Łabędzi śpiew to arcydzieło literatury postapokaliptycznej i niezwykła epopeja grozy, swoim rozmachem przypominająca słynny Bastion Stephena Kinga. Zapraszamy do lektury premierowego fragmentu książki!

 O książce:

Łabędzi śpiew uznawany jest za jedną z najlepszych powieści o zagładzie ludzkości w historii literatury. Powieść poraża rozmachem i barwną paletą niezwykle wnikliwie nakreślonych postaci, co sprawia, że jest lekturą obowiązkową dla każdego miłośnika literatury postapokaliptycznej na najwyższym poziomie.

Powieść została uhonorowana prestiżową nagrodą World Fantasy Award dla najlepszej powieści roku i jest uznawana za najlepszą powieść w dorobku Roberta McCammona, amerykańskiego mistrza grozy, znanego polskim czytelnikom z niezwykłej powieści Magiczne lata.

W odpowiedzi na bezprecedensowo wrogi atak rząd decyduje się użyć broni atomowej. Ameryka, jaką znaliśmy, przestaje istnieć. Teraz wszyscy, od prezydenta USA po nowojorskich bezdomnych, będą walczyć o pozostanie przy życiu. Na pustyni rządzonej przez strach i agresję, zaludnionej przez potwory i samozwańcze armie, każdy z tych, którzy przeżyli Apokalipsę, zostanie uczestnikiem ostatniej bitwy między dobrem a złem – bitwy która zadecyduje o losach ludzkości.

Tytuł: Łabędzi śpiew. Księga I
Autor: Robert McCammon
Tytuł oryginału: Swan Song
Seria: Łabędzi śpiew tom 1
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Data wydania: 27 listopada 2013
ISBN: 9788361386346
Liczba stron: 500
Gatunek: fantastyka, fantasy, science fiction

Łabędzi śpiew, księga I
Robert McCammon
(fragment)

Czas mijał.
    Josh mierzył jego upływ liczbą pustych puszek piętrzących się w miejscu, które w myślach nazwał wysypiskiem śmieci. Żywili się racjonalnie – jednego dnia puszka jarzyn, drugiego dnia mięso. „Dzień” był czymś, co dało się określić jedynie w dużym przybliżeniu, ale na podstawie pracy swoich trzewi, zawsze regularnej jak w zegarku, Josh zdołał obliczyć, że żyją w ten sposób już ponad trzy tygodnie. Po dodaniu kilku koszmarnych dni na początku, zanim wzięli się w karby, wyszło mu, że minęła połowa sierpnia.
    Znalazł paczkę baterii, nie musieli więc skąpić sobie światła. Tym łatwiej dostrzegł, że zużyli już połowę zapasów. Najwyższy czas się stąd wydostać, pomyślał, rozglądając się za łopatą. Suseł chrobotał w stosie pustych puszek. Żywił się odpadkami z ich stołu, choć nie był to stół zbyt obfity, wylizując puszki tak, że można się było w nich przejrzeć. Tego jednak Josh stanowczo się wystrzegał.
    Swan spała; słyszał jej równy oddech. Spała dużo, zwykle w tym samym miejscu. Oszczędzała energię jak małe zwierzątko pogrążone w zimowym letargu. Dręczyły ją złe sny i nieraz budził się słysząc, że woła matkę. Czasem krzyczała ze strachu, jakby coś niewyobrażalnego skradało się ku niej przez krainę koszmarnych zjaw.
Mieli mnóstwo czasu na rozmowy. Opowiadała mu o swojej mamie, o „wujkach” i o tym, ile radości dawała jej uprawa kwiatów. Kiedy spytał o ojca, powiedziała tylko, że jest muzykiem rockowym, i szybko zmieniła temat.
