FuturoZnakomita powieść Roberta J. Sawyera, zdobywcy HUGO za Hominidów czy Nebuli  za Eksperyment terminalny. Na jej podstawie powstał popularny serial telewizyjny, emitowany przez stację AXN. Jak to jednak z serialami bywa, nawet tymi najlepszymi, ekranizacja nawet do pięt niedorasta literackiemu pierwowzorowi.

W trakcie eksperymentu w Zderzaczu Hadronów CERN dochodzi do dziwnego zdarzenia. Na niewiele ponad dwie minuty wszyscy tracą przytomność. A wielu naukowców ma realistyczne halucynacje, wizje, dotyczące ich własnej przyszłości, często bardzo odległej.

Wkrótce okazuje się, że zdarzenie to dotknęło całą ludzkość. Utrata przytomności spowodowała wiele katastrof i nieszczęśliwych wypadków.

Co z tego wyniknie dalej?



Fragment książki znajdziecie w rozwinięciu!


Autor: Sawyer Robert J.
Wydawnictwo: Solaris
Data wydania: 2011-02-16
Forma: Powieść
Gatunek: Science fiction
ISBN: 978-83-7590-065-1
Liczba stron: 400
Tłumaczenie: Anna Klimasara

 

Zapraszamy do fragmentu książki!


KWIECIEŃ 2009

Ten, kto przewiduje nieszczęścia, przeżywa je dwukrotnie.
/Beilby Porteus/


Dzień pierwszy: wtorek, 21 kwietnia 2009 r.

PRZEKRÓJ PRZEZ CZASOPRZESTRZEŃ…
Budynek centrali Wielkiego Zderzacza Hadronów w CERN-ie był nowy – jego budowę zatwierdzono w 2004, a ukończono w 2006 roku. Budynek otaczał dziedziniec, który siłą rzeczy nazywano „jądrem”. Okna wszystkich biur skierowane były albo do wewnątrz, na jądro, albo na zewnątrz, na pozostałą część rozciągniętego kompleksu CERN-u. Czworokątny budynek otaczający jądro był jednopiętrowy, ale windy główne zatrzymywały się na czterech przystankach: dwóch znajdujących się nad ziemią, jednym w piwnicy mieszczącej kotłownie i magazyny oraz jednym sto metrów pod ziemią, na stacji kolei jednoszynowej służącej do przemieszczania się po dwudziestosiedmiokilometrowym tunelu zderzacza. Tunel ten przebiegał pod polami uprawnymi, obrzeżem lotniska w Genewie oraz pogórzem Jura.
Południowa ściana głównego korytarza budynku podzielona była na dziewiętnaście długich części. Każdą zdobiła mozaika autorstwa artysty z jednego z krajów członkowskich CERN-u. Mozaika grecka przedstawiała Demokryta i narodziny teorii atomowej; niemiecka ukazywała życie Einsteina, a duńska – Nielsa Bohra. Jednak nie wszystkie mozaiki nawiązywały tematyką do fizyki: francuska prezentowała panoramę Paryża, a włoska winnicę z tysiącami szlifowanych ametystów w roli winogron.
Samo centrum sterowania Wielkiego Zderzacza Hadronów było kwadratowym pomieszczeniem z dwiema parami szerokich, przesuwnych drzwi dokładnie na środku dwóch ze ścian. Sala miała dwa poziomy, z których górny był oszklony, dzięki czemu grupy turystów mogły obserwować pracę na dole; CERN organizował trzygodzinne wycieczki od poniedziałku do soboty, o dziewiątej i czternastej. Pod oknami wisiało dziewiętnaście flag państw członkowskich, po pięć na każdej ze ścian; dwudzieste miejsce zajmowała niebiesko-złota flaga Unii Europejskiej.
W centrali stały dziesiątki pulpitów sterowniczych. Jeden z nich sterował iniektorami cząstek, czyli służył do rozpoczynania eksperymentów. Obok stał inny, o nachylonym blacie z dziesięcioma wbudowanymi monitorami, które wyświetlały dane z detektorów ALICE i CMS, ogromnych podziemnych systemów rejestrujących i próbujących zidentyfikować cząstki powstałe w wyniku eksperymentów w LHC. Monitory trzeciego pulpitu pokazywały fragmenty łagodnie zakręcającego podziemnego tunelu zderzacza z dwuteową szyną kolei jednoszynowej podwieszoną pod sufitem.
Lloyd Simcoe, naukowiec urodzony w Kanadzie, siedział przy pulpicie wtryskiwaczy. Był to wysoki, gładko ogolony czterdziestopięciolatek. Miał niebieskie oczy, a jego przycięte na jeża brązowe włosy były tak ciemne, że spokojnie można by je nazwać czarnymi, może za wyjątkiem włosów na skroni, częściowo pokrytych siwizną.
Fizycy cząstek elementarnych nie słynęli z wybitnej elegancji ubioru i Lloyd do niedawna nie był wyjątkiem. Ale kilka miesięcy wcześniej zgodził się przekazać całą swoją garderobę genewskiemu oddziałowi Armii Zbawienia i pozwolił swojej narzeczonej wybrać dla siebie nowe rzeczy. Prawdę mówiąc, wybrane ubrania były nieco zbyt krzykliwe jak na jego gust, ale musiał przyznać, że nigdy wcześniej nie wyglądał tak szykownie. Tego dnia miał na sobie beżową koszulę, koralową kurtkę, brązowe spodnie z kieszeniami zewnętrznymi zamiast wewnętrznych i – jako ukłon w stronę tradycji mody – włoskie buty z czarnej skóry. Lloyd zdecydował się również na kilka uniwersalnych symboli statusu, nawiązujących do kolorytu lokalnego: pióro wieczne Mont Blanc, które trzymał w wewnętrznej kieszeni marynarki i szwajcarski zegarek analogowy.
Na prawo od niego, przy pulpicie detektorów siedziała mistrzyni przemiany stylistycznej we własnej osobie, jego narzeczona, inżynier Michiko Komura. Młodsza od Lloyda o dziesięć lat, trzydziestopięcioletnia Michiko miała mały, zadarty nos i lśniące czarne włosy, przycięte zgodnie z obowiązującą modą na pazia.
Za nią stał Theo Procopides, partner naukowy Lloyda, o osiemnaście lat od niego młodszy. Niejeden dowcipniś porównywał konserwatywnego Lloyda w średnim wieku i jego ognistego, greckiego współpracownika do zespołu Cricka i Watsona. Theo miał gęste, ciemne, kręcone włosy, szare oczy i wydatną szczękę. Niemal zawsze nosił czerwone dżinsy – Lloydowi się to nie podobało, ale nikt poniżej trzydziestki nie nosił już niebieskich dżinsów – i jedną ze swych niezliczonych koszulek z bohaterami kreskówek z całego świata. Tego dnia był to sędziwy Tweety. Kilkunastu innych naukowców i inżynierów zajmowało miejsca przy pozostałych pulpitach.
Unoszenie kostki.
W centrum sterowania nie było słychać nic prócz delikatnego szumu klimatyzacji i miękkiego warkotu wentylatorów sprzętu. Wszyscy byli podenerwowani i spięci po całym dniu przygotowań do eksperymentu. Lloyd rozejrzał się po sali i wziął głęboki oddech. Jego tętno galopowało i miał wrażenie, jakby chmara motyli wirowała mu w żołądku.
Zegar na ścianie był analogowy, ten na pulpicie – cyfrowy. Obydwa szybko zbliżały się do godziny siedemnastej, którą Lloyd – nawet po dwóch latach w Europie – nadal nazywał piątą po południu.
Lloyd był szefem grupy niemal tysiąca fizyków korzystających z detektora ALICE (od A Large Ion Collider Experiment – eksperyment przy wielkim zderzaczu jonów). Razem z Theo poświęcili dwa lata na przygotowanie dzisiejszego zderzenia cząstek – dwa lata na zadanie, które równie dobrze mogłoby zabrać dwa życia. Ich celem było odtworzenie poziomu energii, który wcześniej istniał tylko nanosekundy po Wielkim Wybuchu, kiedy to temperatura wszechświata wynosiła 10 000 000 000 000 000 stopni Celsjusza. Jednocześnie mieli nadzieję na odkrycie świętego Graala fizyki wysokich energii, długo poszukiwanego bozonu Higgsa – cząstki, która miała obdarzyć inne cząstki masą. Jeżeli eksperyment by się powiódł, Higgs, a także Nobel prawdopodobnie przyznany jego odkrywcom, należeliby właśnie do nich.
Cały eksperyment był zautomatyzowany i niezwykle precyzyjnie zaplanowany. Nie było żadnej dźwigni do pociągnięcia, ani włącznika ukrytego pod sprężynową klapką, który trzeba by było nacisnąć. Owszem, Lloyd zaprojektował, a Theo zakodował zasadnicze moduły programu obsługującego eksperyment, ale teraz już wszystko pozostawało pod kontrolą komputera.
Gdy zegar cyfrowy wskazał 16:59:55, Lloyd rozpoczął głośne odliczanie. – Pięć.
Spojrzał na Michiko.
– Cztery.
Uśmiechnęła się do niego pokrzepiająco. Boże, jak on ją kochał…
– Trzy.
Przeniósł wzrok na młodego Theo, wunderkind – młodą gwiazdę, którą Lloyd niegdyś miał nadzieję zostać, ale mu się nie udało.
– Dwa.
Zawsze pewny siebie Theo uniósł oba kciuki w górę.
– Jeden.
Proszę, Boże, pomyślał Lloyd. Proszę.
– Zero.
I wtedy…

