Każdy recenzent zawsze powinien pamiętać o kilku prostych zasadach, które głoszą, iż tekst powinien być możliwie obiektywny, a „ja” autora nie powinno się w nim zanadto ujawniać. Wszystkie reguły przestają mieć jednak znaczenie, gdy pisać zaczyna tkwiąca w dorosłej już kobiecie mała dziewczynka, która nie potrafi z pełną powagą i bez angażowania emocji mówić o jednej z najwspanialszych przygód jakie miały miejsce w jej życiu.

Byłam jedenastoletnią dziewczynką, gdy w mieście pojawiły się plakaty głoszące zbliżającą się premierę Władcy Pierścieni. Wychowałam się na baśniach i fantastycznych opowieściach, a moją dziecięcą wyobraźnią można było w tamtych czasach obdzielić jeszcze co najmniej dwoje podobnych do mnie dzieci, a mimo to patrzyłam na utrzymane w lekko mrocznej stylistyce postery z dużą rezerwą. Myślałam sobie, że dorośli poprzebierani za magiczne stworzenia wyglądają trochę głupio. No dobrze. W moich oczach wyglądali niedorzecznie i na prawdę bardzo głupio, dlatego zupełnie nie wiem, co strzeliło mi do mojej małej główki, gdy błagałam rodziców, aby napisali mi pozwolenie dla wychowawcy, że wyrażają zgodę na to bym poszła z klasą do kina na „film dla dorosłych” i ani trochę nie będę bała się odrażających Orków. Nie wiem również, jak udało mi się ich przekonać, ale koniec końców wybłagałam pozwolenie i poszłam do kina. Nie pamiętam, co czułam w trakcie seansu, za to nigdy nie zapomnę chwili, w której znów zapaliły się światła, a ja poczułam, że mój mały dziecięcy świat właśnie został wywrócony do góry nogami. Jeśli macie wątpliwości, czy istnieje miłość od pierwszego wejrzenia, mogę za całym przekonaniem powiedzieć Wam, że bez wątpienia. We Władcy Pierścieni zakochałam się w piorunująco szybkim tempie. Stał się dla mnie niezwykle ważną częścią życia nie tylko dlatego, że otworzył mnie na zupełnie inny świat, ale przede wszystkim pozwolił na ustalenie nowych celów w życiu. Dał mi prawdziwe, dorosłe marzenia. Od chwili, w której wyszłam z kina wiedziałam już, że do końca życia chcę pracować, robiąc waśnie takie filmy. Filmy, które będą przynosić radość i zmieniać życie tak samo, jak moje zmieniła produkcja Petera Jacksona.

hobbit-bofa-4-the-hobbit-3-battle-of-five-armies-trailer-analysis-concluding-middle-earth-with-a-bang

Niedługo po obejrzeniu filmu na mojej drodze pojawił się kolejny ważny „drogowskaz”, a był nim sympatyczny, straszy pan z Oxfordu. Dał mi książkę, a w niej historię, która zawładnęła całym moim młodzieńczym światem. Po Władcy Pierścieni przyszła kolej na Hobbita, później Niedokończone opowieści. W zasadzie nie było już dla mnie ratunku. Dziś, po tylu latach, patrzę na moją cały czas rozrastająca się kolekcję i nieskromnie powiem, że jestem z mojego skarbu bardzo dumna. Doceniłam go jeszcze bardziej, gdy nadszedł przerażający dzień premiery Powrotu Króla. Nie lubię końców, źle znoszę zmiany. Po trzech godzinach seansu ryczałam jak bóbr zdając sobie sprawę z tego, że wszystko właśnie się skończyło. Moi bohaterowie rozeszli się każdy w swoją stronę i ja również musiałam to zrobić. Oczywiście po pierwszym ataku rozpaczy zdałam sobie sprawę z tego, że w domu czekają na mnie książki i rozszerzone wydania DVD, a więc cała przygoda może zacząć się na nowo i trwać bez końca. I rzeczywiście tak się stało. Tak jak moi bohaterowie wróciłam, by przez kolejnych dziesięć lat pielęgnować zrodzoną dzięki twórczości Tolkiena i filmom Jacksona fascynację literaturą i kinem.