Bardzo ją interesowało, czym olbrzym różni się od zwykłych ludzi. Wyjaśnił więc ze śmiechem, że byłby bogaty, gdyby dostawał ćwierć dolara za każdym razem, kiedy nie zmieścił się w drzwiach. Trudno było kupić tak duże  ubrania, a buty musiał zamawiać na miarę. Życie olbrzymów jest więc dość kosztowne, zakończył. Później opowiedział o Rose i chłopcach, starając się, żeby głos mu nie zadrżał. Powtarzał sobie w duchu, że mówi o obcych ludziach, twarzach ze zdjęć w cudzym portfelu. Opowiadał o swojej karierze piłkarskiej; o tym, że w trzech kolejnych meczach został najwyżej ocenionym zawodnikiem. Zapasy też nie były złe, dodał. Dawały uczciwy pieniądz, a facet tak duży jak on nie ma zbyt wielu możliwości legalnego zarobku. Świat jest dla olbrzymów za mały: ustawia im na drodze za niskie drzwi, zbyt kruche meble i łóżka, które trzeszczą wniebogłosy, ilekroć zmęczony olbrzym chce choć przez chwilę odpocząć.
Rozmawiali w ciemności. Josh nie chciał patrzeć na nagą czaszkę i pokrytą szkarłatnymi bliznami twarz dziewczynki; sam też wolał jej zaoszczędzić widoku własnej paskudnej gęby.
Popioły Pif– Pafa zostały pogrzebane. Nie wspominali o nim, ale rozkaz: „Chroń dziecko!” dźwięczał w umyśle Josha niczym spiżowy dzwon.
Włączył latarkę, delikatnie dotknął ramienia Swan. Obudziła się natychmiast i jak zwykle od razu całkiem przytomna. Źrenice jej przekrwionych oczu skurczyły się w świetle jak szpileczki. Josh odsunął latarkę.
– Pobudka. Zaczynamy kopać.
Pokiwała głową i usiadła.
    – Jeżeli będziemy pracować oboje, pójdzie szybciej – wyjaśnił. – Ja zacznę kilofem, a ty weźmiesz łopatę i będziesz odgarniać wykopaną ziemię, okej?
    – Okej – przytaknęła, ruszając na czworakach w stronę nory susła.
    Odwracając się za nią, Josh dostrzegł kątem oka coś, czego wcześniej nie było. Poświecił na miejsce, w którym spała.
    – Swan, co to takiego?
    – Gdzie? – Jej wzrok podążył za promieniem latarki.
    Josh odłożył kilof i dotknął ziemi. Setki małych szmaragdowozielonych łodyżek tworzyły idealne odbicie sylwetki śpiącego dziecka. Przesunął ręką po trawie. Nie, to nie była trawa, raczej kiełki, młodziutkie pędy… kukurydzy?
    Obejrzał resztę piwnicy. Nie było ich nigdzie, tylko w tym jednym miejscu. Wyrwał jedną z roślinek, by obejrzeć korzenie, i zauważył, że Swan się krzywi.
    – O co chodzi? – spytał.
    – To nie jest miły dźwięk.
    – Dźwięk czego?  
    – Bólu.
    Nie rozumiał, o czym to dziecko mówi. Potrząsnął głową. Korzonki miały już około dwóch cali. Oczywiście musiało istnieć jakieś proste, racjonalne wytłumaczenie tego fenomenu: być może huragan przyniósł tu nasiona. Zakorzeniły się i wypuściły pędy. To wszystko.
    Jasne, pomyślał z przekąsem. Zakorzeniły się bez wody i puściły zielone pędy bez odrobiny światła. Miało to mniej więcej tyle samo sensu, co postanowienie zmarłego Pif– Pafa, żeby zmienić się w pochodnię Nerona. Znakomicie!
    Upuścił wyrwaną łodyżkę. Swan natychmiast zebrała garść ziemi, roztarła ją w palcach i wetknęła w nią młodą siewkę. Josh usiadł i podciągnął kolana pod brodę.
    – Rosną tylko w miejscu, w którym śpisz. Dziwne, nie sądzisz?
    Dziewczynka wzruszyła ramionami.
    – Mówiłaś o jakimś dźwięku – podjął. –  Co to było?
    Znów ograniczyła się do wzruszenia ramion. Nie umiała o tym mówić, bo dotąd nikt nie chciał słuchać.
    – Ja nic nie zauważyłem – stwierdził Josh i sięgnął po następną siewkę.
    Swan złapała jego dłoń tuż nad ziemią.
    – Mówiłam ci, że to je boli – zaprotestowała.
    – Boli, kiedy wyrywam?
    – Tak.
