Skrawki intelektu to pierwsza wydana w Polsce książka znanego amerykańskiego komika, aktora, pięciokrotnego laureata nagrody Grammy. Zapraszamy do lektury kolejnego fragmentu!

O książce:

George Carlin, znany przede wszystkim ze swojego krytycznego podejścia do świata oraz obserwacji dotyczących amerykańskiego społeczeństwa i towarzyszących mu tematów tabu, podczas swoich występów poruszał problemy związane z polityką i religią oraz wyśmiewał absurdy rządzące dzisiejszym światem. Został uznany przez stację Comedy Central, obok Richarda Pryora, za największego komika stand-up w historii.

Skrawki intelektu to zbiór jego przemyśleń – książka nieuznająca tabu, tańcząca na grobie politycznej poprawności, rzucająca wyzwanie gnuśnej i bezrefleksyjnej mentalności współczesnego społeczeństwa. Carlin tłumaczy, dlaczego jedyną sensowną formą religii jest oddawanie czci słońcu, dlaczego orędownicy pokoju i miłości powinni odwalić się od Sylwestra Stallone i dlaczego prawdziwymi cynikami są ludzie, którzy usiłują Wam wmówić, że wszystko będzie dobrze.

Czy gdyby homary wyglądały jak szczeniaczki, ludzie wrzucaliby je żywcem do gotującej się wody? Dlaczego bezdomni geje powinni budzić większe współczucie niż inni mieszkańcy ulic? Czy zabicie dwóch pięćdziesięciokilogramowych chudzielców jest bardziej niemoralne od ukatrupienia stukilowego grubasa? To tylko niektóre z wiekopomnych kwestii, z jakimi mierzy się w swojej książce George Carlin.

Książka przez 20 tygodni była na liście bestsellerów „New York Timesa”, w ciągu 4 lat od publikacji osiągnęła nakład 750 tys. egzemplarzy.

Wersja audio została uhonorowana nagrodą Grammy.

Naszą recenzję książki przeczytasz TUTAJ. Pozostałe opublikowane u nas fragmenty książki przeczytasz TUTAJ i TU.

Tytuł: Skrawki intelektu
Autor: George Carlin
Wydawnictwo: Filia
Data wydania: październik 2013
Tłumacznie: Jacek Konieczny
Oprawa: miękka
Wymiary: 130×195
Liczba stron: 264
ISBN: 978-83-63622-31-2
Kategoria: humor

Skrawki intelektu
George Carlin
(fragmenty)