I wtedy nagle wszystko uległo zmianie.
W jednej chwili zmieniło się oświetlenie – przyćmione światła centrum sterowania zastąpiły promienie słoneczne wpadające przez okno. Zabrakło jednak chwili przystosowania, czy uczucia dyskomfortu; Lloyd nie odczuł też zwężenia źrenic. Zupełnie jak gdyby był już nastawiony na jaśniejsze światło.
Problem w tym, że Lloyd nie miał żadnej władzy nad oczami. Chciał się rozejrzeć, by sprawdzić, co się dzieje, ale jego oczy poruszały się jak gdyby z własnej woli.
Leżał w łóżku i najwyraźniej był nagi. Poczuł na skórze dotyk bawełnianej pościeli, gdy podpierał się na łokciu. Jego głowa poruszyła się i kątem oka dostrzegł mansardowe okna, znajdujące się najwyraźniej na piętrze domu na wsi. Widział za nimi drzewa i…
Nie, to niemożliwe. Liście były żółte niczym zastygły ogień. A był przecież dwudziesty pierwszy kwietnia… wiosna, nie jesień.
Wzrok Lloyda nadal się przesuwał i nagle z zaskoczeniem odkrył, że nie jest w łóżku sam. Ktoś leżał obok.
Wzdrygnął się.
Nie… nie, nie do końca. Nie nastąpiła żadna fizyczna reakcja, jak gdyby jego ciało nie było w ogóle połączone z umysłem. Zaledwie poczuł wzdrygnięcie.
Osoba obok była kobietą, ale…
Co do cholery?
Była stara, pomarszczona, miała półprzezroczystą skórę i cienkie jak pajęczyna siwe włosy. Kolagen, który niegdyś musiał wypełniać jej policzki, zebrał się w fałdkach skóry zwisających przy jej ustach, które właśnie się uśmiechały; zmarszczki mimiczne niemal zupełnie ginęły pośród tych będących wynikiem wieku.
Lloyd spróbował odwrócić się od staruchy, ale jego ciało odmówiło współpracy.
Co się na litość boską dzieje?
Jest wiosna, nie jesień.
Chyba że…
Chyba że znajdował się na półkuli południowej. Przeniesiony w jakiś sposób ze Szwajcarii do Australii…
Nie. Za oknem widział klony i topole, to musiała być Ameryka Północna lub Europa.
Wyciągnął rękę. Kobieta miała na sobie granatową koszulę. Nie była to jednak góra od piżamy – miała zapinane na guziki naramienniki i kilka kieszeni. Był to strój z płótna bawełnianego dla osób aktywnych, jaki można kupić w sklepach L.L. Bean lub Tilley i jaki praktyczna kobieta zakłada do prac w ogrodzie. Lloyd poczuł, że jego palce przesuwają się po materiale; czuł jego miękkość i sprężystość. A potem…
A potem jego palce odnalazły twardy, plastikowy guzik rozgrzany jej ciałem i półprzejrzysty jak jej skóra i bez namysłu chwyciły go, pociągnęły i przecisnęły bokiem przez dziurkę. Nim koszula została odpięta, spojrzenie Lloyda – nadal wędrujące z własnej inicjatywy – powróciło na twarz kobiety i zatrzymało się na jej jasnoniebieskich oczach, których tęczówki otaczały nieregularne pierścienie bieli.
Poczuł, jak policzki naciągają mu się w uśmiechu. Jego dłoń wsunęła się pod ubranie kobiety i odnalazła pierś. Ponownie chciał się wzdrygnąć z odrazą i natychmiast cofnąć rękę. Pierś była miękka, wysuszona i pokryta luźno zwisającą skórą; przypominała zwiędnięty owoc. Palce złączyły się, podążając za konturem piersi i docierając do sutka.
Lloyd poczuł nagle ucisk w dole brzucha. Przez chwilę przerażony myślał, że to erekcja, jednak się mylił. Zrozumiał, że jego pęcherz jest pełny i musi oddać mocz. Wysunął dłoń i zobaczył, jak brwi staruszki unoszą się w niemym pytaniu. Lloyd poczuł, że wzrusza ramionami, które nieznacznie uniosły się i opadły. Kobieta uśmiechnęła się do niego ciepłym, pełnym zrozumienia uśmiechem, jakby było to coś najzwyklejszego w świecie; jak gdyby często musiał przerywać na samym początku. Jej zęby były nieco zżółkłe – żółcią charakterystyczną dla wieku – ale prócz tego były w doskonałym stanie.
W końcu jego ciało zrobiło to, do czego przez cały czas próbował je zmusić: odwróciło się od kobiety. W tej samej chwili Lloyd poczuł ostre ukłucie w kolanie. Bolało, ale wyraźnie to ignorował. Zwiesił nogi z łóżka, a jego stopy opadły miękko na chłodną podłogę z twardego drewna. Kiedy wstawał, dostrzegł nieco więcej świata za oknem. Był środek poranka lub popołudnia, gdyż cień rzucany przez jedno drzewo ostro nachodził na drugi. Na jednej z gałęzi siedział ptak, który odleciał przestraszony nagłym ruchem w sypialni. Drozd wędrowny – duży, północnoamerykański drozd, a nie drobny rudzik; to zdecydowanie Stany Zjednoczone lub Kanada. W zasadzie bardzo przypominało to Nową Anglię, Lloyd uwielbiał tamtejsze kolory jesieni.
Poczuł, że porusza się wolno, niemal szurając nogami po deskach podłogowych. Uświadomił sobie, że pokój nie znajduje się w domu, ale raczej w wiejskim domku, gdyż umeblowanie stanowiło miszmasz typowy dla domków letniskowych. Udało mu się przynajmniej rozpoznać stolik nocny – niski mebel z płyty wiórowej, pokryty cieniutką okleiną o fakturze drewna, który kupił jeszcze będąc studentem i który ostatecznie wylądował w pokoju gościnnym domu w Illinois. Co robił tutaj, w tym obcym miejscu?
Szedł dalej. Prawe kolano dokuczało mu przy każdym kroku; zastanawiał się, co mu się stało. Na ścianie wisiało lustro w ramie z sosny sękatej pokrytej bezbarwnym lakierem. Naturalnie gryzło się to z ciemniejszym „drewnem” stolika, ale…
Jezu.
Jezu Chryste.
Oczy same spojrzały w lustro, gdy je mijał, i pozwoliły mu się zobaczyć…
Przez ułamek sekundy sądził, że to jego ojciec. Ale to był on. Reszta włosów, jaka została mu na głowie była całkowicie siwa, a włosy na klatce piersiowej były białe jak śnieg. Miał obwisłą, pomarszczoną skórę i zgarbioną sylwetkę.
Czy to efekt promieniowania? Czy został naświetlony w wyniku eksperymentu? Czy…
Nie. To nie tak. Czuł to w kościach… w swoich artretycznych kościach. To nie tak.
Naprawdę był stary.
Zupełnie jakby postarzał się o dwadzieścia lat lub więcej, jak gdyby…
Dwie dekady życia minęły, wycięte z pamięci.
Chciał krzyczeć, wrzeszczeć, zaprotestować przeciwko niesprawiedliwości, przeciwko swej stracie, domagać się od wszechświata wyjaśnienia…
Ale nie mógł zrobić nic, nad niczym nie panował. Jego ciało kontynuowało swoją powolną, bolesną wędrówkę do łazienki.
Gdy odwrócił się, by wejść do środka, zerknął za siebie na kobietę w łóżku; leżała teraz na boku z głową opartą na ramieniu, uśmiechając się figlarnie i uwodzicielsko. Wzrok miał nadal dobry, widział błysk złota na serdecznym palcu jej lewej ręki. Nie dość, że spał ze starą babą, to jeszcze mężatką…
Gładkie drewniane drzwi były uchylone, ale i tak pchnął je ręką, by otworzyły się na całą szerokość i w tym momencie mignęła mu przed oczami identyczna obrączka na jego własnej lewej ręce.
I nagle zrozumiał. Ta jędza, ta nieznajoma, ta kobieta, której nigdy wcześniej nie widział na oczy, która w niczym nie przypominała jego ukochanej Michiko, była jego żoną.
Lloyd chciał się jeszcze raz odwrócić w jej stronę i spróbować ją sobie wyobrazić o kilkadziesiąt lat młodszą, odtworzyć piękno, które być może niegdyś w sobie miała, ale…
Ale wszedł do łazienki, odwrócił się w stronę sedesu, pochylił się, by podnieść deskę i…