O tym, że pewnego dnia Jackson zekranizuje Hobbita, nie oszukujmy się, wiadomo było od chwili, w której okazało się, że Władca Pierścieni to ogromny hit, który przyczynił się do ponownego odkrycia prozy Tolkiena, ale przede wszystkim przynoszący niewyobrażalnie gigantyczne zyski. Na kolejną ekranizację przyszło nam czekać jednak całe dziesięć lat. W chwili, w której potwierdzono planowaną produkcję i Internet zaczął zapełniać się najnowszymi doniesieniami o tym jak ma wyglądać spektakularny powrót do Śródziemia zawrzało. Jackson zaskoczył fanów dziesiątkami pomysłów (na czele z podziałem Hobbita na trylogię), od których Tolkien pewnie nie raz przewrócił się w grobie. Sama przez chwilę poczułam lekki niepokój, który minął wraz z myślą, że przecież ten człowiek już raz zrobił coś niesamowitego, okiełznał całe literackie uniwersum i przetłumaczył na język filmowy z rewelacyjnym skutkiem. Oczywiście od samego początku Hobbit zapowiadał się na produkcję o znacznie bardziej komercyjnym charakterze niż LOTR i zrealizowaną przy użyciu nowocześniejszych komputerowych technologii. Pamiętam ile krzyku było o niestandardową liczbę klatek, w jakiej miał zostać nakręcony Hobbit, o podział filmu na trzy części, czy wprowadzenie postaci niepojawiających się w pierwowzorze. Fanowski świat wrzał, ja cierpliwie czekałam. Film ocenia się po efekcie końcowym, nie po pogłoskach. Jak więc czułam się, gdy po tak długim oczekiwaniu 26 grudnia 2012 roku usiadłam w kinowym fotelu? Mówiłam to wiele razy i powiem raz jeszcze: Nieoczekiwana podróż, wraz ze wszystkimi jej blaskami i cieniami, jest jak powrót do domu po bardzo długiej podróży. Znajome miejsca sprawiły, że poczułam się bezpiecznie, a młody Bilbo o sympatycznej twarzy szalenie utalentowanego aktorsko Martina Freemana momentalnie wzbudził moją sympatię. Za każdym razem, gdy na ekranie pojawiło się coś, co bardzo dobrze znałam, na mojej twarzy pojawiał się dziecięcy uśmiech zrodzony z niepohamowanej radości. Po wyjściu z kina dostrzegałam wyraźnie, że Hobbit ma niedociągnięcia i osiągnięcie poziomu Władcy… może być dla niego trudne, ale już dawno pogodziłam się z tym, że w obliczu ekranizacji Tolkiena brutalnie zabiłam w sobie filmoznawczynię i wcale za nią nie tęsknię, dlatego mogłam bez wyrzutów sumienia wobec wykształcenia cieszyć się tym, że czekają mnie jeszcze dwie wspaniałe wizyty w Śródziemiu. 

