Opis książki:
Czas zamykania to historie zrodzone przez mistrza grozy, którego sam Stephen King określił mianem prawdopodobnie najstraszniejszego faceta w Ameryce.
Światy, jakie kreuje Jack Ketchum pełne są mroku i tajemnicy. Bijący od nich realizm potęguje wrażenie niesamowitości i wywołuje strach. Strach, przed którym na próżno szukać drogi ucieczki.
To dziewiętnaście przerażających opowiadań, które doprowadzą Was na skraj mrocznej przepaści, która kryć może dosłownie wszystko.
Tytuł: Czas zamykania
Autor: Jack Ketchum
Tytuł oryginału: Closing Time
Wydawca: Replika
Data wydania: 4 marca 2014
Przekład: Anna Pochłódka-Wątorek
ISBN 978-83-7674-212-8
EAN 9788376742128
Format: 145×205 mm
Stron: 296
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Gatunek: fantastyka, groza
Redakcja: Agnieszka Zienkowicz
Czas zamykania
Jack Ketchum
(fragment)
Opowiadanie Powroty
– Tu jestem.
– Co?
– Mówię, że tu jestem.
– Och, nie zaczynaj. Nawet nie zaczynaj.
Jill leży na drogiej, poplamionej sofie. Przed sobą ma telewizor, w którym leci jakiś teleturniej, butelkę Jima Beama na podłodze i szklankę w dłoni. Nie widzi mnie – w odróżnieniu od Zoey. Zoey zwinęła się w kłębek na przeciwległym końcu kanapy i czeka na swój poranny posiłek, mimo że słońce wzeszło już dawno, jest dziesiąta, a ona się przyzwyczaiła, że dostaje swoje Friskies o ósmej.
Zawsze mi się wydawało, że koty widzą różne rzeczy, których ludzie nie dostrzegają. Teraz wiem to na pewno.
Patrzy na mnie z zainteresowaniem i trochę tak, jakby o coś prosiła. Szeroko otwarte oczy, drgający czarny nosek. Wiem, że czegoś ode mnie oczekuje. A ja próbuję jej to dać.
– Na litość boską, masz ją karmić. I trzeba wyczyścić kuwetę.
– Co? Kto?
– Kot. Zoey. Jedzenie. Woda. Kuweta. Pamiętasz?
Jill ponownie napełnia szklankę. Robiła to całą noc i cały ranek, z przerwami na krótkie drzemki. Kiedy jeszcze żyłem, było źle, ale odkąd cztery dni temu na skrzyżowaniu 72 i Broadway załatwiła mnie taksówka, sytuacja niepomiernie się pogorszyła. Może na swój sposób za mną tęskni. Wróciłem zaledwie wczoraj wieczorem, Bóg wie skąd, bo wiedziałem, że muszę coś zrobić albo przynajmniej spróbować coś zrobić. Może chodzi właśnie o to – wybić ją z tego.
– Jezu! Zostaw mnie w spokoju! Siedzisz w mojej głowie, do cholery! Won z mojej cholernej głowy!
Wykrzykuje to tak głośno, że sąsiedzi mogliby usłyszeć. Tylko że sąsiedzi są w pracy. Ona nie. Nikt więc nie wali w ściany. Zoey tylko patrzy na nią, potem na mnie. Stoję w drzwiach kuchni. Wiem, że tam jestem, ale się nie widzę. Gestykuluję, ale nie pojawiają się przede mną ręce. Patrzę w lustro w korytarzu i nikogo w nim nie ma. Wygląda na to, że widzi mnie tylko moja siedmioletnia kotka.
Kiedy przyszedłem, spała w sypialni na łóżku. Zeskoczyła i szybko przydreptała. Czarno-biały ogon miała uniesiony, a jego biała końcówka była zwinięta. Po ogonie zawsze można poznać, że kot jest szczęśliwy. Zoey mruczała. Próbowała ocierać się bokiem pyszczka, tam, gdzie ma gruczoły zapachowe, bo chciała mnie oznaczyć, podkreślić, że należę do niej, zatwierdzić mnie tak, jak to koty mają w zwyczaju, tak, jak robiła to tysiące razy – coś jednak było nie tak. Podniosła na mnie wzrok ze zdziwieniem. Pochyliłem się, żeby podrapać ją za uszami, ale oczywiście nie mogłem i to chyba zdziwiło ją jeszcze bardziej. Próbowała oznaczyć mnie biodrem. Nic z tego.
– Przykro mi – powiedziałem. To była prawda. Czułem się, jakbym miał pełno ołowiu w piersi.
– Jill, daj spokój. Wstawaj! Musisz ją nakarmić. Wziąć prysznic. Zrobić kawę. Wszystko jedno.
– Co za, kurwa, obłęd – odpowiada.
