O książce
Justyna i Łukasz Meyer wiodą z pozoru spokojne życie warszawskich mieszczuchów. On jest funkcjonariuszem Centralnego Biura Śledczego, ona pracownicą jednej z wielu stołecznych korporacji. Problemy w pracy, bezowocne starania o dziecko i wszelkie inne przyziemne sprawy przestają mieć dla nich jakiekolwiek znaczenie w dniu, w którym na oczach zdezorientowanego męża i połowy osiedla ktoś porywa żonę i odjeżdża z nią w nieznanym kierunku.
Początkowo policja wierzy, że porwanie Justyny ma związek z pracą Łukasza. W wyniku śledztwa wychodzą jednak na jaw skrywane przez kobietę tajemnice z jej przeszłości. W sprawę tajemniczego porwania zaczyna być zamieszanych coraz więcej osób, także z najwyższych szczebli władzy. Panieńskie nazwisko Justyny okazuje się znane również w kręgach wojskowych i wśród dziennikarzy. Załamany mąż odkrywa, że coraz więcej osób miało motyw by porwać, a może nawet zamordować Justynę.
Tytuł: Porwana
Autorka: Róża Lewanowicz
Wydawca: Replika
Data wydania: 4 marca 2014
ISBN 978-83-7674-104-8
EAN 9788376741048
Format: 145×205 mm
Stron: 472
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Gatunek: kryminał, thriller
Redakcja: Agnieszka Zienkowicz
Porwana
Róża Lewanowicz
(fragment)
Pod powiekami buszowały jeszcze resztki snu, ale praktycznie była już świadoma, że to koniec przyjemnego odpoczynku. Nie musiała otwierać oczu, żeby wiedzieć, że pada.
Najlepsza pod słońcem pogoda – szarówa, pomyślała Justyna i dalej ostentacyjnie pokazywała całemu światu, że się jeszcze nie obudziła. Budzik miał zadzwonić za pięć minut, ale rzadko kiedy zdarzało jej się nie obudzić przed jego jazgotliwym dźwiękiem.
Za jej plecami nastąpiło nieznaczne poruszenie, a po chwili dało się słyszeć ciche stęknięcie.
– Ja pierdziu… leje.
– No – mruknęła, bo nic innego nie wypadało w tej sytuacji odpowiedzieć.
Łukasz obrócił się w jej stronę i objął ramieniem.
– Dzień dobry, żono – mówił to wprost do jej ucha, co było tak samo nieprzyjemne jak podniecające. Na przedramieniu u Justyny pojawiła się gęsia skórka. – Jesteś gotowa na kolejny, ekscytujący dzień w twoim życiu?
– Zaraz cię rąbnę.
– A to czemu? – chichotał. – Nie masz ochoty iść do biura? No coś ty, kochanie, przecież to uwielbiasz.
Wyrwała spod głowy poduszkę i zaczęła go nią okładać z całych sił. Walka, jak zawsze, była nierówna. Łukasz, silny i bardzo zwinny, nawet jak na tak dużego faceta, szybko przechwycił nadgarstki Justyny i przygniótł ją do materaca.
– Ty naprawdę tego nie lubisz – śmiał się.
– Naprawdę nie lubię.
– To nie idź.
– To sam spłacaj kredyt.
– Dobra, ale będziemy musieli nieco zmodyfikować nasze menu. Skończy ci się burżujstwo w Piotrze i Pawle.
– Mi się skończy? – Wciąż nie udało jej się wyswobodzić, mimo że wydawało się, iż wcale tak mocno jej nie trzymał. – A kto wpierdziela szyneczki i oliwki, i sery sto złotych za kilo na kolację, co?
– Oj, tam. W Biedronce też na pewno coś się znajdzie.
– W Biedronce, mój drogi, wcale nie jest tak tanio.
– Nie? – W końcu wypuścił ją z uścisku i zaczął się podnosić.
– Nie-e – przedrzeźniła go. – Słabo się orientujesz. Zostaną ci tylko przeterminowane kurczaki i wędliny za dziewięć dziewięćdziesiąt za kilo z wielkiego hipermarketu, rewitalizowane w jakimś specyfiku, żeby na zielono nie świeciły.