hobbitwatch-the-eerie-nattle-of-the-five-armies

Pustkowie Smauga, które w kinach pojawiło się rok później, na dobre rozkręciło szaloną podróż Bilba. Druga część, znacznie lepsza niż pierwsza, pokazała, że Jackson wraz ze swoją zgraną ekipą realizacyjną, naprawdę wiedzą co robią. Teraz, już bez spoilerów, mogę swobodnie przytaczać konkretne sceny, które o tym świadczą. Pamiętacie chociażby te, w której kompania odlewa ogromny, złoty posąg krasnoluda, by użyć go jako broni przeciwko Smaugowi? Szczyt kiczu, prawda? Wiem, że to krasnoludy, więc całe to złoto i błyskotki są na miejscu, ale ta sztucznie rozlewająca się płynna masa jest estetycznym potworkiem. Ale, ale Jackson z tego paskudnego wprowadzenia prowadzi do wizualnej bomby. Smaug obleczony w złoto i wirujący na niebie w jego kroplach jest przepiękny. To nie jedyny przykład, gdy zupełnie niesmaczny wizualnie początek jest introdukcją do czegoś wspaniałego. Nie mogę powstrzymać się przed przytoczeniem jeszcze jednego przykładu, który chociaż trwa kilka sekund, jest moim numerem jeden drugiej części. Znajdujemy się w Leśnym Królestwie i przyszedł czas na bliższe poznanie Thranduila, ale zanim zobaczymy go w pełniej krasie Jackson raczy nas detalami jego postaci okraszonymi slow motion. Wygląda to jak rasowy teledysk z lat 80. i jest tak straszne, że aż rewelacyjne. Mogłabym tak wyliczać godzinami, ale chyba nadszedł czas, by zrobić z tego tekstu chociaż odrobinę recenzję, dlatego po raz kolejny przeskakujemy calutki rok by w końcu dotrzeć do finału historii – Bitwy Pięciu Armii.

hobbittbotfa tlrf1 contest oven 1080 1080p-mov 000040290

Gdy ostatni raz widzieliśmy się z dobrze znanymi już bohaterami zdążyli rozwścieczyć smoka i skazać Ludzi znad Jeziora na jego gniew, który teraz osiągnął apogeum. Miasto tonie w ogniu, akcja zaczyna nabierać tempa, by nie utracić go niemal do końca. Trzecia część stawia na dynamizm i emocjonujące sceny batalistyczne. Jak coś kończyć, to z hukiem. Jackson nie tylko postanawia z rozmachem pokazać tytułowa bitwę, ale również potyczki toczone przez poszczególnych bohaterów, dzięki czemu niemal cały czas jesteśmy wraz z bohaterami pogrążeni w walce. Nie to jest jednak najmocniejszą stroną filmu, bo chociaż bardzo chciałabym powiedzieć, że nic im nie brakowało i wszystko było idealne, Bitwa Pięciu Armii nie całkiem spełnia wszystkie oczekiwania. Kulejący miejscami scenariusz, wątki rozpisane na siłę – miłosny trójkąt Legolas – Tauriel – Kili w drugiej części jeszcze się jakoś bronił, w trzeciej wyraźnie widać, że brakuje mu dobrego rozpisania, tak by ewidentnie było widać, dlaczego został wprowadzony do fabuły i że nie jest to tylko ukłon w stronę kobiet, które zazwyczaj lubią takie łzawe przerywniki. No i Legolas; dlaczego Jackson na siłę robi z niego kolejnego Power Rengersa? Nie wiem, naprawdę nie wiem, bo jego wyczyny chwilami są bardziej komiczne niż widowiskowe. Oczywiście taki efekt potęguje wszędobylska grafika komputerowa, która, moim zdaniem, z całym szacunkiem dla wszystkich grafików, których prace podziwiam i cenię, zawsze pozostawia ten lekki rys sztuczności w obrazie. Większy problem tkwi jednak bardziej w Orlando Bloomie. Oczywiście nie wyobrażam sobie innego Legolasa, ale jego gra, jego legendarna już mimika nadal sprawia, że aktorsko znacznie wyżej oceniam dębową tarczę Thorina, która pojawia się parokrotnie w drugiej i trzeciej części.

