Absolutna klasyka światowej high fantasy, ponad 20 milionów sprzedanych egzemplarzy cyklu!

Książka, którą polecał sam Frank Herbert, twórca kultowej Diuny – już w Polsce Zapraszamy do lektury premierowego fragmentu!

O książce:

Setki lat temu Wielkie Wojny Ludów położyły kres wznoszonej przez wieki wspaniałej cywilizacji. Zło – jak się wydaje: bezpowrotnie – podzieliło ocalałych ludzi oraz inne rozumne rasy – krasnoludy, elfy, trolle i gnomy. Pozornie uśpione mroczne siły teraz przymierzają się do kolejnego ataku.

Dla Flicka i Shei Ohmsfordów spokojna dolina Shady Vale jeszcze do niedawna była niemal całym światem. Teraz jednak, kiedy na progu karczmy ich ojca staje najpierw tajemniczy druid, potem zaś małomówny książę, a na niebie pojawiają się istoty, o jakich nie śnili w najgorszych koszmarach, zostają wciągnięci w wyprawę, której sensu z początku nie są w stanie pojąć…

Zło zbliża się wielkimi krokami, a powstrzymać je jest w stanie jedynie legendarny Miecz Shannary. Ten zaś może zadziałać tylko w rękach prawowitego spadkobiercy…

Olśniewająca podróż w krainę fantasy
– Frank Herbert, autor cyklu Kroniki Diuny

Na podstawie cyklu powstaje serial!

Tytuł: Miecz Shannary
Autor: Terry Brooks
Przekład: Jacek Gałązka, Magdalena i Piotr Hermanowscy
Premiera: 27 maja 2014
ISBN: 978-83-7674-270-0
Stron:444
Cena: 39,90 zł
Wydawnictwo: Replika
Kategoria: fantasy

Miecz Shannary
Terry Brooks
(fragment)

I
Słońce powoli zanurzało się w głęboką zieleń wzgórz na zachód od doliny; jego różowoszare refleksy przesuwały się nad zagłębieniami i szczelinami w ziemi. Flick Ohmsford zaczął schodzić ze szczytu. Ścieżka opadała nieregularnymi zakosami po północnym stoku i znikała w gęstym lesie u stóp zbocza, przeciskając się między rumowiskami skalnymi, po czym pojawiała się na polanie lub przecince. Wędrowiec spojrzał na dobrze znaną trasę i powoli szedł dalej. Jego owalna, ogorzała twarz emanowała spokojem, podobnie jak cała postać. W szeroko osadzonych szarych oczach można było dostrzec znamiona niespożytej energii, skrzętnie skrywanej pod powłoką flegmatyczności. Był młody, lecz masywna, krępa sylwetka, liczne srebrne pasma we włosach i krzaczaste brwi czyniły go znacznie poważniejszym. Miał na sobie luźne ubranie robocze, typowe dla mieszkańców Vale. Na ramieniu niósł tobołek, w którym pobrzękiwały metalowe przedmioty.