– Jakieś bujdy opowiadasz.
– Ech – westchnęła, kręcąc głową. – Czym wy się w tym Biurze zajmujecie?
– Jak to czym? Walczymy z przestępcami różnej maści i łapiemy groźnych dla naszej ojczyzny zbirów.
– Tak, tak, oczywiście – zamruczała pod nosem, wchodząc do garderoby. – Weź mi lepiej, zbawco ojczyzny, śniadanie zrób.
– A może być szyneczka z oliwkami? – krzyknął z kuchni.
– Może, może – roześmiała się.
Śniadanie jedli, niewiele się odzywając. Pogoda nie nastrajała do rozmów, poza tym Łukasz był ewidentnie czymś zaaferowany. Justyna łatwo odczytywała jego nastroje, wiedziała też, że szykuje się z Biurem do większej akcji, a w takich sytuacjach ciężko było zająć go czymkolwiek innym.
– Hmm, kochanie, wracasz dziś normalnie do domu? – zapytał po dłuższej chwili ciszy znad talerza.
– Normalnie. – Kiwnęła głową. – Może jeszcze zahaczę o jakiś sklep, ale jeśli będzie dalej lało, to pewnie zamówię zakupy przez Internet. A czemu pytasz?
– Bo mogę dziś wrócić późno.
– Rozumiem.
Łukasz spojrzał na żonę, jakby usłyszał coś bardzo niepokojącego.
– Rozumiem? Nie pytasz dlaczego? Nie złościsz się?
– Rany, Łukasz, co ty ze mnie robisz wariata? Szykujesz jakąś akcję od dwóch miesięcy, z dnia na dzień robisz się coraz bardziej nieobecny, twoi kumple, jak nas odwiedzają, nawet piwa nie chcą pić, bo tylko w papiery się gapią, jakby tam co najmniej gołe baby były.
– Może są.
– Jasne. Rozebrana żona prezesa Frankowskiego.
Wyprostował się gwałtownie, jakby połknął kij od miotły.
– Skąd wiesz?
– Bo nie jestem idiotką. Mieszkamy razem, jakbyś zapomniał. Widzę, jakie gazety czytasz, kiedy podgłaśniasz telewizor w czasie wiadomości, co oglądasz w sieci… Śledzicie ludzi z zarządu, prezesa Frankowskiego, jego żonę też. W zeszłym miesiącu dostaliście zgodę na podsłuchy, dwa tygodnie temu złapaliście młodego Frankowskiego na spekulacjach i próbach mataczenia. Więc… myślę sobie, że już czas, żeby zamknąć tę sprawę i zacząć łapać kogoś innego.
– Justyś… bardzo się staram być dyskretny. – Uśmiechnął się blado. – Jesteś jakimś Sherlockiem Holmesem czy co? A może mafia cię podstawiła jako moją żonę, żebyś…
W stronę Łukasza poleciała ścierka ze zlewu. Złapał ją, ale była na tyle mokra, że musiał zmienić koszulkę.
– Gdybym była z mafii, to bym ci tego wszystkiego nie powiedziała, panie funkcjonariuszu służb specjalnych. Obserwuję cię po prostu.
– No to muszę uważać. Gdybym chciał cię zdradzić, to nie mogę nawet o tym myśleć, bo i tak się dowiesz.
– Bardzo śmieszne.
Łukasz podwiózł Justynę najbliżej wejścia do stacji metra jak się dało, ale i tak nie uchroniło jej to od zalania stóp po kostki wodą. Cholera jasna, gdzie ja mam głowę!? Trzeba było ubrać kalosze.
Na peronie był już dziki tłum, jak to zawsze miało miejsce o tej porze na stacji Pole Mokotowskie. Justyna stała, dygocąc z zimna, wyjątkowo prosząc Niebiosa, żeby droga do biura była jak najkrótsza, i przyglądała się swojemu odbiciu w drzwiach, za które już nie wolno było wchodzić. Prosta fryzura, prosty makijaż, nudna spódnica i buty na płaskim obcasie. Zrobiła, co mogła, żeby nie wyróżniać się z otoczenia. Może nieco bardziej się garbiła, ale to z tego powodu, że było jej zdecydowanie za zimno w granatowej marynarce i cienkim sweterku, który miała pod spodem.