…i nagle, niewiarygodnie, szczęśliwie, zdumiewająco, Lloyd Simcoe znalazł się z powrotem w CERN-ie, w centrum sterowania LHC. Nie wiedzieć czemu, osunął się w swym wyłożonym winylem krześle. Natychmiast się wyprostował i obciągnął koszulę na swoje miejsce.
Jakże niesamowitej halucynacji doświadczył! Naturalnie ktoś za to drogo zapłaci. Sto metrów ziemi, jakie dzieliło ich od pierścienia zderzacza miało zapewnić im pełne bezpieczeństwo. Ale już kiedyś słyszał, że wyładowania wysokoenergetyczne mogą powodować halucynacje i to właśnie musiało się zdarzyć.
Chwilę trwało, nim w pełni odzyskał orientację. Nie było żadnego przejścia pomiędzy „tu” a „tam”; żadnego błysku światła, żadnego zawrotu głowy, żadnego zatknięcia uszu. W jednej chwili był w CERN-ie, w następnej znalazł się gdzieś indziej na… ile? Jakieś dwie minuty. A teraz, równie gładko powrócił do centrum sterowania.
Oczywiście wcale stąd nie wychodził. Oczywiście było to tylko złudzenie.
Rozejrzał się wokoło, próbując wyczytać coś z twarzy pozostałych. Michiko wyglądała, jakby była w szoku. Czy przyglądała mu się, gdy miał halucynacje? Co wtedy robił? Wymachiwał bezradnie rękoma jak epileptyk? Wyciągał rękę przed siebie, jakby gładził niewidzialną pierś? Czy po prostu osunął się w fotelu, tracąc przytomność? Jeśli tak, to nie mogło trwać długo… z pewnością nie aż dwie minuty, jak mu się zdawało… gdyby minęło aż tyle, Michiko i pozostali staliby teraz nad nim, sprawdzając mu tętno i odpinając kołnierzyk. Zerknął na analogowy zegar na ścianie – faktycznie wskazywał dwie minuty po piątej.
Spojrzał na Theo Procopidesa. Wyraz twarzy młodego Greka był bardziej stonowany niż Michiko, ale zupełnie jak Lloyd Theo zdradzał oznaki niepewności, przyglądając się każdej z osób obecnych na sali po kolei i odwracając wzrok, gdy tylko obserwowany odwzajemnił spojrzenie.
Lloyd otworzył usta, by coś powiedzieć, ale sam nie wiedział, co by to miało być. Zrezygnował, gdy usłyszał jęki dochodzące zza najbliższych otwartych drzwi. Michiko najwyraźniej też je usłyszała, gdyż wstała razem z nim, ale że znajdowała się bliżej, zdążyła wyjść na korytarz przed Lloydem.
– Mój Boże! – wykrzyknęła. – Wszystko w porządku?
Jeden z techników, Sven, próbował się podnieść. Prawą ręką trzymał się za obficie krwawiący nos. Lloyd natychmiast wrócił do centrum, zdjął apteczkę z wieszaka na ścianie i wybiegł z powrotem na korytarz. Otworzył białe, plastikowe pudełko i odpakował bandaż.
Sven zaczął mówić coś po norwesku, ale po chwili się zreflektował i przeszedł na francuski.
– Musiałem zemdleć.
Korytarz wyłożony był twardymi płytami. Lloyd zauważył czerwoną plamę krwi w miejscu, gdzie twarz technika spotkała się z podłogą. Podał bandaż Svenowi, który skinął z wdzięcznością, zwinął opatrunek i przycisnął go do nosa. – Wariactwo – powiedział. – Jakbym usnął na stojąco. – Zaśmiał się cicho. – Nawet miałem sen.
Lloyd poczuł, że jego brwi wędrują w górę.
– Sen? – zapytał również po francusku.
– Bardzo realistyczny – odparł Sven. – Byłem w Genewie… w Le Rozzel. – Lloyd dobrze znał tę naleśnikarnię w bretońskim stylu przy Grand Rue. – Ale wszystko wyglądało jak w filmie science-fiction. Samochody unosiły się nad ziemią i…
– O właśnie! – odezwał się kobiecy głos, jednak słowa nie były skierowane do Svena. Ich źródłem było centrum sterowania. – Mnie przytrafiło się to samo!
Lloyd wrócił do słabo oświetlonego pomieszczenia.
– Co się stało, Antonio?
Korpulentna Włoszka rozmawiająca z dwiema innymi osobami odwróciła się w stronę Lloyda.
– To było tak, jakbym nagle znalazła się gdzieś indziej. Perry mówi, że jemu przytrafiło się to samo.
Michiko i Sven stanęli w drzwiach tuż za Lloydem.
– Mnie też – przyznała Michiko, a jej głos zdradzał ulgę, że nie była jedyna.
Theo stojący obok Antonii zmarszczył brwi. Lloyd spojrzał na niego.
– Theo? A ty?
– Nic.
– Nic?
Theo pokręcił głową.
– Wszyscy musieliśmy stracić przytomność – stwierdził Lloyd.
– Ja na pewno – powiedział Sven. Odsunął bandaż od twarzy, po czym ponownie dotknął nosa, by sprawdzić, czy przestał krwawić. Nie przestał.
– Jak długo byliśmy nieprzytomni? – spytała Michiko.
– I na Boga, co z eksperymentem? – zapytał Lloyd. Rzucił się do pulpitu sterowniczego ALICE i nacisnął kilka klawiszy.
– Nic – rzucił. – Cholera.
Michiko westchnęła wyraźnie rozczarowana.
– Powinno się było udać – stwierdził Lloyd, uderzając dłonią o pulpit. – Powinniśmy mieć Higgsa.
– Jednak coś się wydarzyło – stwierdziła Michiko. – Theo, naprawdę nic nie widziałeś, podczas gdy cała reszta miała… wizje?
Theo pokręcił głową.
– Nic. Myślę… myślę, że naprawdę straciłem przytomność. Tylko że nawet na chwilę nie zrobiło się ciemno. Patrzyłem, jak Lloyd odliczał: pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, zero. A potem był tylko przeskok, wiecie, jak w filmach. Nagle pojawił się Lloyd, półleżący na fotelu.
– Widziałeś, jak się osuwam?
– Nie, nie. Jak powiedziałem: w jednej chwili siedziałeś, a w następnej już leżałeś, bez żadnego ruchu pomiędzy tymi fazami. Myślę… myślę, że naprawdę straciłem przytomność. Ledwo zauważyłem, że się zsunąłeś, a ty już zdążyłeś się poprawić i…
Nagle rozległo się wycie syren którejś ze służb ratowniczych. Lloyd wypadł z centrum sterowania i wszyscy pobiegli za nim. Sala naprzeciwko miała okno. Michiko, która dotarła tam pierwsza, już podnosiła żaluzje; do środka wlało się popołudniowe słońce. Zobaczyli wóz straży pożarnej CERN-u, jeden z trzech dostępnych na miejscu, pędzący w stronę głównego budynku administracji.
Nos Svena najwidoczniej przestał w końcu krwawić, gdyż Sven trzymał zakrwawiony bandaż w ręku.
– Ciekawe, czy ktoś jeszcze upadł? – rzucił.
Lloyd spojrzał w jego stronę.
– Wozy strażackie służą również jako karetki pierwszej pomocy – wyjaśnił Sven.
Michiko uświadomiła sobie wagę sugestii Svena.
– Powinniśmy przeszukać wszystkie pomieszczenia i sprawdzić, czy nikomu nic się nie stało.
Lloyd skinął głową i wyszedł na korytarz.
– Antonia, sprawdź wszystkich w centrum sterowania. Michiko, idź z Jakiem i Svenem w tę stronę, a Theo i ja pójdziemy w tamtą. – Poczuł ukłucie poczucia winy, że rozstaje się z Michiko, ale potrzebował chwili na poukładanie sobie tego, co zobaczył i czego doświadczył.