Czując pierwszy chłód w wieczornym powietrzu, Flick mocniej zacisnął kołnierz luźnej wełnianej koszuli. Wchodził właśnie w kolejny leśny ostęp. Czekała go jeszcze długa droga przez lasy i rozległe równiny, wciąż niewidoczne. Gęsto splecione konary potężnych dębów i ponurych hikor przesłaniały bezchmurne niebo. Słońce już zaszło, pozostawiając ciemniejący błękit gęsto usiany punkcikami przyjaznych gwiazd. Wkrótce bezwzględne konary całkowicie je zasłoniły, tak więc Flickowi nie pozostało nic innego, jak trzymać się ścieżki. Przemierzył ten szlak wielokrotnie i znał go tak dobrze, że od razu wyczuł coś dziwnego w otaczającej go ciszy – jakby tego wieczoru całą dolinę ogarnął absolutny bezruch. Brakowało nawet sennego brzęczenia owadów i śpiewu ptaków, które zwykle towarzyszyły mu w tej części wędrówki. Nasłuchiwał przez chwilę, lecz jego czujne ucho nie zdołało uchwycić najlżejszego szmeru. Niespokojnie pokręcił głową. Jeszcze bardziej się zatrwożył, gdy przypomniał sobie pogłoskę zasłyszaną kilka dni wcześniej: w północnej części doliny zauważono na niebie strasznego, czarnoskrzydłego stwora. By przezwyciężyć rosnący lęk, zagwizdał i skupił się na wrażeniach z zakończonego dnia pracy, który spędził w wiosce położonej na północ od Vale. Część tamtejszych rodzin uprawiała ziemię i zajmowała się hodowlą zwierząt. Wyprawiał się tam co tydzień. Przynosił zamówione towary oraz wieści z Vale i innych miast położonych w głębi Sudlandii. Niewielu jego ziomków znało okolicę lepiej niż on, jeszcze mniej było takich, którym chciałoby się wypuszczać poza dolinę. Zwykle woleli oni pozostać w zamkniętych osadach i nie dbali zbytnio o to, co się dzieje na zewnątrz. Flick zaś lubił od czasu do czasu zapuszczać się dalej, tym bardziej że w gospodarstwach leżących na obrzeżach doliny chętnie korzystano z jego usług. Otrzymywał za nie całkiem godziwą zapłatę – a to pozostawało nie bez znaczenia dla jego ojca, który nie przepuszczał żadnej okazji do zarobku. Obaj byli więc zadowoleni.
Szedł teraz przez gęsty las na nizinie. Nagle wzdrygnął się i odskoczył w bok. Nie zauważył zwisającej nisko gałęzi, która smagnęła go po głowie. Wyprostował się, posłał liściastemu napastnikowi wymowne spojrzenie i przyspieszył kroku. Gałęzie i konary tworzyły szczelną zasłonę, przez którą z trudem przedzierały się jedynie pojedyncze smugi księżycowej poświaty, a kręta ścieżka była prawie niewidoczna. Oczy Flicka z trudem odnajdywały dobrze znany przecież szlak. Przyglądając się widocznym jeszcze częściom terenu, po raz kolejny głęboko odczuł wszechobecną ciszę. Zdawało mu się, że z lasu uszło życie i że jest jedyną żywą istotą szukającą drogi w jego grobowych ciemnościach. Przypomniał sobie niedawno zasłyszane pogłoski; ich wspomnienie jedynie wzmogło jego niepokój. Rozejrzał się. Wokół niego nie drgnęła choćby jedna gałązka. Ogarnęło go dziwne uczucie ulgi.
Zatrzymał się na chwilę na niewielkiej leśnej polanie i spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Po chwili zdecydowanym krokiem ruszył naprzód, zagłębiając się w czerń lasu. Szedł wolno, z coraz większym trudem odnajdując krętą ścieżkę, która chwilami znikała w gęstwinie. Kiedy kolejny raz przyłapał się na nerwowym rzucaniu spojrzeń na boki, uznał, że uległ złudzeniu. Szedł szerszym duktem. W gęstwinie nad głową dostrzegł fragment nieba. Flick dochodził już do dna doliny, do domu zostały jeszcze dwie mile. Uśmiechnął się do siebie, przyspieszył i zaczął gwizdać melodyjkę zasłyszaną w karczmie. Pochłonięty wypatrywaniem drogi, podniecony perspektywą ujrzenia niebawem szerokich, otwartych przestrzeni za ostatnim pasmem lasu, nie zauważył potężnego cienia, który oddzielił się od masywnego dębu po lewej stronie i ruszył mu na spotkanie. Zanim wyczuł obecność intruza, ciemna postać stanęła przed nim niczym mogący zmiażdżyć każde napotkane żyjątko głaz. Flick krzyknął i rzucił się w bok, lewą ręką wyszarpując zza pasa długi sztylet. Podróżny tobołek zsunął mu się z ramienia i z metalicznym dźwiękiem wylądował na ścieżce. Chłopak skulił się i przygotował do odparcia ataku. Nieznajomy przerwał jego poczynania władczym ruchem ramienia, po czym przemówił spokojnie, lecz stanowczo:
– Powstrzymaj się, przyjacielu. Nie jestem twoim wrogiem i nie zamierzam ci zrobić krzywdy. Szukam drogi i byłbym wdzięczny, gdybyś wskazał mi, którędy iść.