ZWIERZĘCE INSTYNKTY

Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie jestem aktywistą żadnej organizacji walczącej o prawa zwierząt. Nie przepadam za fundamentalizmem.
Zdaję sobie również sprawę, że ilekroć jakieś zwierzę chce się pożywić, musi zginąć inna istota. Ziemia to w uproszczeniu wirujący bufet ze zjawiskami pogodowymi. Nie mam zatem nic przeciwko zjadaniu zwierząt, ale czy naprawdę konieczne jest wytwarzanie rzeczy z części, któ-rych nie konsumujemy? Żaden inny gatunek poza nami tego nie robi. Nie spotyka się mangust w butach z wężowej skóry. Ani lwa paradującego w kapeluszu z antylopy. Jak często widujemy plankton taszczący walizki z fitoplanktonu?
Uważam również, że ludzie wykazują się sporym tupetem, zamykając tygrysa w zoo i zgar-niając po cztery dolary za bilet od tych kilku tysięcy godnych pożałowania ludzi, którzy każde-go dnia przeczłapują przed jego klatką. Co za skurwysyństwo! Ludzie są bez wątpienia naj-wredniejszym gatunkiem na Ziemi. Prawdopodobnie jedynym powodem, dla którego żyją jesz-cze jakieś lwy, jest fakt, że nie smakują najlepiej.
Szanuję zwierzęta. Więcej współczucia wzbudza we mnie ranne lub martwe zwierzę niż ran-ny lub martwy człowiek, ponieważ istoty ludzkie same przyczyniają się do własnej zguby lub są za nią bezpośrednio odpowiedzialne. Zwierzęta są niewinne. Nie ma niewinnych ludzi.
Pisarka Patricia Highsmith opowiedziała mi kiedyś następującą anegdotę: „Zwierzyłam się kiedyś przyjaciółce: «Gdybym zobaczyła na ulicy przymierające głodem kocię, a obok przymie-rające głodem dziecko, to gdyby nikt nie patrzył, nakarmiłabym najpierw kociaka». Moja przy-jaciółka odparła: «Ja nakarmiłbym najpierw kociaka, nawet gdyby ktoś patrzył»”. Zrobiłbym to samo, Patricio.
Niektórzy się oburzą: „Bardziej przejmujesz się losem zwierząt niż ludzi!”. Nic, kurwa, do-dać, nic ująć!
Nie torturuję i nie popieram torturowania zwierząt, do jakiego dochodzi na przykład na za-wodach rodeo: tchórzliwi faceci w wielkich kapeluszach znęcają się nad zwierzakami, niesku-tecznie próbując przydać sobie męskości. Regularnie się modlę, aby podczas rodeo doszło do jakiegoś poważnego wypadku. Mam nadzieję, że taki kowboj będzie utykał do końca życia i straszliwe cierpiał.
Podskakuję z radości, gdy w Pampelunie byk wbija róg w bebechy jakiejś nachlanej euro-pejskiej świni. Podskakuję jeszcze wyżej, kiedy ofiarą jest niedorobiony macho, turysta z Ame-ryki. Zwłaszcza jeśli bykowi uda się zawinąć drugim rogiem i trafić gościa w jaja.
Choć nie zamierzam celowo dokuczać istotom żywym, wprowadziłem w swoim życiu kilka reguł. Komar na mojej ręce, mrówka lub karaluch w kuchni, ćma zamierzająca wylądować na klapie marynarki – je wszystkie czeka śmierć. Jeśli jakiś owad urządzi sobie w moim domu krótki postój, nie musi się niczego obawiać. Gdyby nadmiernie hałasował lub robił zamieszanie, zostanie ostrożnie pochwycony i wyniesiony na zewnątrz.
Nie mam również absolutnie nic przeciwko przebywaniu w jednym pokoju z muchą, pod warunkiem że będzie ona patrolować tę część pomieszczenia, w której mnie akurat nie ma. Gdyby jednak zaczęła robić cyrk, brzęcząc mi wokół głowy i przysiadając na ręce, poważnie kusi los. Składam wtedy dodatek sportowy do gazety i zamieniam się w Bwanę, wielkiego białe-go łowcę much!
Czasami do mojego pokoju trafia starsza mucha, jedna z tych, które latają powoli i co chwilę gdzieś przysiadają; równie dobrze może to być samica nosząca w sobie jajeczka. Nawet jeśli taka mucha mi przeszkadza, nie zabijam jej, tylko na jakiś czas udomawiam. Zdarza się nawet, że nadaję jej imię. Przeważnie zaczerpnięte z mitologii.