W pierwszym pomieszczeniu, do którego wszedł z Theo znaleźli leżącą na podłodze kobietę. Lloyd nie pamiętał, jak się nazywa, ale wiedział, że pracuje w dziale public relations. Płaski ekran monitora przed nią wyświetlał znajomy, trójwymiarowy pulpit Windows 2009. Nadal była nieprzytomna. Ogromny siniak na czole wskazywał, że poleciała do przodu i uderzyła się o metalową krawędź biurka, tracąc przytomność. Lloyd zrobił to, co widział w niezliczonej ilości filmów: chwycił prawą dłonią jej lewą dłoń, przytrzymując ją wewnętrzną stroną do góry, i poklepał ją delikatnie drugą dłonią, żeby się ocknęła.
Co w końcu nastąpiło.
– Doktor Simcoe? – spytała, patrząc na Lloyda. – Co się stało?
– Nie wiem.
– Miałam taki… sen – oznajmiła. – Byłam w jakiejś galerii sztuki i oglądałam obraz.
– Już wszystko w porządku?
– Nie wiem. Głowa mnie boli.
– To może być wstrząśnienie mózgu. Powinna pani trafić do szpitala.
– Co to za syreny?
– Wozy strażackie. – Chwila ciszy. – Muszę już iść. Innym ludziom też mogło się coś stać.
Skinęła głową.
– Nic mi nie będzie.
Theo zdążył już ruszyć dalej korytarzem. Lloyd wyszedł z sali i zrobił to samo. Minął Theo, który opatrywał inną ofiarę upadku. Korytarz skręcał w prawo, Lloyd udał się w tamtym kierunku. Dotarł do drzwi biura, które cicho rozsunęły się, gdy podszedł, ale tutaj najwyraźniej nikomu nic się nie stało. Wszyscy prowadzili ożywioną dyskusję na temat różnych wizji, jakich doświadczyli. W środku znajdowały się trzy osoby: dwie kobiety i mężczyzna. Jedna z kobiet dostrzegła Lloyda.
– Co się stało? – spytała po francusku.
– Jeszcze nie wiem – odpowiedział także po francusku. – Nikomu nic się nie stało?
– Nie, wszystko w porządku.
– Niechcący podsłuchałem – oznajmił Lloyd. – Wszyscy troje też mieliście wizje?
Przytaknęli.
– Które były niesamowicie realistyczne?
Druga z kobiet wskazała mężczyznę.
– U Raoula nie. On doświadczył czegoś psychodelicznego. – Zabrzmiało to, jakby tego właśnie należało się spodziewać, biorąc pod uwagę jego tryb życia.
– Nie do końca nazwałbym to „psychodelicznym” – stwierdził Raoul, przyjmując postawę obronną. Miał długie blond włosy, związane w imponujący kucyk. – Ale na pewno nie było realistyczne. Widzicie, był tam taki facet z trzema głowami…
Lloyd skinął, odnotowując tę informację. – Jeśli nikomu nic się nie stało, chodźcie z nami… niektórzy się poturbowali upadając podczas tego zdarzenia. Musimy znaleźć wszystkich rannych.
– To może skorzystajmy z interkomu i wezwijmy wszystkich do holu? – zaproponował Raoul. – Policzymy tych, co przyjdą i zobaczymy, kogo brakuje.
Lloyd musiał przyznać, że to najlepsze rozwiązanie.
– Szukajcie dalej, niektórzy mogą potrzebować natychmiastowej pomocy. A ja pójdę do sekretariatu. – Wyszedł z sali, a chwilę potem pozostali udali się za nim. Lloyd wybrał najkrótszą drogę do biura, przebiegając wzdłuż szeregu mozaik. Gdy dotarł na miejsce, część pracowników administracyjnych opatrywała mężczyznę, który podczas upadku najwyraźniej złamał rękę. Jakaś kobieta oparzyła się, upadając na kubek gorącej kawy.
– Co się stało, doktorze Simcoe? – zapytał jeden z mężczyzn.
Lloyd zaczynał mieć dość tego pytania.
– Nie wiem. Potrafi pan używać PA?
Mężczyzna odpowiedział tylko spojrzeniem. Najwyraźniej Lloyd użył amerykańskiego określenia, którego tamten nie znał.
– PA – powtórzył Lloyd. – Systemu nagłaśniającego.
Wzrok mężczyzny nadal nie zdradzał oznak zrozumienia.
– Interkomu!
– Aha, no pewnie – odpowiedział w końcu po angielsku z twardym niemieckim akcentem. – To tutaj – zaprowadził Lloyda do pulpitu i wcisnął kilka przycisków. Lloyd uniósł cienki, plastikowy pałąk zakończony mikrofonem.
– Mówi Lloyd Simcoe. – Słyszał swój głos dochodzący z głośnika na korytarzu, ale filtry systemu eliminowały tło. – Wszystko wskazuje na to, że coś się wydarzyło. Kilka osób odniosło obrażenia. Wszystkich w stanie ambulatoryjnym… – przewał. Angielski był dla większości pracowników drugim językiem. – Jeśli możecie chodzić oraz jeśli ludzie, z którymi jesteście mogą chodzić lub przynajmniej można ich zostawić bez opieki, przyjdźcie do holu głównego. Ktoś mógł upaść w jakimś niewidocznym miejscu, musimy się dowiedzieć, kogo brakuje. – Oddał mikrofon mężczyźnie. – Czy może pan to powtórzyć po niemiecku i francusku?
– Jawohl – odparł mężczyzna, już przestawiony mentalnie. Zaczął mówić do mikrofonu, a Lloyd odszedł od pulpitu PA i wyprowadził wszystkich w pełni sił z biura do holu, udekorowanego długą, mosiężną tablicą ocalałą z jednego ze starszych budynków, które zburzono, robiąc miejsce dla centrali LHC. Tablica objaśniała pochodzenie skrótu CERN: Conseil Européenne pour la Recherche Nucléaire. Obecnie akronim w zasadzie już nic nie znaczył, ale w ten sposób oddano hołd korzeniom.
Twarze zgromadzonych w holu w większości należały do osób białych z kilkoma… Lloyd powstrzymał się przed pomyśleniem o nich jako Melanizmerykanach, który to termin był aktualnie uznawany za poprawny w Stanach Zjednoczonych. Choć obecny tu Peter Carter był ze Stanford, większość czarnoskórych pochodziła bezpośrednio z Afryki. Było też kilkoro Azjatów, w tym naturalnie Michiko, która przyszła do holu na wezwanie przez interkom. Lloyd podszedł i przytulił ją. Dzięki Bogu, przynajmniej jej się nic nie stało.
– Czy ktoś jest poważnie ranny? – zapytał.
– Kilka siniaków i jeszcze jeden krwotok z nosa – powiedziała Michiko. – Nic poważnego. A u ciebie?
Lloyd rozejrzał się w poszukiwaniu kobiety, która uderzyła się w głowę. Jeszcze tu nie dotarła.
– Jedno podejrzenie wstrząśnienia mózgu, złamana ręka i paskudne oparzenie. – Przerwał na chwilę. – Naprawdę powinniśmy wezwać pogotowie… powinni zabrać ich do szpitala.
– Zajmę się tym – powiedziała Michiko i zniknęła w biurze.
W holu zbierało się coraz więcej osób, już było ich około dwustu. – Uwaga! – krzyknął Lloyd. – Proszę o uwagę! Votre attention, s’il sous plait! – Poczekał, aż wszystkie oczy zwrócą się w jego stronę. – Rozejrzyjcie się i poszukajcie swoich współpracowników, kolegów z biura lub laboratorium. Jeżeli brakuje kogokolwiek, kogo widzieliście dzisiaj w pracy, proszę o wiadomość. Jeżeli ktoś z osób tu obecnych wymaga natychmiastowej pomocy medycznej, również proszę mi to zgłosić. Wezwaliśmy już karetki.
W momencie, gdy to powiedział pojawiła się Michiko. Jej skóra przybrała jeszcze bledszy odcień niż zazwyczaj, a gdy się odezwała jej głos drżał.
– Karetki nie przyjadą – oznajmiła. – A przynajmniej nie w najbliższym czasie. Pracownik pogotowia powiedział mi, że cała Genewa stoi. Najwyraźniej wszyscy kierowcy na drogach również stracili przytomność. Trudno nawet zacząć zliczać ofiary.