Flick opuścił nieco gardę i spróbował dojrzeć w ciemnej postaci jakieś oznaki podobieństwa do człowieka. Nie dostrzegł niczego. Ostrożnie przesunął się w lewo, tak aby na sylwetkę nieznajomego padła skąpa księżycowa poświata.
– Zapewniam cię, że nie mam złych zamiarów – ciągnął tamten tym samym tonem, jakby czytając w myślach Flicka. – Nie chciałem cię przestraszyć, ale zauważyłem cię dopiero, kiedy byłeś tuż obok mnie. Mogłeś mnie minąć – dodał.
Flick powoli przesuwał się na dogodniejszą pozycję, przez cały czas czując na sobie wzrok nieznajomego. Wkrótce zdołał rozróżnić niewyraźne kontury i cienie twarzy. Przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie w milczeniu. Flick usiłował określić, z kim lub czym ma do czynienia. Tamten jedynie patrzył i czekał.
Nagle nieznajomy rzucił się do przodu. Jego silne dłonie zwinnie i pewnie chwyciły nadgarstki Flicka, który natychmiast znalazł się kilka stóp nad ziemią. Sztylet wysunął się z jego zdrętwiałych rąk, lecz zanim dotknął ziemi, nieznajomy zaśmiał się drwiąco i powiedział:
– No i co teraz, mój chłopcze, hę? Jak sobie dasz radę? Zdaje się, że mógłbym cię bez trudu rozerwać na kawałki i rzucić wilkom na pożarcie.
Przerażony Flick próbował się wyszarpnąć. Myślał jedynie o ucieczce. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, w czyich rękach się znajdował. Nie miał jednak żadnych wątpliwości, że były one znacznie mocniejsze niż jakiekolwiek inne ludzkie ręce i mogły się z nim uporać szybko i skutecznie. Siłacz w czerni podniósł chłopaka i potrząsnął nim. Ich twarze dzieliła teraz odległość wyciągniętego ramienia.
– Dość tego! – W głosie nieznajomego oprócz drwiny pojawiły się chłód i irytacja. – Wygrałem, a ty wciąż nic o mnie nie wiesz. Jestem zmęczony i głodny, i wcale nie uśmiecha mi się siedzieć tu w chłodzie i ciemności, aż wreszcie zdecydujesz, czy jestem człowiekiem, czy nie. Teraz postawię cię na ziemi, a ty wskaż mi drogę. Ale ostrzegam: nie próbuj uciekać, bo to się źle skończy. – Ostatnie zdanie wypowiedział spokojnie, bez śladu drwiny w głosie. Zaśmiał się i rozluźnił chwyt, a gdy Flick dotknął stopami ziemi, dodał żartobliwym basem: – Poza tym może okażę się lepszym przyjacielem, niż sądzisz.
Chłopiec wyprostował się i zaczął rozcierać nadgarstki, zdrętwiałe od potężnego uścisku. Nieznajomy cofnął się. Flick powstrzymał się od ucieczki niemałym wysiłkiem woli. Nie miał wątpliwości, że jego pogromca dopadłby go bez trudu. Schylił się powoli, podniósł sztylet i wetknął go za pas.