Dla swojego męża była najpiękniejsza i to jej wystarczyło. Inni mogli w ogóle jej nie widzieć. Swoich brązowych włosów nigdy nie zafarbowała, nie malowała nawet paznokci.
W wagonie nie było się czego złapać, ale w ścisku nie miała wielkich obaw, że się przewróci. Jedyne, co ją każdego dnia niepokoiło, to że ktoś ją okradnie, a ona nawet tego nie poczuje.
Rzeka ludzi wypłynęła z paszczy metra przy Świętokrzyskiej, kierując się w różne strony, ale znaczna większość osób pomknęła tam, gdzie Justyna – do ronda ONZ. Odcinek ten niestety trzeba było przejść na piechotę, bo ulica była zamknięta przez budowę drugiej nitki metra, jeszcze nawet nierozpoczętej.
– Nic nie robią, ale ulicę zamykają – usłyszała znajomy głos z tyłu. Obejrzała się za siebie.
– Cześć, Magda. Jak tam leci?
– Tam nie wiem. A u mnie norma: rozwód, brak miejsca w przedszkolu, wredna teściowa i pies sąsiada drący mordę do trzeciej w nocy. Po prostu nudy. – Nerwowymi dłońmi wyciągnęła z torebki paczkę papierosów. – Czekaj, odpalę. Nic mi już nie zostało lepszego w życiu.
Magda pracowała z Justyną w jednej firmie, ale w innym dziale. Choć trudno było w to uwierzyć, była młodsza o cztery lata. Wysoka, ale mocno przygarbiona, z poobgryzanymi paznokciami i żółtymi od kawy i papierosów zębami. Ktoś pokazał kiedyś Justynie na Naszej Klasie jej zdjęcia z czasów liceum – to była prawdziwa bogini, po której obecnie nie został już nawet ślad. Miała dwójkę dzieci i męża, podobno alkoholika, z którym właśnie się rozwodziła. Justyna nie pamięta, by ta kiedykolwiek nie narzekała. Jej podejście do świata i ludzi nie było w zasadzie niczym odosobnionym w biurze, ale malkontenctwo Magdaleny stało się wzorcem niedoścignionym. Często chorowała przez wychodzenie na papierosa na dwór bez odpowiedniego ubrania.
Ponadto odnosiło się wrażenie, że jest przeżarta toksynami z farb do włosów, gdyż obecnie na głowie Magdaleny prezentowały się monumentalne odrosty, oraz kosmetykami kupowanymi nałogowo w sieci zawsze po okazyjnej cenie. Justyna podejrzewała u niej zakupoholizm albo inną formę uzależnienia.
– Pogoda pod psem. A podwyżek ani widu, ani słychu – ciągnęła w drodze swoją wyliczankę narzekań. – Słyszałaś, że dziunia z księgowości, ta… no… Martyna czy inna Sryna, ma romans z naszym szefem?
– Nie, nie słyszałam. – Justyna uśmiechnęła się niewyraźnie.
Unikała plotek jak ognia. Miała swoje powody, które skutecznie zniechęcały ją do korporacyjnych „przyjaźni”. Z niewieloma też osobami miała kontakt i była świadoma, że postrzegana jest przez wielu jako dziwaczka.
– No tak, nie jesteś w moim dziale. – Magda zaciągnęła się mocno i z pasją, jakby dym z papierosa był najczystszym powietrzem z Alp. – To jakaś idiotka. Facet ma żonę, dzieci… Co ona myśli? Że dupą karierę zrobi? Już niejedna się na tym przejechała.
Justyna przygryzła wargę. Wiedziała bardzo dobrze, wcale nie z plotek, że Magda ma za sobą romans z byłym kierownikiem jej działu. Odwróciła głowę w stronę witryny sklepowej, jakby właśnie bardzo zainteresowały ją znajdujące się za szybą buty. Do wejścia do wieżowca nie odezwała się ani słowem do koleżanki. Z ulgą przyjęła fakt, że Magda skierowała się w stronę Coffee Heaven.
– Nie masz ochoty?