Ale wstaje. Patrzy na zegar na kominku. Na drżących nogach idzie w stronę łazienki. Potem słyszę, jak pod prysznicem leje się woda. Nie chcę tam wchodzić. Nie chcę się jej przyglądać. Nie chcę już widzieć jej nago, od dawna tego nie chcę. Kiedyś była aktorką. Teatr letni i czasem jakaś reklama, nic wielkiego. Ale, Boże drogi, była piękna. Potem się pobraliśmy i niebawem picie dla towarzystwa zmieniło się w picie na osobności, a potem w picie całymi dniami, a jej ciało szybko nabrało za dużo masy w jednym miejscu, za wiele straciło w innym. Zbiorniczki autodestrukcji. Nie wiem, czemu zostałem. Pierwszą żonę straciłem z powodu raka. Może nie umiałem znieść utraty kolejnej.
Może po prostu jestem lojalny.
Nie wiem.
Słyszę, że zakręca wodę, a chwilę później wraca do salonu. Jest ubrana w swój biały szlafrok, włosy ma owinięte różowym ręcznikiem. Zerka na zegar. Sięga do stołu po papierosa. Odpala i zaciąga się nim nerwowo. Wciąż się chwieje, ale mniej. Na jej twarzy widnieje grymas. Zoey przypatruje się jej uważnie. Kiedy Jill jest w takim stanie – na wpół pijana, na wpół trzeźwa – robi się niebezpieczna. Wiem o tym.
– Wciąż tu jesteś?
– Tak.
Śmieje się. Nie jest to przyjemny śmiech.
– No pewnie.
– Jestem tu.
– Gówno prawda. Doprowadzałeś mnie, kurwa, do szału, kiedy żyłeś. Teraz jak umarłeś, też mnie, kurwa, doprowadzasz do szału.
– Jestem tu, żeby ci pomóc, Jill. Żeby pomóc tobie i Zoey.
Rozgląda się po pokoju, jak gdyby w końcu uwierzyła, że może, może faktycznie tam jestem, że to nie tylko jakieś głosy w głowie. Jakby próbowała mnie zlokalizować, umiejscowić źródło mnie. Tak naprawdę wystarczyłoby, żeby popatrzyła na Zoey, która gapi się wprost na mnie.
Ale ona mruży oczy w sposób, który znam i którego nie lubię.
– Cóż, o Zoey nie musisz się martwić – mówi.
Już mam spytać, o co jej chodzi, kiedy dzwoni dzwonek do drzwi. Gasi papierosa, podchodzi do drzwi i je otwiera. Stoi w nich człowiek, którego wcześniej nie widziałem: niewysoki, wygląda na nieśmiałego i wrażliwego, po trzydziestce, łysiejący, w ciemnej, granatowej wiatrówce. Mowa ciała zdradza, że czuje się nieswojo.
– Pani Hunt?
– Ehe. Proszę wejść – mówi. – Tam jest.
Mężczyzna pochyla się i podnosi z podłogi coś, czego nie widzę.
Transporter dla kota. Plastikowy z metalową kratką z przodu. Taki sam jak nasz. Mężczyzna wchodzi do mieszkania.
– Jill, co ty robisz? Co ty, do diabła, robisz, Jill?
Macha rękami przy uszach, jak gdyby próbowała odpędzić komara, i mruga oczami gwałtownie, ale mężczyzna tego nie widzi. On koncentruje się na mojej kotce, która wciąż koncentruje się na mnie, chociaż powinna przyjrzeć się mężczyźnie, chociaż powinna zauważyć transporter, dobrze wie, co one znaczą, do ciężkiej cholery – znaczą, że dokądś się wybiera, dokądś, gdzie jej się nie spodoba.
– Zoey! Sio! Uciekaj stąd! Won!
Klaszczę. Dłonie nie wydają dźwięku. Jednak Zoey słyszy niepokój w moim głosie, widzi wyraz mojej twarzy i w ostatniej chwili odwraca się do mężczyzny, który właśnie po nią sięga, wyciąga rękę w stronę kanapy, łapie ją i wpycha głową do przodu do transportera. Zamyka drzwiczki. Rygluje podwójnie zamknięcia.
Jest szybki. Skuteczny.
Moja kotka nie może się stamtąd wydostać.
Mężczyzna się uśmiecha. Nieprzekonująco.
– Nie było tak źle – mówi.
– Nie. Ma pan szczęście. Ona gryzie. Potrafi zrobić piekielną rozróbę.
– Ty kłamliwa suko – mówię do niej.
Stoję teraz tuż za nią. Mówię to jej prosto do ucha. Czuję, jak jej serce pulsuje adrenaliną. Nie wiem, czy to mnie się boi, czy też tego, co właśnie zrobiła albo na co pozwoliła. Ale teraz jest stuprocentową aktorką, zupełnie nie zwraca na mnie uwagi. W życiu nie czułem się tak wściekły ani tak bezradny.
– Jest pani pewna, że chce to zrobić? – mówi mężczyzna. – Moglibyśmy na pewien czas skierować ją do programu adopcyjnego. Nie musimy jej usypiać. Oczywiście, to już nie kociak. Ale nigdy nic nie wiadomo. Może jakaś rodzina…
– Mówiłam panu – odpowiada kobieta, która od sześciu lat jest moją żoną – że ona gryzie.