Teraz dość wyraźnie widział nieznajomego. Ogarnął wzrokiem jego sylwetkę i uznał, że postać w czerni na pewno jest człowiekiem, tyle że znacznie wyższym niż ci, których Flick zwykle spotykał. Miał co najmniej siedem stóp wzrostu. Był przy tym niezwykle szczupły, chociaż nie można było tego stwierdzić z całą pewnością, gdyż jego ciało dokładnie okrywała czarna peleryna z luźnym, opuszczonym głęboko na czoło kapturem. Można było dostrzec jedynie ostre rysy, jakby wykute w skale. Oczy, zapewne głęboko osadzone, ukryte były w cieniu krzaczastych brwi, zrośniętych nad długim, płaskim nosem. Usta nieznajomego wyglądały jak jeszcze jedna nieruchoma, długa i cienka kreska na okolonej krótką czarną brodą twarzy. Spowijająca nieznajomego atramentowa czerń oraz sama jego sylwetka budziły taką grozę, że chłopiec z najwyższym trudem opanowywał przemożną chęć ucieczki w głąb lasu. Spojrzał w surowe cienie oczodołów i spróbował się uśmiechnąć.
– Myślałem, że… że złodziej – wybąkał.
– Zatem się myliłeś – odparł ostro nieznajomy. Zaraz jednak łagodniej dodał: – Musisz się nauczyć odróżniać przyjaciół od wrogów. Pewnego dnia od tego może zależeć twoje życie. Kim jesteś?
– Nazywam się Flick Ohmsford – odpowiedział chłopak, zrazu niepewnie, lecz po chwili mówił dalej: – Mój ojciec, Curzad Ohmsford, ma karczmę tu niedaleko, w Shady Vale. Będzie z milę stąd, może dwie. Znajdziecie tam schronienie i strawę, panie.
– W Shady Vale, tak? – zawołał nieoczekiwanie nieznajomy. – Właśnie tam się wybieram – dodał i przerwał, jakby zastanawiając się nad ostatnimi słowami.
Pogładził brodę szczupłymi, krzywymi palcami. Jego wzrok pobiegł ponad skrajem lasu ku trawiastym łąkom w dolinie. Flick uważnie śledził każdy jego ruch. Mężczyzna w czerni przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt, aż wreszcie przerwał milczenie:
– Masz… brata.
Było to nie tyle pytanie, co stwierdzenie. Nieznajomy wypowiedział je spokojnie i beznamiętnie, jakby w ogóle nie interesowała go reakcja chłopaka. Rzeczywiście, w pierwszej chwili Flick nie zareagował. Dopiero gdy zdał sobie sprawę z powagi stwierdzenia, drgnął i spojrzał na mężczyznę w czerni.
– A skąd wy…?
– No cóż – przerwał mu tamten – czyż nie jest tak, że każdy młody mieszkaniec Vale ma gdzieś brata?
Flick odruchowo skinął głową. Nie rozumiał, o co chodzi rozmówcy, interesowało go natomiast, co nieznajomy wiedział o Shady Vale. Po chwili zorientował się, że tamten patrzy na niego pytająco, jakby wciąż czekał na wskazanie drogi. Flick szybko zarzucił tobołek na ramię i spojrzał na wysokiego rozmówcę.
– Szlak wiedzie tędy – powiedział i obaj ruszyli.