– Nie, dzięki. Wolę naszą na górze. – Starała się przykleić do twarzy jakiś szczątkowy uśmiech.
W windzie, jak zwykle, panowała absolutna cisza. Grupa wciśniętych w biurowe zbroje ludzi udawała, że nie widzi nikogo poza swoim odbiciem w metalowych drzwiach. Nadmiernie czuły nos Justyny bawił się wyławianiem unoszących się w powietrzu zapachów.
Donna Karan, YSL, Chanel… uu! Ruda z ubezpieczeń piętro niżej chyba dostała premię. Flakonik kosztuje dobre cztery stówy.
Albo prezent…
Drogę od windy pokonała wyjątkowo szybko, nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie zmieni buty na suche albo choć zdejmie mokre i dotknie stopą miękkiej wykładziny. Trzeba się jeszcze podpisać na liście.
– Pan Słotwiński dawno przyszedł? – zapytała młodą sekretarkę, nie podnosząc nawet oczu.
– A skąd pani… – Szatynka z plakietką, na której błyszczało imię Karolina, chyba nigdy wcześniej nie była równie zdziwiona.
– Skąd pani wie, że dyrektor już jest?
– Po prostu wiem. – Zabrała torebkę z kontuaru i pomknęła do swojego biurka bez zbędnych wyjaśnień.
Odpowiedź była banalnie prosta: tylko Słotwiński używał tych piżmowych perfum. Mijając kolejne pomieszczenia, bez oglądania się naokoło wiedziała, kto już dotarł, a kto nie, tylko dzięki temu, że wyczuwała kolejne zapachy. Skoro jednak sam dyrektor jest dziś tak wcześnie – zazwyczaj nie pojawiał się przed dziesiątą trzydzieści – to szykuje się jakaś poważna narada.
Nikt nie ćwierkał o zebraniu Zarządu. To musi być coś nagłego, wnioskowała, zdejmując szybko czółenka i wcierając mokre stopy w przyjemnie ciepłą i suchą wykładzinę.
– Cześć. Nogi cię swędzą? – Przy jej biurku zatrzymał się Kamil, niewysoki, szczupły brunecik z jej działu, mający się za wielkiego analityka. Z zaciekawieniem obserwował jej poczynania.
– Nowy inwestor chce się wycofać? – odpowiedziała pytaniem nie na temat.
– Ee… że co? Kto ci powiedział? – Rozejrzał się nerwowo wokół i ściszył głos. – To jest info poufne.
– Ale ty wiesz.
– No wiem… – zawahał się. – Przyszedłem wcześniej, bo stary mi kazał, więc się dowiedziałem, ale zaledwie pięć minut temu.
– A ja minutę temu.
– Aha… – Wzruszył ramionami, jakby starał się ukryć emocje.
– Wiesz, jak jest: nastawiali się na inwestora, nastawiali, a on chce się wycofać, więc panikują… chyba. Nie wiem…
Poszedł sobie w stronę kuchni.
Inwestorzy, albo ich brak, w ogóle Justyny nie interesowali. Było to o tyle ważne, że jeśli firma miałaby upaść albo zacząć zwolnienia, ona powinna jak najszybciej zacząć szukać nowej posady.
Ta korporacja była jej trzecią, od kiedy mieszkała w Warszawie, i już zdążyła się przekonać, że wszędzie jest tak samo. Nie obchodziło jej to, że jest postrzegana jako dziwoląg, bo nie jeździ na imprezy integracyjne i nie schlewa się do nieprzytomności, nie chodzi na dół na papierosa, nie pija kawy wspólnie przy ekspresie w kuchni i nie obgaduje szefa. To nie miało dla niej w ogóle znaczenia. Najważniejsza była stała pensja, która wpływała regularnie na konto i pokrywała kolejne raty za ich mieszkanie na Mokotowie. Nikt z szefostwa się jej nie czepiał, przychodziła przed dziewiątą, po siedemnastej była w domu, weekendy były wolne, a czasami wpadła jakaś premia. Za to tę posadę kochała całym sercem, równie mocno jak jej nienawidziła (z czego ciągle śmiał się Łukasz). I dlatego na jej biurku i wokół niego panował idealny porządek. Dbała o to miejsce, bo dzięki niemu żyła tak, jak chciała – ze swoim mężem, we własnym lokum. Dbała też o nie, bo na tyle nie znosiła firmy i tego, co robi, że pragnęła przynajmniej siedzieć w ładzie i porządku.