Ogólnie rzecz biorąc, lubię muchy, choć byłbym zdecydowanie bardziej otwarty na ich to-warzystwo, gdyby potrafiły dokonać – raz na zawsze – właściwego wyboru: między moim faso-lowym burrito a tą śliczną, świeżutką, wciąż parującą psią kupą w ogródku przed domem.
Analogicznie do reguły określającej szanse przeżycia owada w zależności od jego zamiarów, wszystkie wrogie bakterie i wirusy wkraczające na teren mojego ciała zostaną wyrżnięte. System odpornościowy radzi sobie z tym zazwyczaj bez udziału mojej świadomości, ale jeśli poczciwe limfocyty T nie sprostają zadaniu, jestem gotów przełknąć ogromne ilości antybiotyków, nawet gdyby miały mi zaszkodzić.
Mimo tych wyjątkowych sytuacji, kiedy dopuszczam się rzezi istot żywych, nigdy nie ude-rzyłbym psa, nie goniłbym ani nie drażniłbym byka na arenie, nie ściskałbym też zwierzęcia za jądra, aby zgromadzone na widowni wsioki miały większy ubaw.
Niepokoi mnie również olbrzymia liczba eksperymentów wykonywanych na zwierzętach. Po pierwsze, zwierzęta nie zawsze są właściwymi obiektami eksperymentów medycznych: peni-cylina zabija świnki morskie, cyjanek nie przeszkadza sowom, małpy są w stanie przeżyć kon-takt ze strychniną itd. itp. Czy naukowcy nie mogliby przeprowadzać testów na ludziach? Ska-zańcach, starcach, chuderlakach, śmiertelnie chorych? Jestem pewien, że znaleźliby wielu ciem-nych, zdesperowanych Amerykanów, którzy w zamian jakieś małe urządzenie elektryczne z pocałowaniem ręki zgłosiliby się na ochotnika.
Odczuwam satysfakcję, że w ostatecznym rozrachunku zwierzęta wyrównują z nami ra-chunki. Najwięksi zabójcy w niedawnej historii ludzkości – czarna ospa, grypa, gruźlica, mala-ria, dżuma, odra, cholera i AIDS – to choroby zakaźne pochodzenia zwierzęcego. Modlę się, aby choroba szalonych krów dotarła do naszego kraju i wybiła całą mafię hamburgerową. Je-dzenie mięsa to jedno, ale ta cała karuzela z udziałem wołowiny-rancherów-gnoju-bydła-hamburgerów to inna para wysmarowanych gównem kaloszy.
Co roku Amerykanie zjadają 38 miliardów hamburgerów. Do wyprodukowania jednego ki-lograma czerwonego mięsa zużywa się dwadzieścia jeden tysięcy litrów wody. Bydło wypija połowę wody konsumowanej na Ziemi. Wystarczyłoby, aby Amerykanie zmniejszyli ilość spo-żywanego mięsa o zaledwie dziesięć procent, a moglibyśmy wyżywić sześćdziesiąt milionów ludzi, którzy umrą w tym roku z głodu. Tyle że na miejscu tych sześćdziesięciu milionów nie sięgałbym za szybko po solniczkę. Nie mają na co liczyć.
Ranczerzy hodują bydło i owce – żałosne, bezużyteczne stworzenia, które nie potrafiłyby przetrwać bez nadzoru człowieka. Ci sami ranczerzy zabijają wilki – wspaniałe, obdarzone in-dywidualnymi cechami zwierzęta, które bez najmniejszego problemu radzą sobie z przetrwa-niem w warunkach naturalnych. Indywidualizm przegrywa z owczym pędem. Skąd my to zna-my?
Mam wielką nadzieję, że takiemu ranczerowi kiedyś wilk porwie dziecko. I wiecie co? Ten wilk prawdopodobnie zabrałby je do swojego legowiska i wychował w taki sposób, jak to było z Romulusem i Remusem. I pewnie poradziłby sobie lepiej z tym wychowaniem od ranczera. Nie zapominajcie, że wilki łączą się w pary na całe życie, troszczą się o chore i niedołężne osobniki – nie wypędzają ich ze stada, nie zabijają ani nie porzucają. W każdej sytuacji bez wahania wy-brałbym wilka, a nie jakiegoś pieprzonego ranczera przygłupa.
Na koniec przykład uświadamiający głębię ludzkiego zepsucia: niektóre ogrody zoologiczne sprzedają niepotrzebne zwierzęta prywatnym ranczom myśliwskim, gdzie bogaci biali mężczyź-ni polują na nie dla rozrywki.
Nic dziwnego, że mówi się o upadku cywilizacji.