Wyszli z głębokiego lasu i skierowali się ku pasmu łagodnych wzgórz, ciągnących się aż do osady na drugim końcu doliny. Na otwartej przestrzeni było dużo jaśniej. Łagodne światło księżyca spływało na całą dolinę i szlak, którym podążali – była to zaledwie nieregularna kreska, biegnąca zboczem wśród gęstej trawy lub wcinająca się w wysuszone słońcem bruzdy, doły i koleiny. Tymczasem wiatr przybrał na sile i szarpał ubrania wędrowców. Wreszcie zmusił ich do pochylenia głów i osłonięcia oczu. Szli w milczeniu, obserwując kręty szlak i potykając się na nierównościach. Za każdym pagórkiem lub zagłębieniem w ziemi ukazywały się następne kopczyki, bruzdy i dołki. Jedynym słyszalnym odgłosem nocy był świst wiatru. Flick uważnie nasłuchiwał. Raz zdawało mu się, że z daleka, od północy dobiegł go ostry, wysoki krzyk. Krzyk ten szybko jednak ucichł i więcej się nie powtórzył. Nieznajomy zupełnie nie zwracał uwagi na ciszę. Posuwał się naprzód ze wzrokiem utkwionym w niewidzialnym punkcie na ziemi, który poruszał się niezmiennie sześć stóp przed nim. Nie podnosił oczu i nie spoglądał na przewodnika. Nie zapytał nawet, czy dobrze idą. Sprawiał wrażenie kogoś, kto dokładnie zna każdy następny ruch towarzysza podróży. Pewnie kroczył obok Flicka.
Niebawem chłopak zaczął mieć kłopoty z utrzymaniem tempa. Wysoki nieznajomy pokonywał drogę długimi, płynnymi krokami. Chód Flicka zaś coraz bardziej przypominał dreptanie zadyszanego krasnoludka i od czasu do czasu chłopiec musiał nie tylko truchtać, ale wręcz podbiegać. Widząc jego trudności z utrzymaniem tempa marszu, mężczyzna czasem zwalniał. Gdy wreszcie zbliżyli się do południowych stoków doliny, pagórkowaty teren się wyrównał. Szli teraz trawiastym zboczem porośniętym gęstymi krzakami, wyznaczającymi granicę następnego zagajnika. Flick odnalazł kilka punktów orientacyjnych, wyznaczających granicę Shady Vale, i odczuł wyraźną ulgę. Osada oraz jego ciepły, przytulny dom były blisko.
W czasie krótkiego marszu nieznajomy w czerni nie odezwał się ani słowem. Flick też nie palił się do rozmowy, próbował za to dyskretnie przyjrzeć się „olbrzymowi”, jak go nazwał w myślach.
Mężczyzna wzbudzał lęk. Jego pociągła, kamienna twarz i ostry zarys krótkiej czarnej brody przywodziły Flickowi na myśl obrazy wojny z opowieści z dzieciństwa; wysłuchał przecież niejednej, siedząc ze starszymi przy dogasającym ogniu. Najbardziej niepokoiły go oczy nieznajomego, a właściwie dwie ciemne, przepastne jamy pod gęstymi brwiami, gdzie powinny się znajdować. Dotychczas chłopcu nie udało się przeniknąć wzrokiem tych cieni. Głęboko pobrużdżona twarz była jak wykuta z kamienia. Pochylała się nieznacznie w wielkim skupieniu tylko wtedy, gdy przemierzali jakiś trudniejszy odcinek drogi. Analizując to nieodgadnione oblicze, Flick uświadomił sobie, że towarzysz podróży ani razu nie wymienił swojego imienia.
Zbliżali się do skraju osady. Ścieżka, teraz już wyraźnie widoczna, biegła wśród coraz wyższych i gęstszych krzaków, utrudniających marsz. Nieznajomy nagle stanął nieruchomo i zaczął nasłuchiwać z lekko przekrzywioną głową. Flick także się zatrzymał i nadstawił ucha, ale nie usłyszał nic szczególnego. Minuty oczekiwania ciągnęły się w nieskończoność.
Nagle mężczyzna odwrócił się do Flicka i rzucił szybko:
– Ukryj się w tamtych krzakach przed nami! Ruszaj, biegiem!
Popchnął chłopaka tak energicznie, że ten momentalnie znalazł się pod wysokim krzewem i zniknął w gałęziach. Metalowe przedmioty zagrzechotały. Nieznajomy zerwał z pleców Flicka tobołek i wcisnął pod swoją pelerynę.
– Cisza! – syknął. – A teraz biegnij. I ani mru-mru!