Wilgotną marynarkę powiesiła na oparciu fotela. Mokre buty wsunęła z dala od zasięgu wzroku. Zapasowe balerinki wyciągnęła z szafki i założyła na suche już stopy. Blat biurka przetarła chusteczką (paczkę zawsze miała w szufladzie). Włączyła komputer i poszła do kuchni zrobić sobie kawę.
Jej praca nie była niczym skomplikowanym. W ogóle praca w korporacjach nie była niczym skomplikowanym. Prawie czteroletnie doświadczenie w tym zakresie pokazało jej bardzo wyraźnie, że pracują w nich ludzie, którzy do perfekcji opanowali sztukę udawania, że pracują. Większość z rzeczy, jakimi się zajmowali, mogła robić kilkakrotnie mniejsza grupa ludzi w o połowę krótszym czasie. Najtrudniej było pogodzić się z tym, że wysokość ich zarobków wcale o tym nie świadczyła. Justyna miała krótki epizod pracy w spożywczaku na Grochowie i dobrze wiedziała, że żadna z tych osób nie byłaby w stanie przełknąć takiej stawki godzinowej przy tak wielkim obciążeniu fizycznym i umysłowym, a dodatkowo z odpowiedzialnością materialną za towar i kasę. Justyna nie dyskutowała jednak z takim porządkiem rzeczy. Nie było warto.
Niestety stanowisko pracy Justyny stało w samym centrum wydarzeń. Wolałaby siedzieć w dziale, który stale zajmuje się tym samym, jak choćby kadry. Trafiła jednak do inwestycji zagranicznych – głównie z racji dobrej znajomości dwóch języków obcych, które mało kto w tej firmie znał – i bezustannie przed jej oczami przewijały się tabelki z nazwami i cyframi, których nie miała ochoty widzieć ani pamiętać.
– Pani Justyno, idziemy w węgiel – mówił na przykład swym niskim głosem dyrektor Słotwiński i już wiedziała, że za parę dni pojawi się jakaś chińska delegacja, co dla niej osobiście nie miało wielkiego znaczenia, poza tym, że będzie miała do opracowania kilkanaście tabelek w Excelu, które trzeba będzie okólnikiem rozesłać do członków Zarządu i kierowników działów.
Obecna firma, w odróżnieniu od poprzednich, obracała naprawdę dużymi pieniędzmi. Więc w tabelkach czasami trudno było się doliczyć zer na końcu słupka. Węgiel, przemysł zbrojeniowy, stal, a nawet diamenty i złoto. Był moment, gdy zaczęło ją to bardziej interesować. Zaczęła analizować dogłębnie, co dzieje się na giełdach, czytać odpowiednią literaturę, oglądała nawet zagraniczne stacje informacyjne z ukierunkowaniem na sprawy gospodarcze. Przewidywanie tego, co może się wydarzyć, było nawet podniecające, zwłaszcza wtedy, kiedy jej własne przypuszczenia potwierdzały się z dużą częstotliwością. Ale w firmie nie było o tym z kim porozmawiać. Jej koleżanek to nie interesowało, ludzie na innych stanowiskach olewali ją albo traktowali z góry.
Zdała sobie sprawę, że – poza Słotwińskim i prezesem Jakubowskim – wszyscy „specjaliści” byli imbecylami.
– Jakie oni studia kończyli? – relacjonowała któregoś wieczora swoje odkrycia Łukaszowi. – Srebro zaczyna drożeć, będzie drożeć, zwłaszcza że kopalnie w Kanadzie szykują się do zamknięcia i nie wiadomo, co z nimi będzie, a oni na upartego brną w złoto, które traci na wartości i prawdopodobnie utrzyma tę tendencję przez najbliższe pięć lat.
– Nie rozumiem – mruknął Łukasz znad talerza z kiełbaskami.