2

CERN założono pięćdziesiąt pięć lat wcześniej, w 1954 roku. Jego personel liczył trzy tysiące ludzi, z czego około jedną trzecią stanowili fizycy bądź inżynierowie, jedną trzecią – technicy, a pozostała część obejmowała pracowników administracyjnych i rzemieślników.
Wielki Zderzacz Hadronów kosztował pięć miliardów amerykańskich dolarów. Zbudowano go w tym samym kolistym tunelu podziemnym na szwajcarsko-francuskiej granicy, w którym nadal znajdował się starszy, wyłączony z użytkowania Wielki Zderzacz Elektronowo-Pozytonowy; LEP wykorzystywano w latach 1989-2000. LHC rozpędzał cząstki dookoła ogromnego pierścienia dzięki dziesięcioteslowym, nadprzewodzącym elektromagnesom dipolowym. CERN posiadał największy i najpotężniejszy układ kriogeniczny na świecie, który schładzał magnesy do temperatury 1,8 stopnia Kelwina.
Tak naprawdę, na Wielki Zderzacz Hadronów składały się dwa akceleratory: jeden przyspieszał cząstki zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a drugi w stronę przeciwną. Wiązkę cząstek poruszającą się w jedną stronę można było zderzyć z inną wiązką poruszającą się w przeciwnym kierunku, a wówczas…
Wówczas E=mc2, wielka chwila.
Równanie Einsteina mówi zasadniczo o tym, że materia i energia są równoważne. Jeżeli zderzy się cząstki z wystarczająco dużą prędkością, energia kinetyczna zderzenia może zostać przetworzona na cząstki egzotyczne.
LHC uruchomiono w 2006 roku i przez pierwszy rok przeprowadzano w nim zderzenia protonów, których rezultatem była energia o wartości do czternastu bilionów elektronowoltów.
Ale teraz nadszedł czas, by przejść do etapu drugiego i właśnie Lloyd Simcoe i Theo Procopides stali na czele zespołu przygotowującego pierwszy eksperyment. W etapie drugim zamiast protonów planowano zderzyć jądra ołowiu, z których każde miało masę dwieście siedemnaście razy większą niż proton. W wyniku takiego zderzenia miała powstać energia o wartości tysiąca stu pięćdziesięciu bilionów elektronowoltów, czyli porównywalna do tej obecnej we wszechświecie tylko przez miliardową część sekundy po Wielkim Wybuchu. Przy tym poziomie energii Lloyd i Theo liczyli na uzyskanie bozonu Higgsa – cząstki, której fizycy poszukiwali od pół wieku.
Zamiast tego doprowadzili do śmierci i zniszczeń na niewyobrażalną skalę.

Gaston Béranger, dyrektor generalny CERN-u, był krępym, owłosionym mężczyzną z ostrym, orlim nosem. W chwili wystąpienia zjawiska siedział w swoim gabinecie. Był to największy gabinet w całym CERN-ie, z długim drewnianym stołem konferencyjnym ustawionym przed dyrektorskim biurkiem oraz dużym, dobrze wyposażonym barkiem z lustrem na tylnej ściance. Béranger nie pił, już nie; nie istniało nic trudniejszego od bycia alkoholikiem we Francji, gdzie wino lało się strumieniami przy każdym posiłku, a Gaston nim trafił do CERN-u, mieszkał w Paryżu. Lecz gdy przyjeżdżali ambasadorowie, by sprawdzić, na co wydaje się ich miliony, musiał ich częstować, nawet przez chwilę nie okazując tego, jak bardzo chciałby się do nich przyłączyć.
Naturalnie, Lloyd Simcoe i jego pomagier Theo Procopides przeprowadzali dziś po południu swój wielki eksperyment; mógłby odwołać wszystkie zajęcia i iść popatrzeć, ale tu zawsze działo się coś ważnego i gdyby chciał obejrzeć każde uruchomienie akceleratorów, na nic innego nie miałby czasu. Poza tym, musiał się przygotować do jutrzejszego spotkania z zespołem z GEC Alsthom i…

– Podnieś to!
Gaston Béranger nie miał wątpliwości, gdzie się znajduje – to był jego dom w prawobrzeżnej Genewie. Poznawał regały Billy z Ikei, a także kanapę i głęboki fotel. Zniknął natomiast telewizor Sony wraz ze swoim stolikiem. Zamiast tego, na ścianie powyżej miejsca, gdzie wcześniej stał telewizor wisiał monitor z płaskim ekranem. Akurat leciał mecz lacrosse. Jedną z drużyn była z pewnością Hiszpania, ale nie potrafił rozpoznać drugiej, ubranej w zielono-fioletowe koszulki.
Do pokoju wszedł młody mężczyzna. Jego Gaston też nie rozpoznał. Ubrany był w coś, co wyglądało jak czarna skórzana kurtka, którą następnie zdjął i rzucił w kąt kanapy, skąd zsunęła się i spadła na dywan. Nieduży robot, niewiele większy od pudełka na buty, wyjechał spod ławy i ruszył w kierunku leżącej rzeczy. Gaston wycelował palec w robota i warknął: „Arrêt!”. Maszyna zastygła w bezruchu, a po chwili wycofała się pod ławę.
Młody mężczyzna się obrócił. Mógł mieć dziewiętnaście lub dwadzieścia lat. Na prawym policzku miał coś, co wyglądało jak animowany tatuaż przedstawiający błyskawicę; przeszywała zygzakiem twarz mężczyzny w pięciu dyskretnych przeskokach, po czym cały cykl się powtarzał.
Gdy się obracał, odsłonił też lewą stronę twarzy… była przerażająca, widoczne tam były wszystkie mięśnie i naczynia krwionośne, jak gdyby ktoś oblał mu skórę środkiem, po którym stała się przezroczysta. Prawą dłoń krył egzoszkielet rękawicy, wydłużający palce w mechaniczne struktury zakończone lśniącymi, chirurgicznie ostrymi, srebrnymi szpikulcami.