HobbitTBOTFA-TRLR-0009 jpg

No dobrze, ponarzekałam trochę, więc teraz z czystym sumieniem mogę wylać z siebie potok zachwytów nie tylko nad ostatnią odsłoną serii, ale nad jej całością. Jackson poprowadził Hobbita, niesamowicie sprawnie i, co by o nim nie mówić, okazał ogromny szacunek fankom i fanom (chociaż część z nich i tak pewnie powie, że Hobbit jest zrealizowany nie dla niech, a dla pieniędzy). W czym się on objawia? Zauważcie znikomą liczbę wątków we wszystkich trzech filmach przedstawionych, mówiąc brzydko, łopatologicznie. Jackson poprzez swój film, przekazuje widzom wiadomość: „znacie Śródziemie tak dobrze jak ja, jesteście jego częścią i nie muszę prowadzić was po nim za rękę, nie muszę tłumaczyć wam każdej pojawiającej się nazwy, czy postępowania bohaterów, bo wasz poziom znajomości świata Tolkiena jest tak wysoki, że ujmą wobec was byłoby przedstawianie tej historii jak nowicjuszowi, który stawia w Śródziemiu pierwsze kroki”. Dlatego pojawia się tak dużo kwestii w rodzimych językach postaci, oraz powrotów do miejsc, w których widz czuje się już tak swobodnie jak w domu. Nikt nie musi nikomu tłumaczyć gdzie i czym jest Bruinen, czy Dol Guldur. Wspaniale zostają wprowadzone wątki, które później rozwija Władca Pierścieni, ale pamiętajmy, że mamy je między innymi dzięki temu, że Jackson nie oparł się fali krytyki i fabularnie znacznie rozszerzył Hobbita. Reżyser w trzeciej części bardzo sprytnie i zabawnie rozlicza się z tą nagonką i myślę, że nie zrobię nikomu większej krzywdy, jeśli przytoczę krótko sytuację, o której mowa, ponieważ nie ma ona większego wpływu na akcję.  Na samym początku tytułowej bitwy w szeregach wrogiej armii z ziemi wyłaniają się ogromne stworzenia żywcem wyjęte z Diuny Herberta. Na ekranie są tylko przez moment, ale i tak pierwszą myślą jaka mnie dopadała w chwili ich pojawienia się było słowo „przesada”. Możecie wyobrazić sobie jak rozbawiło mnie to, gdy dosłownie po sekundzie to samo stwierdzenie padło z ust jednego z walczących. Jackson tym samym pokazał, że potrafi być autoironiczny i ma ogromny dystans do tego co robi. To udowadnia również, że Hobbit nie jest tylko komercyjnym produktem na sprzedaż, a wynikiem prawdziwej pasji wielu zdolnych ludzi, którzy poświęcili ogromną część życia, by ożywić wspaniały świat stworzony przez Tolkiena. Zarówno Hobbit jak i Władca Pierścieni zrodzony jest z pasji i marzeń utalentowanych, wrażliwych twórczo artystów, którzy wzięli na siebie ciężar całego przedsięwzięcia.

