Odkąd wspomniana już produkcja o wątpliwej jakości pogwałciła budowany przez lata wizerunek filmowego wampira liczni twórcy z uporem maniaka starają się zetrzeć ze niego błyszczący pył i ponownie przypomnieć widzom, że prawdziwy ekranowy krwiopijca powinien być jak Bela Lugosi, Christopher Lee czy chociażby Gary Oldman. Niestety jak do tej pory wszelkie próby reanimacji, jak przeciętne Bizancjum Neila Jordana, czy Daybreakers – Świt Spierigów kończyły się sromotną porażką. Być może dlatego pierwsza informacja o tym, że za wampiryzm zabiera się tak ceniony artysta jak Jarmusch, mogła wzbudzić niepokój. Wszak szkoda zmącić wysoki poziom dorobku artystycznego reżysera czymś co w dzisiejszych czasach już samą tematyką wydaje się obniżać poziom filmu i skazywać go na śmieszność. Na szczęście ryzyko zostało podjęte i dzięki temu ponownie zostajemy wciągnięci przez Jarmuscha w niezwykłą i poetycką historię, w której wampir chociaż na dwie godziny odzyskuje swoje ostre kły.
Historię przedstawioną w Tylko kochankowie przeżyją cechuje niezwykła prostota. Na ekranie spotykamy dwoje ludzi połączonych głębokim uczuciem. Nawet jeśli dzieli ich tysiące kilometrów nie są zdolni zerwać budowanej przez stulecia niezwykłej relacji opartej na miłości, wzajemnym poznaniu oraz fascynacji do sztuki i otaczającego ich świata. Adam (Tom Hiddleston) jest muzykiem, który zaszyty gdzieś w opuszczonej dzielnicy Detroit próbuje w ukryciu przeżywać resztę swojej wieczności. W tym samym czasie, w odległym Tangerze spotykamy Evę (Tilda Swinton) nocami snująca się wśród ciasnych uliczek, chłonącą orientalną aurę miasta. W jedną z takich nocy jej spokój zakłóca rozmowa przeprowadzona z widocznie pogrążonym w apatii Adamem co skłania ją powrotu do ukochanego.
Jarmusch pozwala więc spotkać się ponownie swoim bohaterom w opustoszałym i sennym Detroit. Pozwala im na ponowne cieszenie się sobą. Nie wiemy jak długo trwała ich rozłąka, nie wiemy dlaczego do niej nastąpiło. Oczekujemy odpowiedzi. Przyzwyczajeni do klasycznych historii miłosnych czekamy na rozwój uczucia, zwroty akcji. Nie tym razem i nie u Jarmuscha. Świat emocji, który został przez niego wykreowany jest już kompletny, nie wymaga żadnych dopowiedzeń. Relacja jaką zbudował między Adamem i Evą jest już pozbawiona wszelkich niedomówień czy wątpliwości jakie mogą pojawiać się między kochankami. Oboje wiedzą o sobie wszystko, znają się na wylot dlatego ich wspólne spędzanie czasu opiera się na rozmowach o świecie, wspomnieniach i cieszeniu się nawzajem swoją obecnością.
Na poziomie narracji najnowszy film amerykańskiego reżysera nie odbiega od jego poprzednich dokonań. W charakterystyczny dla siebie sposób Jarmusch pozwala leniwie płynąć fabule. Kadry są statyczne, akcja toczy się powoli. Jeśli ktoś zna poprzednie filmy Jarmuscha i nie jest przekonany do owej ospałej, sennej konwencji , która chociaż nie pozbawiona uroku, potrafi czasem zmęczyć nawet najwytrwalszego widza, powinien jeszcze choć ten jeden raz dać jej szansę. podczas gdy w chociażby rewelacyjnym skądinąd Limits of Control trzeba było wykazać się dużą dozą cierpliwości, w Tylko kochankowie… wolne tempo akcji nadaje jej nie tylko specyficzny klimat, ale jest również uzasadnione ze względu na podejmowaną tematykę. Dla wampira, którego życie ciągnie się już od wieków i prawdopodobnie trwać będzie jeszcze równie długo, nie ma powodu do pośpiechu. Obce jest codzienny bieg i zgiełk, bo czas to coś czego maja pod dostatkiem. Atmosfera ta także udziela się widzom; ja sama, mimo braku jakiejkolwiek dynamicznej akcji, mogłabym bez znużenia delektować się filmem Jarmuscha znacznie dłużej niż dwie godziny. Dzieje się tak przede wszystkim dzięki wizualnej oprawie filmu. Wszystkie barwy pojawiające się na ekranie, chociaż w dużej mierze monochromatyczne, przesycone są głębią. W odpowiednich momentach nadają obrazowi ciepłą lub chłodną aurę, wzbogacając historię nowymi znaczeniami, których nośnikiem jest kolor. I tym razem ogromna wagę Jarmusch przykłada do muzyki. Niemal każdy jego film okraszony jest rewelacyjną ścieżką dźwiękową. Tak jest i tym razem. Połączenie orientalnych brzmień z mocnymi akcentami gitarowymi pozwoliło na stworzenie prawdziwej muzycznej perełki, która swobodnie może funkcjonować sama, w oderwaniu od obrazu bez utraty swojej siły działania.
Film broni się również od strony aktorskiej. Jak zwykle reżyser zaprosił do współpracy wybitnych i bardzo charakterystycznych aktorów. Na uwagę zasługuje nie tylko perfekcyjnie rozegrany duet Swinton – Hiddleston, ale także Mia Wasikowska, która coraz swobodniej i zdecydowanie z powodzeniem zaczyna angażować się w role nie zawsze bezpiecznych dla otoczenia outsiderek. Pozostając przy postaciach, warto podkreślić jakimi wampirami postanowił uczynić Jarmusch swoich bohaterów. Nie są to ani stuprocentowe monstra, jakimi od wieków chciało je widzieć kino, ani uwikłani w sieć własnych egzystencjalnych rozterek pełni klasy i wdzięku nieumarli z Wywiadu z wampirem. Są każdym z nich po trochu przy czym nie obnoszą się z żadną z tych postaw. Nie próbują desperacko odzyskać utraconego człowieczeństwa, bo nie zależy im na tym (Adam otwarcie gardzi ludźmi, nazywając ich przewrotnie zombie). W przeciwieństwie do innych filmowych wampirów czerpią radość z wieczności, dzięki której mogą poznać świat od każdej możliwej strony. Dowodzi tego wypełnienie filmu m.in. mnogością wątków literackich.
Co również wymaga wspomnienia, Jarmusch nie próbuje, tak jak od pewnego czasu robią to inni twórcy, wybielić swoich bohaterów, przywrócić im na nowo powagę. Przyjmuje ich z całym dotychczasowym bagażem doswiadczeń i wykorzystuje do stworzenia całkowicie przekonujących postaci, co w efekcie końcowym paradoksalnie sprawia, że ów doprowadzony do agonii wampir ponownie zaczyna powracać do świata filmu bez wpędzania go w autoparodię. I oby ta tendencja zagościła w kinie na dłużej.
Tytuł: Tylko kochankowie przeżyją
Tytuł oryginalny: Only Lovers Left Alive
Reżyseria: Jim Jarmusch
Zdjęcia: Yorick Le Saux
Produkcja: Francja, Niemcy, USA
Data polskiej premiery: 7 marca 2014
Dystrybucja: Gutek film
Katerogia: kino autorskie, kino festiwalowe, romans