– Powiedziałem, podnieś to! – warknął po francusku Gaston… a przynajmniej jego głos, gdyż on sam w żaden sposób nie przyczynił się do wypowiedzenia tych słów. – Póki płacę za twoje ubrania, będziesz je szanował.
Młody mężczyzna obrzucił Gastona gniewnym spojrzeniem. Gaston był pewien, że go nie zna, ale był nieco podobny do… kogo? Ciężko było stwierdzić przez tę upiorną, półprzezroczystą twarz, ale wysokie czoło, wąskie usta, chłodne szare oczy, orli nos…
Ostre końcówki przedłużonych palców wsunęły się z warkotem i chłopak podniósł kurtkę mechanicznym kciukiem i palcem wskazującym, trzymając ją tak, jakby była czymś odrażającym. Wzrok Gastona śledził go, gdy szedł przez salon, jednocześnie zauważając, jak wiele innych szczegółów się nie zgadzało: znajomy układ książek na półkach zmienił się całkowicie, jak gdyby w pewnej chwili ktoś wszystko poprzestawiał. W zasadzie odniósł wrażenie, że książek było znacznie mniej niż powinno, jakby w rodzinnej bibliotece przeprowadzono czystkę. Inny robot, wyglądający jak pająk wielkości rozpostartej ludzkiej dłoni, przemieszczał się po półkach, najwyraźniej odkurzając.
W jednej ze ścian, na której powinna wisieć reprodukcja „Le Moulin de la Galette” Moneta, znajdowała się wnęka z czymś, co wyglądało jak rzeźba Henry’ego Moore’a, chociaż nie, nie mogło tam być żadnej wnęki – to była ściana dzielona z domem sąsiadów. Musiało to być coś płaskiego, hologram lub coś w tym stylu, wiszący na ścianie i dający złudzenie głębi, a jeśli tak, było to złudzenie doskonałe.
Drzwi do szafy również były inne – same się odsunęły, gdy tylko chłopak się do nich zbliżył. Sięgnął do środka, wyjął wieszak i powiesił na nim kurtkę. Następnie odwiesił wieszak do szafy… a kurtka zsunęła się z niego na podłogę.
Ponownie odezwał się ostry głos Gastona:
– Marc, do diabła, nie mógłbyś bardziej uważać?
Marc…
Marc!
Mon Dieu!
Dlatego wyglądał znajomo.
Rodzinne podobieństwo.
Marc. Imię, które wybrał z Marie-Claire dla dziecka, które właśnie nosiła.
Marc Béranger.
Gaston nie zdążył nawet wziąć dziecka na ręce, nie czekał, aż mu się odbije, nie zmienił mu ani jednej pieluchy, a oto i ono jako dorosły mężczyzna… przerażający, wrogo nastawiony mężczyzna.
Policzek Marca nawet na chwilę nie przestał mrugać, gdy ten spojrzał na leżącą kurtkę, po czym odszedł od szafy, a drzwi za nim zasunęły się z sykiem.
– Szlag by cię trafił, Marc – rzucił głos Gastona. – Mam już dość twojej postawy. W życiu nie znajdziesz pracy, jeśli się będziesz tak zachowywać.
– Spierdalaj – powiedział chłopak głębokim głosem, w którym pobrzmiewało szyderstwo.
To było pierwsze słowo jego dziecka… nie „mama”, nie „tata” tylko „spierdalaj”.
Wtedy, jakby dla rozwiania wszelkich wątpliwości, w polu widzenia Gastona pojawiła się Marie-Claire, która weszła przez przesuwne drzwi z innego pokoju.
– Nie mów tak do ojca – powiedziała.
Gaston był całkowicie zaskoczony: bez wątpienia była to Marie-Claire, ale przypominała bardziej swoją matkę niż siebie. Miała siwe włosy, twarz poznaczoną zmarszczkami i przybyło jej dobre piętnaście kilo.
– Ty też spierdalaj – oznajmił Marc.
Gaston spodziewał się, że jego głos zaprotestuje mówiąc: „Nie mów tak do matki”. Nie zawiódł się.
Nim Marc się odwrócił, Gaston dostrzegł wygolony tył głowy syna i wszczepione tam metalowe gniazdko.
To musiała być halucynacja. Musiała. Ale jakże okropna! Marie-Claire miała rodzić lada dzień. Długie lata starali się o dziecko… Gaston zarządzał ośrodkiem, w którym z pełną precyzją łączono elektrony z pozytonami, ale jakoś nie potrafił z Marie-Claire doprowadzić do zagnieżdżenia się w jajeczku plemnika, osiem milionów razy większego od cząstek subatomowych. Ale w końcu to nastąpiło; w końcu Bóg się do nich uśmiechnął i w końcu jego żona była w ciąży.
A teraz, po dziewięciu miesiącach byli blisko porodu. Wszystkie zajęcia w szkole rodzenia, wszystkie plany, urządzanie pokoiku dla dziecka… wszystko to miało się wkrótce przydać w rzeczywistości.
A teraz ten sen, bo to musiał być tylko sen. Zły sen. Był tchórzem – najgorsze koszmary w życiu nawiedzały go tuż przed ślubem. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?
Ale było. To było o wiele bardziej rzeczywiste niż którykolwiek z jego snów. Pomyślał o gniazdku z tyłu głowy syna; pomyślał o obrazach wpompowywanych bezpośrednio do mózgu… narkotyk przyszłości?
– Zejdź ze mnie – rzucił Marc. – Miałem ciężki dzień.
– Czyżby? – spytał ociekający sarkazmem głos Gastona. – Ty miałeś ciężki dzień, co? Ciężki dzień spędzony na terroryzowaniu turystów na Starym Mieście, co? Powinienem pozwolić ci zgnić w więzieniu, ty niewdzięczny gnojku…
Gaston był zszokowany tym, jak bardzo przypomina własnego ojca… a przecież zarzekał się, że jego dzieci nigdy nie usłyszą rzeczy, które słyszał od niego, gdy był w wieku Marca.
– Spokojnie, Gaston… – powiedziała Marie-Claire.
– Jeśli on nie docenia tego, co ma…
– Nie potrzebuję tego gówna – parsknął Marc.
– Dość tego! – krzyknęła Marie-Claire. – Dość.
– Nienawidzę was – powiedział Marc. – Nienawidzę was obojga.
Usta Gastona otworzyły się, by odpowiedzieć i wtedy…
…i wtedy nagle znalazł się z powrotem w swoim gabinecie w CERN-ie.