Pozwólcie, że dopuszczę teraz do głosu tę jedenastoletnią smarkulę, która wyrywa się, by wtrącić swoje trzy grosze, bo i ona pozwoliła się kształtować tym samym marzeniom, dzięki którym teraz stoi na gościńcu prowadzącym ku wielkiej przygodzie. Do końca życia będę jej wdzięczna za to, że tak uparcie dążyła to tego, by znaleźć się w miejscu, w którym znajduje się obecnie, bo dzięki studiom kostiumograwczym dostała swoją szansę, by kiedyś również dołożyć swoją cegiełkę do powstania jakiegoś filmu. Teraz jednak odbieram jej głos gdyż dotarliśmy do mojej ulubionej części w każdej recenzji, w której poleją się ochy i achy nad stroną wizualną filmu. Ubóstwiam ABSOLUTNIE KAŻDĄ istotę (niech żyje Weta Workshop – prawdziwa Kraina Czarów), która przyczyniła się do tego, że cały Hobbit w obrazie jest fajerwerkiem i majstersztykiem. Nawet Władca Pierścieni nie miał tak dopracowanych i pięknych kostiumów. Tkaniny, z których uszyte są szaty Galadrieli (ta koronka, ta cudowna koronka!) i Thranduila sprawiają, że mam ochotę płakać z zachwytu. Nie przesadzam. Chciałabym, żeby polscy kostiumografowie mieli chociaż dziesiątą część takich możliwości, jakie mają zachodni twórcy, bo bez kostiumów nie ma filmów i wcale nie mówię tego dlatego, że to moja działka, ale ponieważ widz w kinie przede wszystkim patrzy i pierwsze przez co odczytuje opowiadaną historię, to to co dostrzega, dlatego jest to tak istotne. To samo dotyczy scenografii. W Hobbicie każdy jej element jest dopracowany, aż do bólu. Wszystko co pojawia się w obrazie jest absolutnie precyzyjne, nie ma miejsca na przypadkowość. Każdy użyty efekt specjalny, sposób ustawienia kamery, zabieg stylistyczny, aż w końcu każda kolejna sekwencja nie tylko ciągnie fabułę, ale stwarza możliwości jeszcze wspanialszego wyeksponowania plastycznej strony filmu. Być może jest w tym sporo efekciarstwa i chciałoby się powiedzieć: „a we Władcy Pierścieni…”, stop!  Chociaż obie trylogie tworzą fabularnie spójną całość, nie możemy zapomnieć, że Hobbit przy tych wszystkich modyfikacjach i reinterpretacjach nadal pozostaje ekranizacją prozy mających wyraźne, niezaprzeczalne i niepodważalne elementy baśni oraz bajki!  Nie może być tak samo poważny jak Władca Pierścieni, który jest wynikiem wieloletniej pracy Tolkiena i był pisany, owszem jako kontynuacja Hobbita, już stricte dla dojrzalszego czytelnika. Musi mieć więc trochę magii, światła strzelającego z różdżek i wszystkiego tego co definiuje gatunek fantasy. W przypadku ostatniej odsłony trylogii może się przez chwilę wydawać, że wizualna strona i owe efekty przysłoniły trochę warstwę fabularną, ale moim zdaniem to również celowy zabieg. sprawia wrażenie nieskończonej, czegoś jej brakuje, cos zostało niedopowiedziane. Pożegnanie ze Śródziemiem jest znacznie mniej emocjonalne niż to, które pamiętamy z Powrotu Króla. Ale odpowiedzmy sobie na pytanie: czy to rzeczywiście powinno wyglądać jak rasowe zakończenie? 

{youtube}RjPy-nxakG8{/youtube}

Myślę, że to dobry moment, by dać już odpocząć klawiaturze, chociaż cały czas czuje, że mogłabym napisać jeszcze więcej, może nieco bardziej fachowo, mniej emocjonalnie. Tak czy inaczej poprowadziłoby to do tego samego końca, bo przecież wszystko się kiedyś kończy. Myślałam tak wczoraj, kiedy z tym samym strachem, co dziesięć lat temu, jechałam do kina, by spędzić moje ostatnie dziesięć godzin w Śródziemiu. Jednak dziś, gdy udało się już otrzeć łzy wzruszenia, zmieniłam zdanie. Nic się nie kończy, bo za każdym kolejnym końcem stoi nowy początek. Jeśli raz obdarzyło się coś miłością to nigdy nie zniknie to z naszego, życia. Każda jedna rzecz, która staje nam na drodze zostawia w nas niezmywalny ślad i wspomnienia. Miejsca, które dobrze znamy, bohaterowie do których jesteśmy tak mocno przywiązani nie znikną wraz z literami końcowymi, lecz będą trwać nadal na kartach powieści i taśmie filmowej. Myślę że stąd wynika ta niedopowiedziana i otwarta forma zakończenia Hobbita. Miałam pomysł, by zakończyć tę recenzję przepiękną laurką od twórców filmowego Śródziemia – piosenką The Last Goodbye, ale zaprzeczyłabym samej sobie, bo wierzę, że Bitwa Pięciu Armii nie jest ostatnim pożegnaniem Petera Jacksona z Tolkienem.

Tytuł: Hobbit. Bitwa Pięciu Armii
Tytuł oryginalny: Hobbit. The Battle of Five Armies
Reżyseria: Peter Jackson
Scenariusz: Fran Walsh, Philipa Boyens, Peter Jackson, Guillermo del Toro
Zdjęcia: Andrew Lesnie
Kostiumy: Ann Maskrey, Richard Taylor
Scenografia: Dan Hennah
Data premiery: 26 grudnia 2014 (Polska), 1 grudnia 2014 (świat)
Produkcja: Nowa Zelandia, USA
Gatunek: Fantasy, akcja