– Pomyśl tylko: skoro srebro będzie droższe za rok czy dwa, to dziś trzeba go kupić jak najwięcej, choćby to miały być srebrne zastawy od bankrutującego lorda.
Przestała się jednak denerwować, a nawet tłumaczyć coś mężowi, któremu lepiej szło układanie terakoty w przedpokoju czy zmienianie koloru ścian w sypialni. Wystarczyło powiedzieć, czego się chce, i od razu zabierał się do pracy. Odpuściła sobie zajmowanie się tym, czy firma dobrze robi, inwestując w to lub tamto. Szkoda było jej nerwów także na słuchanie głupot, które niektórzy opowiadali.
Kiedy weszła tego dnia do kuchni, do jej uszu docierały tylko strzępy rozmów:
– Ten gaz łupkowy to wrzód na dupie…
Lampka na ekspresie pokazywała brak wody w zbiorniczku.
Korzystają wszyscy – nikt, jak zwykle, nie dolał.
– Baryłka miała podrożeć… staniała… akcyza i tak w górę…
Jak dobrze, że młynek do kawy pracuje wystarczająco głośno, żeby nie słyszeć własnych myśli.
– A Rydzyk tylko o geotermie…
W lodówce stoi znowu mleko zero procent – Małgośka próbuje z Dukanem drugi raz w tym roku.
– Bo my się spóźniliśmy…
Na biurku miała elegancką podkładkę, na której postawiła kubek. Kupiła ją na targu w Marrakeszu, w czasie podróży poślubnej. W tym samym stylu była podkładka pod mysz, którą przywiózł Łukasz z wyjazdu do Indii. Bardzo podejrzane było to podobieństwo. Śmiali się, że pewnie z tej samej fabryki w Chinach pochodzą.
Nabrała powietrza głęboko w płuca i wprowadziła swoje hasło.
Witaj, dniu podobny do wszystkich innych. Jakie nie-nowości mi dziś przynosisz?
Na służbowej poczcie był tylko mail od kadrowej przypominający o dostarczeniu planu urlopów na przyszły rok. Poza tym wszystko wyglądało tak samo jak poprzedniego dnia. Tabelka była opracowana w dokładnie tym samym stopniu co wczoraj.
Dwie następne czekały w kolejce…
– Pani Justyno, zapraszam do siebie. – Słotwiński nie mógłby jej bardziej zaskoczyć. Nie zauważyła, kiedy podszedł do jej biurka. Nie dał jej jednak czasu do namysłu, bo od razu poszedł w stronę swojego biura. Justyna z irracjonalnym żalem spojrzała na nienapoczętą nawet kawę.
– Niech pani zamknie drzwi – powiedział dyrektor, nie patrząc nawet w jej stronę i usiadł za swoim wielkim szklanym biurkiem.
– Słucham, panie dyrektorze. – Mogła być miła bez wyrzutów sumienia, bo go całkiem dobrze odbierała: jako szefa i jako człowieka.
– Niech pani usiądzie. Chcę panią o coś zapytać. W zasadzie potrzebuję rady…
– Tak?
To było dziwne. W sumie przytrafiło się jej to pierwszy raz.
– Chodzi o tę inwestycję, którą mieliśmy podjąć wspólnie z Amerykanami…
– Którzy chcą się wycofać.
– Skąd pani wie?
– Gdybym była wredna, powiedziałabym, że wygadał się Walczak przed kwadransem przy moim biurku… ale domyśliłam się sama.
– No tak. – Uśmiechnął się. – Przecież siedzi pani w środku wszystkiego. Tak… w związku z tym mam do pani pytanie – oparł się mocno łokciami o blat biurka i spojrzał na nią przenikliwie – co by mi pani radziła, jeśli chodzi o tę inwestycję?
Nabrała powietrza, jakby chciała coś powiedzieć, ale jej się to nie udało.
– Ja?
– No tak, siedzi pani przy tych tabelkach i cyfrach, zna już pani trochę naszą firmę… Czy ma pani jakieś sugestie?
Musi być bardzo źle. Pewnie w desperacji woła każdego po kolei i pyta o zdanie, żeby postawić własną diagnozę.
Ostatnia myśl nawet ją rozbawiła, ale nie pokazała niczego po sobie.