    Boże, pomyślał Josh, nadaję się już tylko do pokoju bez klamek.
    Zaczynał dochodzić do wniosku, że kiełki rosną pod wpływem bliskości jej ciała. Jakieś chemiczne oddziaływanie na ziemię… Zwariowany pomysł, ale jak miał to inaczej wyjaśnić?
    – Czy to jest głos? – spytał cierpliwie.
    – Właściwie nie.
    – Chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej na ten temat.
    – Naprawdę?
    – Tak – odparł z powagą. – Naprawdę.
    – Mama mówiła, że fantazjuję.
    – A fantazjujesz?
    Zawahała się, po czym oznajmiła stanowczo:
    – Nie. – Jej palce czule musnęły młode pędy. – Kiedyś mama zabrała mnie do klubu na koncert takiego jednego zespołu. Wujek Warren grał w nim na perkusji. I tam usłyszałam coś, co trochę przypominało ten bolesny ton. Mama powiedziała, że to elektryczna gitara, wiesz, taka, którą się kładzie na kolanach i gra. – Spojrzała mu głęboko w oczy. – Ale jest w nim jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Na przykład wiatr. Albo gwizd pociągu słyszany z daleka. Albo grzmot, na długo przedtem, zanim zacznie się błyskać. Różne rzeczy…
    – I zawsze to słyszałaś?
    – Od bardzo dawna. Od dziecka.
    Josh nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Spojrzała na niego z wyrzutem.
    – Nabijasz się ze mnie?
    – Nie. Raczej sam żałuję, że tego nie słyszę. Czy wiesz, co to za dźwięk?
    – Tak – odparła. – To śmierć.
    Uśmiech spełzł mu z twarzy.
    Swan znów podniosła grudkę ziemi i zaczęła ją kruszyć w palcach.
    – Najgorzej jest w lecie – powiedziała – kiedy ludzie wyciągają kosiarki.
    – Przecież… to tylko  t r a w a – bąknął.
    – Jesienią dźwięk jest inny – ciągnęła, jakby w ogóle go nie słyszała. – Przypomina głośne westchnienie, a potem liście zaczynają opadać. Zimą jest cicho. Wszystko śpi – dodała, posypując łodyżki roztartą ziemią. – Dopiero kiedy znów robi się ciepło i zaczyna świecić słońce, myślą o przebudzeniu.
    –  M y ś l ą ?     
    – Wszystko myśli i czuje na swój własny sposób – stwierdziła, podnosząc na niego wzrok. Jej oczy w dziecinnej twarzyczce wydały się nagle Joshowi bardzo stare. – Owady, ptaki, nawet trawa. Wszystko ma własny rozum i język. Trzeba go tylko umieć zrozumieć.
    Josh chrząknął. Owady. Przypomniał sobie szarańczę, która oblepiła jego samochód w dniu wybuchu. Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym, ale czuł, że Swan mówi prawdę. Ptaki ruszały w drogę wraz ze zmianą pór roku, mrówki budowały skomplikowane kopce, kwiaty kwitły i przekwitały, lecz ich pyłek żył nadal zgodnie z wielkim, tajemniczym planem, który Josh zawsze uważał za oczywisty. Wszystko było tak proste, jak źdźbło trawy – i tak skomplikowane, jak tor lotu świetlika.
    – Skąd to wszystko wiesz? – zapytał. – Kto cię tego nauczył?
    – Nikt. Sama do tego doszłam. – Swan przypomniała sobie swój pierwszy ogród w piaskownicy na przedszkolnym podwórku. Minęły lata, zanim się przekonała, że nie każdy czuje w palcach przyjemne mrowienie, ilekroć dotknie ziemi, i nie każdy potrafi wywnioskować z bzyku osy, czy ma zamiar użądlić, czy po prostu chce sobie obejrzeć twoje ucho. Ona zawsze wiedziała i na tym to właśnie polegało.
    – Jestem tylko zapaśnikiem… –  rzekł cicho Josh. – Praktycznie nikim…
    Chroń dziecko, zadźwięczało mu w głowie. Przed czym? Przed kim? I dlaczego?
    – W co ja się, u licha, wplątałem? – szepnął.
    – Co?