Przebiegli kilkanaście kroków do czarnej ściany z liści. Gałęzie i pnącza biły ich po twarzach. Zatrzymali się dopiero wtedy, gdy mężczyzna w czerni brutalnie wciągnął Flicka w najgęstszą kępę zarośli. Dyszeli ciężko. Flick spostrzegł, że jego towarzysz nie rozgląda się na boki, lecz wpatruje się badawczo w prześwitujące gdzieniegdzie między gęstymi liśćmi ciemne niebo. Idąc w jego ślady, też zaczął obserwować nieboskłon, ale dostrzegł jedynie gwiazdy. Tymczasem tamten patrzył i czekał. Mijały długie minuty. Flick próbował się odezwać, ale nieznajomy uciszył go, ściskając mocno za ramię. Stał więc nieruchomo, wpatrując się w noc i nasłuchując odgłosów nadciągającego niebezpieczeństwa. Do jego uszu dotarł jedynie szum ich zmęczonych oddechów i delikatny szelest wiatru w gałęziach nad głowami.
Kiedy już przymierzał się do tego, by ulżyć zmęczonym nogom, nad ich głowami przepłynęło coś wielkiego i czarnego; zasłoniło całe niebo i zniknęło z pola widzenia. Chwilę później powróciło, powoli zataczając koło. Złowrogi cień zawisł nad ukrywającymi się wędrowcami, jakby szykował się do ataku. W głowie przerażonego Flicka zakłębiło się i zawirowało. Poczuł się jak zdobycz w stalowej sieci – jeszcze świadoma, ale już ulegająca ślepej, agonalnej furii schwytanego zwierzęcia. Coś sięgało w głąb jego piersi i wydusiło powietrze z płuc. Z trudem łapał oddech. Przed jego oczami przesunęła się czarna, podszyta czerwienią bestia. Miała wielkie pazury i potężne skrzydła; była tak przerażająca i zła, że na sam jej widok można było umrzeć ze strachu. Przez chwilę zdawało mu się, że nie wytrzyma i krzyknie, ale silny uścisk męskiej dłoni na ramieniu pomógł mu się opanować. Zjawa zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Złowieszczy cień gdzieś odpłynął, odsłaniając spokojne, gwiaździste niebo.
Uścisk na ramieniu Flicka zelżał i chłopak opadł ciężko na ziemię, zlany potem. Nieznajomy przysiadł obok niego, uśmiechnął się i lekko poklepał go po dłoni.
– Ruszajmy, przyjacielu – powiedział. – Jesteś cały i zdrowy, a Vale jest tuż za miedzą.
Flick spojrzał na jego spokojną twarz oczami wciąż szeroko otwartymi z przerażenia i wolno pokręcił głową.
– Co to było…? Tamten…
– Tylko cień – odparł spokojnie mężczyzna w czerni. – Ale to nie czas i miejsce na dokładne wyjaśnienia. Pomówimy o tym później. Teraz chciałbym coś zjeść i ogrzać się, i to zanim do reszty stracę cierpliwość.
Pomógł chłopakowi wstać i zwrócił mu tobołek. Wymownym gestem osłoniętego płaszczem ramienia dał znak, że może pójść za swoim przewodnikiem, o ile tamten jest gotów prowadzić. Wydostali się spomiędzy gałęzi i ruszyli. Flick spoglądał lękliwie na ciemne niebo, pełen jak najgorszych przeczuć. Wydawało mu się, że to, co się stało przed chwilą, było tylko wytworem jego nadwrażliwej wyobraźni. Jak na jeden wieczór miał stanowczo za dużo wrażeń. Najpierw ów olbrzym bez imienia, a teraz jeszcze ten przerażający cień… Poprzysiągł sobie w duchu, że następnym razem dobrze się zastanowi, zanim zdecyduje się na tak daleki wieczorny wypad poza obręb Vale.
