Komputerowy włamywacz Kevin Flynn chce udowodnić kradzież swojej pracy. Postanawia dostać się do prywatnego komputera swojego ex-pracodawcy, tam jednak staje się ofiarą niezwykłego zdarzenia – zostaje wciągnięty w wirtualną przestrzeń. Okazuje się, że wnętrze maszyny to świat podobny do naszego: żyją w nim gry i programy, nad którymi władzę sprawuje Master Control Program, wykazujący cechy podręcznikowego dyktatora. Flynn, uwięziony w Cyberprzestrzeni, w której napotyka programy własnego autorstwa, próbuje zastąpić MCP osobiście stworzonym Tronem, programem zabezpieczającym. Muszą razem stoczyć walkę z wojownikami wykreowanymi przez najnowszą technologię.
Film stanowi podwaliny animacji komputerowej, został także okrzyknięty zaszczytnym mianem klasyka science-fiction. Zawiera w sobie wątki rzeczywiste, jak i wirtualne, które często prezentują porównania świata realnego do komputerowego. Za ciekawostkę należy uznać, że mimo zastosowania CGI Tron nie został nominowany do Oscara.
Głównym bohaterem kontynuacji jest Sam Flynn, syn genialnego hackera i głównej postaci z pierwszej części. Jego ojciec znika w niewyjaśnionych okolicznościach, pozostawiając po sobie salon gier, firmę ENCOM i kontrowersje. Sam to typ samotnika o powłóczystym spojrzeniu, który lubi dawać się we znaki obecnym zarządcom ENCOM-u i skakać z wysokich budynków na spadochronie. Pewnego dnia dowiaduje się o wiadomości wysłanej z opuszczonego biura ojca. Udaje się tam i, jak nietrudno się domyślić, zostaje wciągnięty w komputerowy świat, który niewiele się różni pod względem schematu od tego z 1982 roku (tym razem dyktaturą para się program o nazwie CLU). Sam bardzo szybko zostaje ujęty i zmuszony do wzięcia udziału w Igrzyskach, które zawsze kończą się dla uczestników dezintegracją. Udaje mu się jednak ujść z życiem dzięki uroczej Quorrze, która zabiera go prosto do zaginionego ojca. Cała trójka musi podjąć ważne decyzje, jeśli chce się z powrotem przedostać do realnego świata.
Pod względem technicznym i wizualnym, sequel bez wątpienia można nazwać genialnym dzieckiem Trona. Technika ruszyła do przodu, na całe szczęście zmienił się też i gust twórców oraz odbiorców. Kostiumy, ponura scenografia, wizja Sieci – wszystko to wygląda po prostu lepiej, bardziej wizjonersko i chwytliwie, żeby nie powiedzieć efekciarsko. Na tym jednak kończą się zalety, a rozpoczyna typowy dla Disneya szereg wpadek.
Najbardziej rażącymi wadami filmu są płaskie postaci i naiwna fabuła. W pierwszym przypadku dominuje schemat czarny albo biały, zły albo dobry, albo ewentualnie nijaki. Jeśli w kadrze pojawia się antybohater i typ spod ciemnej gwiazdy, za każdym razem ma złą minę i szyderczy uśmiech. Jeśli do akcji wkracza ktoś podejrzany, kto zapewne jest niestabilnym psychicznie zdrajcą i tchórzem, od samego początku śmieje się jak wariat i ma niemal wymalowany napis „Uwaga! Knuję!” na czole. Sam główny bohater zdaje się być lekko nierozgarnięty, bo fakt, że właśnie został wessany do cyberprzestrzeni i najpewniej zaraz zginie, nie wywołuje w nim emocji silniejszych od zdziwienia. Daje się ponieść zdarzeniom i brawurze, co oczywiście nie przynosi dobrych rezultatów. Fabuła natomiast jest boleśnie wtórna. Oglądając Tron: Dziedzictwo, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że „już to gdzieś widziałam”, a to „słyszałam wiele razy”. Nie dość, że historia uderzająco naiwna, to jeszcze nużąca za sprawą powielenia ulubionych disneyowskich schematów.
To nie są jedyne aspekty, które drażniły w filmie. Do kolejnych zaliczają się między innymi ckliwe dialogi (obowiązkowo w momentach napięcia), czy dramatyczne sceny poświęceń. Uporczywe podkreślanie emocji potrafiło dać w kość w trakcie seansu, szczególnie w tak oczywistych momentach. Podobnie jak przewidywalne zakończenie.
Na deser zostawiłam sobie efekty specjalne i muzykę. Ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy plasują się na wysokim, czy niskim poziomie. Osobiście określiłabym je jako średnie – ani porywające, ani odstraszające, bez fajerwerków. Efekty z pewnością nie zapierały tchu w piersiach, tak jak w przypadku Avatara, a muzyka Daft Punk zwyczajnie nie miała w sobie „tego czegoś”. Momentami nawet nie pasowała do sytuacji, co uważam za spory minus, a w pamięci pozostał mi jeden utwór.
Czy warto obejrzeć Tron: Dziedzictwo? Bardzo trudne pytanie i do tej pory biję się z myślami, jak na nie odpowiedzieć. Z jednej strony to kontynuacja klasyki, a to już jakiś argument na „tak”. Nie ma nic przyjemniejszego, niż obserwować świat w całości stworzony przez innych ludzi, który narodził się w ich wyobraźni. Jednak z drugiej strony, za sprawą scenariusza i aktorów, ciężko się w ten świat zagłębić i wczuć. Dlatego też, końcową ocenę pozostawię Wam.
Autorką recenzji jest Agnieszka Woś.
{youtube}pIwXwVJZ3BY{/youtube}