Po przekazaniu informacji o zgonach Michiko Komura natychmiast wróciła do sekretariatu centrali LHC. Chciała się dodzwonić do genewskiej szkoły, do której chodziła jej ośmioletnia córka Tamiko; Michiko była po rozwodzie z pierwszym mężem, dyrektorem z Tokio. Niestety cały czas było zajęte, a szwajcarska firma telekomunikacyjna z jakiegoś powodu nie oferowała automatycznego powiadomienia o zwolnieniu się linii.
Lloyd stał cały czas za nią, aż w końcu odwróciła się w jego stronę ze wzrokiem przepełnionym rozpaczą.
– Nie mogę się dodzwonić – oznajmiła. – Muszę tam jechać.
– Pojadę z tobą – natychmiast odparł Lloyd. Wybiegli z budynku na ciepłe, kwietniowe powietrze. Czerwonawe słońce już muskało horyzont, a w oddali majaczyły góry.
Choć samochód Michiko, toyota, też stał na parkingu, wzięli wynajętego fiata Lloyda; Lloyd prowadził. Wyjechali z kompleksu CERN-u mijając wysokie, cylindryczne pojemniki z ciekłym helem i znaleźli się na Route de Meyrin, która to ulica poprowadziła ich przez Meyrin, miasteczko na wschód od CERN-u. Choć widzieli samochody na poboczach, nie wyglądało to gorzej niż po jednej z nieczęstych zimowych burz, oczywiście za wyjątkiem tego, że teraz na ziemi nie leżał śnieg.
Szybko przejechali przez miasto, za którym znajdowało się genewskie lotnisko Cointrin. Słupy czarnego dymu sięgały nieba – duży odrzutowiec Swissair runął na jeden z pasów.
– Mój Boże – powiedziała Michiko i dotknęła knykciami ust. – Mój Boże.
Wjechali do samego miasta, znajdującego się na zachodnim krańcu Jeziora Genewskiego. Genewa była bogatą metropolią z dwustoma tysiącami mieszkańców, znaną z eleganckich restauracji i kosmicznie drogich sklepów.
Znaki, które normalnie by się paliły, były ciemne, a wiele samochodów – w większości mercedesy lub inne drogie marki – zjechało z dróg i wbiło się w budynki. Przeszklone witryny kilku sklepów były rozbite, ale nie widać było szabrowników. Najwyraźniej nawet turyści byli zbyt oszołomieni tym, co się stało, by wykorzystać sytuację.
Widzieli jedną karetkę, której załoga opatrywała staruszka na skraju drogi; słyszeli też syreny wozów strażackich, czy też innych pojazdów ratunkowych. W pewnej chwili dostrzegli nawet helikopter wbity w szklaną ścianę niewielkiego biurowca.
W towarzystwie mew krążących nad głowami, przejechali most na Rodanie, opuszczając tym samym prawy brzeg z jego patrycjuszowskimi hotelami i wkraczając na historyczny lewy brzeg. Droga przez Vieille Ville – Stare Miasto była zablokowana przez cztery samochody, które się ze sobą zderzyły, więc musieli wybrać drogę wąskimi, krętymi uliczkami jednokierunkowymi. Pojechali Rue de la Cité i skręcili w Grand Rue. Jednak i ta ulica była zablokowana – kierowca autobusu genewskiego Przedsiębiorstwa Transportu Publicznego musiał stracić panowanie nad pojazdem, który stanął w poprzek obu pasów. Michiko z każdą minutą była coraz bardziej zdenerwowana. Pojechali inną drogą, ale i tę blokowały uszkodzone samochody.
– Jak daleko do szkoły? – spytał Lloyd.
– Niecały kilometr – odpowiedziała Michiko.
– Chodźmy pieszo. – Wrócił na Grand Rue i zatrzymał samochód na poboczu. Co prawda nie wolno tam było parkować, ale Lloyd uznał, że w zaistniałej sytuacji raczej nikt nie zwróci na to uwagi. Wysiedli z fiata i ruszyli biegiem stromymi, brukowanymi uliczkami. Michiko po chwili zatrzymała się i zdjęła szpilki, by biec szybciej, ale wkrótce musiała założyć je z powrotem, żeby bezpiecznie przejść chodnikiem zasypanym potłuczonym szkłem.
Przebiegli obok Muzeum Barbier-Mueller przy Rue Jean-Calvin, po czym skręcili w Rue du Puits St. Pierre, biegiem mijając siedemsetletnią Maison Tavel, najstarszą prywatną kamienicę w Genewie. Nieznacznie zwolnili dopiero przed ascetycznym kościołem Temple de l’Auditoire, gdzie niegdyś przemawiał Jan Kalwin i John Knox.
Pomimo łomotania serca i urywanego oddechu, przedzierali się dalej. Z prawej strony minęli Katedrę św. Piotra i dom aukcyjny Christie. Pędem przebiegli rozległy rynek Place du Bourg-de-Four z wianuszkiem kawiarnianych ogródków i cukierniami otaczającymi fontannę na środku. Wielu turystów i genewczyków leżało jeszcze na ulicy, inni siedzieli na ziemi samemu opatrując swoje zadrapania i sińce lub korzystając z pomocy przechodniów.
