra.
– Kurier królowej! – krzyknął. – W imię królowej Ysandry, wstrzymaj miecz!
Joscelin nawet nie drgnął, jego głos pozostał napięty.
– Z konia, człowieku!
W tej chwili zbiegli się wszyscy pozostali. Ti‑Filip, Hugues i Colin przybyli z grzmiącym tętentem kopyt, blokując jeźdźcowi drogę ucieczkę. Cyganie uzbrojeni w lekkie łuki myśliwskie wyszli z kręgu wozów. Wieśniacy z kijami, pałkami i przywłaszczonymi mieczami wbiegli na pole.
I Fedra.
Minęła mnie lekkim krokiem, przelotnie dotykając mojego ramienia. Gdy się pojawiła, wszyscy ucichli. Była ubrana w suknię koloru letniego nieba, koloru oczu Joscelina, lamowaną szerokim na dłoń złotym haftem. Na jej ciemnych, lśniących włosach połyskiwała złota siateczka.
– Kurier królowej? – zapytała, lekko ściągając brwi. Joscelin zmienił pozycję, teraz ją chroniąc swoim mieczem. – Jakie wieści są takie pilne?
Jeździec rzucił wodze. Wierzchowiec spuścił głowę, dysząc ciężko, rozdymając chrapy.
– Pani Fedra nó Delaunay de Montrève?
– Tak. – Spojrzała na niego spokojnie.
Uniósł ręce, pokazując, że są puste.
– Przynoszę pilną wiadomość od królowej – oznajmił. Sięgnął powoli do sakwy przytroczonej za siodłem i wyjął zapieczętowane pismo. – Proszę.
Joscelin wyjął list z jego ręki, obejrzał i podał Fedrze. Była to smukła koperta, zapieczętowana łabędziem rodu Courcel. Fedra złamała woskową pieczęć i przeczytała list skreślony na pergaminie. Patrzyłem, jak pomiędzy jej pełnymi wdzięku brwiami pojawiają się pionowe zmarszczki.
– Królowa żąda naszej obecności w Mieście Elui – powiedziała. – Wyniknął problem.
– Jakiej natury? – zapytał szorstko Joscelin.
Fedra podała mu list, ale jej spojrzenie spoczywało na mnie, współczujące i poważne.
– Chodzi o Melisandę – rzekła cicho. – Wygląda na to, że zniknęła.