    – Nic takiego – rzekł szybko.
    Jej oczy znów były oczami dziecka. Podsypywała łodyżki kukurydzy ogrzaną w dłoni ziemią.
    – Mamy kopać, to kopmy – sapnął. – Gotowa?
    – Gotowa – potwierdziła, sięgając po łopatę. Mrowienie w palcach zaczynało powoli zanikać.
    Ale Josh nie był jeszcze gotowy.
    – Posłuchaj mnie, dziecinko – rzekł. – Chcę być z tobą szczery, bo myślę, że jesteś już na tyle duża. Spróbujemy się stąd wydostać, ale nie ma gwarancji, że nam się to uda. Tunel będzie musiał być dość spory, żeby zmieściło się w nim moje brzuszysko. Zajmie to trochę czasu i na pewno nie będzie łatwe. Jeśli wykop się zawali, trzeba będzie zacząć wszystko od nowa. Do czego zmierzam: otóż nie jestem pewien, czy uda nam się stąd wyjść. Wcale nie jestem pewien. Rozumiesz?
    Kiwnęła głową w milczeniu.
    – I jeszcze jedno – dodał. – Jeśli… to znaczy kiedy się wydostaniemy, może nam się nie spodobać to, co znajdziemy na zewnątrz. Wszystko mogło się zmienić. Może być tak, jak wtedy, kiedy człowiek śni, że budzi się z koszmaru, a sen ciągnie się dalej i jest jeszcze straszniejszy. Rozumiesz?
    Skinęła głową. Sama też już o tym myślała, kiedy mimo zapewnień mamy nikt nie przyszedł ich odkopać.
    Przybrała „dorosłą” minę, pozostawiając Joshowi następny ruch.
    – No, dobra – powiedział. – Bierzmy się do roboty.

Josh Hutchins spojrzał w górę i zmrużył oczy.
    – Światło – wychrypiał. – Widzę światło.
    – Daleko? – zawołała Swan z piwnicy. Była brudna jak nieboskie stworzenie, a w nosie miała tyle ziemi, że mogłaby w nim sadzić kwiatki. Wyobraziła to sobie i zachichotała, zdumiona, że znów może się śmiać.
    – Dziesięć, może dwanaście stóp – odparł, nie przerywając pracy. Po trzech dniach wiedzieli już, że dłonie są wydajniejszym narzędziem niż łopata i kilof. Wytężając ramiona, żeby zagarnąć jak najwięcej ziemi, patrzył w mdłą czerwonawą poświatę, sączącą się przez daleki wylot nory. Poniżej niego Swan nabierała luźną ziemię do dużej puszki, znosiła ją do piwnicy i wysypywała do latryny. Dłonie, ramiona i nogi bolały ją tak, że ledwie mogła ustać. Dotyk ziemi nieomal parzył. Zielone kiełki kukurydzy miały już cztery cale wysokości.
    Josh też był oblepiony ciężką, gliniastą glebą, której drobiny chrzęściły mu w zębach. Przerwał na chwilę, żeby trochę odpocząć.
    – Josh? Źle się czujesz? – doleciało z dołu.
    – Nie, muszę tylko zaczerpnąć tchu. – Ramiona i barki rwały go bezlitośnie. Ostatni raz był tak wykończony po kolejce dziesięciu walk w Chattanoodze. Światło przekornie zblakło, jak gdyby tunel, który oboje pokochali i znienawidzili, nagle się wydłużył, mamiąc ich okrutnym złudzeniem optycznym.
    Ponownie zagarnął ziemię rękami i zepchnął ją pod siebie, jakby w niej pływał. Moja mama nie przypuszczała, że urodziła susła, przemknęło mu przez myśl i mimo zmęczenia musiał się uśmiechnąć. W ustach miał błoto.
    Jeszcze sześć cali. Jeszcze stopa. Światło było bliżej czy dalej? Parł naprzód, wspominając matczyne połajanki za to, że nie umył porządnie szyi za uszami. Jeszcze jedna stopa. Z tyłu za nim Swan kursowała z puszką regularnie jak metronom. Teraz był już pewien, że światło się zbliża, ale to, co wpadało przez wylot tunelu, nie przypominało słońca. Blask był okaleczony, chory i całkiem możliwe, że śmiercionośny. Pracował jednak dalej; cal po calu posuwał się w górę – powoli, lecz bez ustanku.