Teraz jest spokojna i zimna jak lód.
Zoey zaczęła miauczeć. Serce mi pęknie. W porównaniu z tym umrzeć było łatwo.
Patrzymy sobie w oczy. Jest takie powiedzenie, że duszę kota widać w jego oczach, i ja w to wierzę. Sięgam do transportera. Moja ręka przechodzi przez ścianki. Nie widzę własnej ręki, ale ona ją widzi. Unosi głowę, by się połasić o moją dłoń. I nie wygląda już na zdziwioną. Jak gdyby tym razem rzeczywiście mnie czuła, moją dłoń, mój dotyk. Chciałbym też ją poczuć. Głaskałem ją w ten sam sposób, kiedy była ledwie kociakiem, przybłędą na ulicy, który bał się każdego klaksonu i każdego alarmu. A ja byłem zupełnie sam. Zaczyna mruczeć. Dokonuję odkrycia: duchy mogą płakać.
**
Mężczyzna wychodzi z moją kotką, a ja zostaję z żoną.
Nie mogę iść za Zoey. Skądś to wiem.
Nie możecie sobie nawet wyobrazić, jak się przez to czuję. Oddałbym wszystko na świecie, żeby za nią iść.
Moja żona nadal pije, a ja przez jakieś trzy następne godziny tylko na nią krzyczę, wrzeszczę. Och, ależ owszem, słyszy mnie. Dręczę ją, jak tylko potrafię, wypominam każdy zły uczynek, jakiego się dopuściła wobec mnie albo wobec kogokolwiek innego, wytykam jej w kółko, co zrobiła dzisiaj, i myślę sobie: tak, po to tu jestem, dlatego wróciłem, jestem tu, żeby ta sucz się wykończyła, żeby skończyła swoje żałosne, zjebane życie. I myślę o swojej kotce, o tym, że Jill nigdy na niej nie zależało, bardziej jej zależało na poplamionych wińskiem meblach niż na mojej kotce. I namawiam ją, by sięgnęła po nożyczki, namawiam, by zbliżyła się do okna, które jest przecież na siódmym piętrze, namawiam, by wzięła z kuchni noże, a ona płacze, krzyczy, szkoda, że wszyscy sąsiedzi są w pracy, przynajmniej kazaliby ją aresztować. A ona ledwie już chodzi czy nawet ledwie stoi i myślę sobie, a może zawał, może udar, i nękam swoją żonę i namawiam, by już zdechła, zdechła, aż dochodzi pierwsza i coś zaczyna się dziać.
Uspokaja się.
Jakby nie słyszała mnie już tak wyraźnie.
Tracę coś.
Opuszcza mnie jakaś moc – jak bateria, której energia się wyczerpuje.
Zaczynam panikować. Nie rozumiem. Jeszcze nie skończyłem.
Wtedy to czuję. Czuję, jak rozciąga się ku mnie z odległości wielu przecznic, z drugiego końca miasta. Czuję słabnący oddech. Zwalniające serce. Czuję jej cichy kres. Czuję go wyraźniej, niż czułem własny koniec.
Czuję, jak łapie mnie to za serce i ściska.
Patrzę na swoją żonę: chodzi tam i z powrotem, pije. I zdaję sobie z czegoś sprawę. Nagle nie jest już tak źle. Wciąż boli, ale inaczej.
Nie wróciłem po to, by dręczyć Jill. Nie po to, by rozdzierać jej rany ani zawstydzić tym, co zrobiła. Ona sama rozdziera się na strzępy. Ja nie jestem jej do tego potrzebny. Zrobiłaby tę okropną rzecz tak czy owak, niezależnie od mojej obecności. Zaplanowała to. Wprawiła w ruch. Moja obecność jej nie powstrzymała. Moja obecność po fakcie niczego nie zmieniła. Zoey należała do mnie. Zaś w świetle tego, kim i czym była Jill, jej postępek był nieunikniony.
I myślę sobie: A do diabła z Jill. Jill zupełnie się nie liczy. Ani trochę. Jill to zero.
To ze względu na Zoey tu byłem. Cały czas chodziło o Zoey. O tę potworną chwilę.
Byłem tu ze względu na moją kotkę.
Ze względu na ten ostatni, pocieszający dotyk w klatce. Na to łaszenie się i mruczenie. Żeby nam obojgu przypomnieć te wszystkie noce, kiedy ona pocieszała mnie, a ja ją. Na to kruche muśnięcie się dwóch dusz.
O to w tym chodziło.
Tego potrzebowaliśmy.
Ostatnia i najlepsza cząstka mnie odeszła.
I zaczynam niknąć.
*
Podobnie jak część mojej poezji oraz niektóre opowiadania, Powroty to egzorcyzm. Napisałem je tylko dla siebie. Niedługo wcześniej musiałem uśpić mojego kota i czułem taki sam gniew, bezradność i ból jak mój duch-narrator.
Ale oczywiście w ostatecznym rozrachunku opowiadanie mówi o łączności. Nie o utracie.
Pod tym względem jest to hołd.