W końcu dotarli do szkoły przy Rue de Chaudronniers. Szkoła im. Éliego Ducommuna była placówką o wieloletniej tradycji, do której uczęszczały dzieci obcokrajowców pracujących w Genewie lub w jej pobliżu. Główne budynki miały ponad dwieście lat, ale na przestrzeni ostatnich dekad dodano kilka nowych. Pomimo tego, że lekcje kończyły się o czwartej po południu, do szóstej organizowano zajęcia dodatkowe, by pracujący rodzice mogli zostawiać tu dzieci na cały dzień. Teraz, choć dochodziła siódma, wielu dzieci jeszcze nie odebrano.
Michiko była jednym z szeregu rodziców, którzy postanowili przyjechać. Teren wokół szkoły poprzecinany był długimi cieniami rzucanymi przez dyplomatów, bogatych biznesmenów i inne osoby, których dzieci chodziły do Ducommuna. Dziesiątki z nich ściskały swoje pociechy, płacząc z ulgi.
Budynki wyglądały na nietknięte. Michiko i Lloyd, sapiąc i dysząc przebiegli przez nienagannie utrzymany trawnik. Starą tradycją szkoły było wywieszanie na zewnątrz flag ojczyzn wszystkich uczniów; Tamiko była tu obecnie jedyną Japonką, ale wschodzące słońce i tak powiewało na wiosennym wietrze.
Wpadli do holu, którego podłoga wyłożona była przepięknym marmurem, a ściany pokrywała ciemna boazeria. Sekretariat znajdował się po prawo i Michiko ruszyła w tę właśnie stronę. Drzwi rozsunęły się, odsłaniając długi drewniany kontuar, który oddzielał sekretarki od petentów. Michiko podeszła do kontuaru i odezwała się między jednym urywanym oddechem a drugim:
– Dzień dobry, jestem…
– Och, pani Komura – przerwała kobieta wychodząca z gabinetu. – Próbowałam się do pani dodzwonić, ale nie dałam rady. – Przerwała z zakłopotaniem. – Proszę wejść.
Michiko i Lloyd przeszli za kontuar i weszli do biura. Na biurku stał komputer, do którego podłączony był datapad.
– Gdzie Tamiko? – spytała Michiko.
– Proszę – powiedziała kobieta. – Proszę usiąść. – Obrzuciła spojrzeniem Lloyda. – Nazywam się Severin, jestem tu dyrektorką.
– Lloyd Simcoe – przedstawił się Lloyd. – Jestem narzeczonym Michiko.
– Gdzie Tamiko? – ponownie spytała Michiko.
– Bardzo mi przykro, pani Komura. Ja… – przerwała, przełknęła ślinę i mówiła dalej. – Tamiko akurat była na zewnątrz. Na parking wjechał samochód i… Tak bardzo mi przykro.
– Jak ona się czuje? – spytała Michiko.
– Tamiko nie żyje, pani Komura. Wszyscy… nie wiem, co się stało; wszyscy straciliśmy przytomność, czy coś takiego. Kiedy ją odzyskaliśmy, znaleźliśmy Tamiko.
Z oczu Michiko popłynęły łzy. Lloyd poczuł straszny ucisk w klatce piersiowej. Michiko doszła do krzesła, opadła na nie bezwładnie i zakryła twarz dłońmi. Lloyd uklęknął przy niej, obejmując ją ramieniem.
– Tak bardzo mi przykro – powiedziała Severin.
Lloyd skinął.
– To nie pani wina.
Michiko szlochała jeszcze przez chwilę, po czym podniosła wzrok. Jej oczy były zaczerwienione.
– Chcę ją zobaczyć.
– Nadal jest na parkingu. Przepraszam… wezwaliśmy policję, ale jeszcze nie przyjechali.
– Proszę mnie tam zaprowadzić – powiedziała Michiko łamiącym się głosem.
Severin skinęła głową i wyprowadziła ich na zewnątrz, za budynek. Stała tam grupa innych uczniów, przyglądających się ciału, przerażonych widokiem, a jednocześnie z niezrozumiałych przyczyn przyciąganych w to miejsce. Personel był zbyt zajęty rannymi dziećmi, by móc zaprowadzić wszystkie pozostałe do szkoły.
Tamiko leżała… po prostu leżała. Nie widać było krwi, a jej ciało wyglądało na nietknięte. Samochód, który prawdopodobnie ją uderzył, stał kilka metrów dalej zaparkowany pod kątem. Miał wgnieciony zderzak.
Michiko podeszła na odległość pięciu metrów, po czym całkiem się załamała i zaniosła głośnym płaczem. Lloyd objął ją i przytrzymał w ramionach. Severin przez chwilę stała w pobliżu, ale wkrótce ktoś zabrał ją na spotkanie z innym rodzicem i innym problemem.
W końcu, na życzenie Michiko, Lloyd zaprowadził ją do ciała. Pochylił się nad nim ze wzrokiem zamglonym łzami i sercem rozdzieranym bólem i delikatnie odgarnął Tamiko włosy z twarzy.
Lloydowi zabrakło słów; cóż pocieszającego mógłby powiedzieć w takiej chwili? Stał tam może pół godziny, tuląc Michiko, której ciało przez cały czas wstrząsane było płaczem.