Kilkanaście minut później drzewa i zarośla zaczęły rzednąć, za to w oddali coraz częściej i wyraźniej migotały światła osady. Pogrążone w mroku domostwa nabierały wyraźniejszych kształtów. Ścieżka była teraz szersza i niebawem przeistoczyła się w ubity trakt, prowadzący prosto do osiedla. Światła w oknach zdawały się witać wędrowców i patrząc na nie, Flick uśmiechnął się z wdzięcznością. Na drodze nie spotkali nikogo. W osadzie panowała taka cisza, że gdyby nie żółte światła w oknach, można byłoby pomyśleć, że w Vale nikt nie mieszka. Co innego zaprzątało uwagę chłopca – co powinien powiedzieć swojemu bratu Shei i ojcu, by ich nie zaniepokoić? Dziwne stwory i cienie mogły być przecież wyłącznie wytworem jego wyobraźni. Być może idący obok mężczyzna w odpowiednim czasie wyjaśni całą sprawę, jak dotąd nie był jednak zbyt skory do rozmowy. Chłopak spojrzał na milczącą sylwetkę i zadrżał. Czerń wionęła z całej postaci, tajemniczej i mrocznej: czarna peleryna i czarny kaptur na pochylonej głowie, smukłe, ciemne ręce. Flick czuł, że bez względu na to, kim naprawdę jest nieznajomy, jako wróg na pewno byłby groźny.
Szli wolno między domami. Przez szerokie drewniane okna Flick widział płonące wewnątrz pochodnie. Wszystkie domostwa były niemal jednakowo długie i dość niskie, a pod lekko spadzistymi dachami mieściła się tylko jedna kondygnacja. Dachy zwężały się ku jednej stronie, osłaniając niewielką werandę na masywnych palach – zakończenie długiego ganku. Ściany były przeważnie drewniane, fundamenty zaś solidne, kamienne. Niektóre domostwa wyłożono kamieniami również od frontu. Flick przyglądał się zasłoniętym oknom. Tu i ówdzie w szparze między okiennicami mignęła znajoma twarz. To dodawało mu otuchy. Miał za sobą okropną noc i odczuwał ogromną ulgę, że znalazł się znowu wśród swoich.
Nieznajomy szedł obok tak, jakby tego wieczoru nic się nie wydarzyło. Obrzucił osadę przelotnym spojrzeniem i odkąd znaleźli się w Vale, nie odezwał się ani słowem. Flick z niedowierzaniem obserwował ruchy swojego towarzysza. Właściwie trudno było powiedzieć, że mężczyzna w czerni podążał za chłopcem, który miał być jego przewodnikiem. Wydawało się, że to raczej on lepiej zna drogę do celu. Ilekroć trakt rozwidlał się między identycznymi rzędami domostw, nieznajomy bez wahania wybierał właściwe odgałęzienie. Ani razu nie spojrzał przy tym na swojego przewodnika, nawet nie podniósł głowy, aby ocenić marszrutę. W pewnej chwili Flick zdał sobie sprawę, że to tamten prowadzi, a on tylko wlecze się za nim.
Wkrótce dotarli do karczmy. Była to duża budowla, złożona z głównej izby i przestronnego ganku, z dwoma skrzydłami odchodzącymi po obu stronach na boki i do tyłu. Na wysokim, kamiennym fundamencie ułożono grube, ociosane bale, tworzące ściany, a dach pokryto gontem. Karczma była wyższa i masywniejsza niż inne domostwa. Z dobrze oświetlonej głównej izby dobiegały stłumione odgłosy rozmów, czasem ktoś zaśmiał się głośniej albo zawołał. W nieoświetlonych skrzydłach znajdowały się pomieszczenia sypialne dla gości. W chłodnym powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsa. Flick pospiesznie poprowadził nieznajomego po drewnianych schodach na długi ganek i do szerokich podwójnych drzwi, wiodących do głównej izby. Mężczyzna w czerni wciąż milczał.