    Kiedy grudki sypnęły mu się na twarz, znieruchomiał. Był przekonany, że za chwilę przygniotą go zwały ziemi, tunel jednak wytrzymał. „Teraz już się nie ociągaj!” – upomniał się surowo w duchu i sięgnął po następną garść.
    – Jesteśmy blisko! – zawołał, ale ziemia tłumiła głos i nie był pewien, czy dziewczynka go słyszy.
    Tuż przed wylotem jamy, nie większym od jego pięści, znowu musiał odpocząć. Leżał, patrząc tęsknie w jaśniejszy otwór, oddalony zaledwie o trzy stopy. Sączył się przezeń alkaliczny odór zwęglonych roślin i spieczonej gleby, która przy powierzchni była znacznie twardsza, pełna kamieni i kawałków metalu. Nie był w stanie przepchnąć ręki przez wylot. Uderzył pięścią w upartą skorupę, potem jeszcze raz i jeszcze, coraz mocniej. Rozległ się suchy trzask. W pierwszej chwili pomyślał, że złamał rękę, ale nie odczuł bólu. Znów zaczął wściekle młócić podszewkę ziemi, aż w końcu brzegi otworu pękły i osypały się, uwalniając na zewnątrz jego dłoń.
    Wyobrażał sobie, jak to wygląda z góry: jak gdyby z martwej ziemi w wątłym krwawym świetle wykiełkował  nagle i rozkwitł pięcioma płatkami palców dziwny, pręgowany jak zebra kwiat.
    Zimny wiatr smagnął go po opuszkach, budząc z długiego letargu.
    – Swan! – krzyknął radośnie. – Jesteśmy wolni!
    Była tuż za nim, przycupnięta u jego stóp.
    – Co widzisz?
    – Na razie nic, muszę przepchnąć głowę.
    Było to niełatwe i bardzo pracochłonne zadanie. Josh nagle przypomniał sobie narodziny swoich synów, wątłe główki z trudem wydostające się na świat. Teraz wiedział, co czuli. Sam był przerażony i podekscytowany jak noworodek.
    Swan pchała go od tyłu, pomagała znaleźć oparcie dla stóp. W końcu ziemia rozstąpiła się z trzaskiem pękającej cegły i Josh wytknął głowę przez otwór.
    – No, jak? – dopytywała się dziewczynka. – Mów, co tam widzisz?
    Josh zmrużył oczy i osłonił je ręką, przed pędzącymi z wiatrem tumanami kurzu.
    Przed sobą miał obraz spustoszenia, szary i nagi w krańcowej monotonii, urozmaiconej jedynie przez dwa nadtopione wraki. Niebo, oblepione gęstymi czarnymi chmurami, zdawało się wisieć na wyciągnięcie ręki. Nad martwym widnokręgiem opasłe obłoki kręciły się z godnością, przepuszczając od czasu do czasu ulotny szkarłatny błysk. Josh obejrzał się. Piętnaście stóp za nim wznosił się dziwaczny kopiec usypany z ziemi, zmiażdżonych łodyg kukurydzy, kawałków metalu i drewna. Uświadomił sobie nagle, że patrzy na miejsce, w którym byli pogrzebani. Gdyby nie okryły ich tony ziemi, spłonęliby żywcem. Oprócz paru śmieci na powierzchni ziemi nie pozostało nic.
    Wypełzł z otworu, robiąc miejsce dla Swan, i przykucnął na piętach.
    – Och… –  Dziewczynka z przerażeniem omiotła wzrokiem pusty pejzaż i powtórzyła na głos jego myśli: –  Nic nie zostało…
    Josh jej nie słyszał. Rozglądał się bezradnie, usiłując się zorientować w stronach świata. Najbliższym miastem była Salina – o ile dotąd istniała. Ale gdzie był zachód, a gdzie wschód? Gdzie się podziało słońce? Unoszący się pył ograniczał widoczność do niespełna dwudziestu jardów. Autostrada zniknęła.
    – Nic – mruknął pod nosem. – Nic nie ocalało…