O książce:
Największa gwiazda islandzkiej literatury w szalonej opowieści o XX i XXI wieku.
Herra to osiemdziesięcioletnia wnuczka pierwszego prezydenta Islandii – mieszka w garażu, z laptopem i starym granatem ręcznym. Pod łóżkiem ma dwa kartony pall malli, które zdąży wypalić, nim wysadzi się w powietrze. W głowie korowód nieprawdopodobnych, a jednak prawdziwych wspomnień: szaleństwo drugiej wojny światowej, ekscesy lat sześćdziesiątych, gdy romansowała z Beatlesami, absurdy współczesności. Za oknem Islandia, która właśnie pogrąża się w kryzysie.
Hallgrímur Helgason nie ma dla nas litości. Tnie ostrzem satyry, wrzuca w szalony wir historii, każe patrzeć na świat oczami ekscentrycznej staruszki. Jak nikt inny potrafi oddać szaleństwo współczesnego świata, pisać o sprawach przejmujących i trudnych w sposób ironiczny i pełen humoru. Wielokrotnie nagradzany; jego powieść 101 REYKJAVIK doczekała się słynnej ekranizacji. Kobieta w 1000°C została nominowana do Nordic Council Literature Prize oraz Icelandic Literary Prize.
Tytuł: Kobieta w 1000º C
Tytuł oryginału: Eine Frau Bei 1000°. Aus Den Memoiren der Herbjörg Maríi Björnsson
Autor: Hallgrimur Helgason
Tłumaczenie: Alicja Rosenau
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: październik 2013
Oprawa: miękka
Format: 144 x 205 mm
Liczba stron: 432
ISBN 978-83-240-2445-2
Kobieta w 1000º C
Hallgrimur Helgason
(fragment)
1
MODEL 1929
2009
Mieszkam sama w garażu, razem z laptopem i starym granatem ręcznym. Bardzo przytulnie się tu urządziliśmy. Do spania mam szpitalne łóżko, więcej mebli nie potrzebuję, oprócz ubikacji, której używanie jest dla mnie trochę trudne. Jest strasznie daleko. Trzy razy dziennie muszę się wlec tą via dolorosa jak zreumatyzowany upiór. Marzę o cewniku i basenie, ale moje podania utknęły gdzieś w trybikach systemu. Nikomu nie jest łatwo.
Okno mam tylko jedno, ale za to świat przychodzi do mnie poprzez monitor. Maile śmigają tam i z powrotem, a mój kochany Facebook jest coraz grubszy. Lodowce topnieją, prezydenci ciemnieją, ludzie opłakują utratę aut i domów. Przyszłość czeka przy taśmie bagażowej, uśmiechnięta i skośnooka. Tak, tak. Z mojego białego łóżka widzę wszystko. Leżę tu niczym wyzbyte potrzeb zwłoki i na zmianę czekam albo na śmierć, albo na kogoś z przedłużającym życie zastrzykiem. Przychodzą do mnie dwa razy dziennie, dziewczyny z Opieki Domowej Reykjaviku. Ta z porannej zmiany to prawdziwy skarb, za to czupiradło z drugiej zmiany ma zimne ręce, cuchnie jej z ust i opróżnia popielniczki z zaciętą, kwaśną miną.
Kiedy zamykam swoje oko na świat, gaszę światło i moją budę wypełnia jesienny mrok, widzę przez małe okienko na samej gaszę słynną Kolumnę Pokoju. Świętej pamięci John Lennon zamienił się w końcu w światło, jak leśne bóstwo z wiersza Owidiusza, i w długie noce oświetla morskie cieśniny. Wdowa była tak miła, że ustawiła go pionowo akurat w moim polu widzenia. Patrzę na niego jak na świeczkę z nocnej szafki i życzę mu dobrej nocy.
Oczywiście można powiedzieć, że tylko nędznie wegetuję w moim garażu, niczym skasowany samochód. Powiedziałam tak raz do Guðjona. On i Dora wynajmują mi tę norę za 65 tysięcy koron miesięcznie. Guðjon zaśmiał się tylko i nazwał mnie Oldsmobile. W sieci znalazłam potem zdjęcie – Oldsmobile Viking, model 1929. Naprawdę nie miałam pojęcia, że jestem już tak cholernie stara. Tamten pojazd wyglądał jak podrasowana dorożka konna.
Nie mogę się ruszyć, żeby nie dostać zadyszki, jestem tylko ciężarem dla tych jeszcze nie pochowanych, jak się mówiło w dawnych czasach. Moje płuca są tak słabe po wielu latach palenia papierosów. Zaproponowali mi „maskę tlenową” z dołączoną sondą nosową, ale żeby dostać taką butlę ze sprężonym powietrzem, musiałabym porzucić boga nikotyny – „z powodu zagrożenia pożarowego”! Tylko że on przeważnie pomagał mi bardziej niż większość ludzi, już wolę ducha wyzionąć, niż się go wyrzec. Dlatego sapię jak stara lokomotywa i każda wyprawa do kibla jest moją codzienną drogą pokuty. W domu, na wyspach Svefneyjar, była jaskinia nad samym morzem, nazywana Kącikiem Chłopców; przez stulecia nie była niczym innym jak tylko sraczem dla mężczyzn.
Och, przechodzę od jednego do drugiego, a czasem jedno czy drugie nachodzi mnie. Kiedy człowiek ma za sobą cały Internet przeżyć, wielki fracht pełen dni, wtedy trudno jest coś wysortować i oddzielić jedno od drugiego. Albo przypominam sobie wszystko naraz, albo zupełnie nic.
No właśnie, moim kochanieńkim rodakom ostatnio chyba padł system; jakoś rok już będzie. Pielęgniarki i Dora twierdzą, że miasto jeszcze stoi. W Reykjaviku załamania nie widać, w przeciwieństwie do Berlina, gdzie jako młode i głupie stworzenie brykałam pod koniec wojny. Sama już nie wiem, co jest lepsze, pogrążyć się realnie czy na kredyt. Wiem tylko, że z mojego Dundiego powietrze uszło jak z balonu, a przecież i tak wiele już się u niego nie działo. Pracował w banku KB, uzależniał swój kurs od migotania na monitorze – jakiejś czerwonej linii, którą mi pokazywał z wielką dumą.
Za to ja miałam wielką radochę z tej „zapaści”. Przez te wszystkie lata cudu gospodarczego byłam przykuta do łóżka. Chciwość wokół mnie pożarła w końcu moje oszczędności, dlatego nie było mi żal, kiedy ta cała kasa przepadła. Pieniądze już dawno nie mają dla mnie znaczenia. Harujemy całe życie, żeby odłożyć coś na starość. A potem starość nadchodzi i okazuje się, że z pieniędzmi nie ma nic wspólnego. Choć właściwie nie powinnam tak mówić; oczywiście, że byłoby miło, gdybym mogła sobie kupić jakieś niemieckie chłopię, które mnie, starej łóżkowej hienie, mogłoby półnago przy świecach deklamować Schillera. Ale obawiam się, że handel młodym ciałem jest teraz zakazany w tym kraju.
Z pewnością mam nie więcej niż parę tygodni życia przed sobą, dwa kartony pall malli, komputer i granat ręczny, a jednak nigdy nie żyło mi się lepiej…
2
FEU DE COLOGNE
2009
Granat to jajko z czasów Hitlera, które trafiło w moje ręce i towarzyszyło mi przez wszystkie wzloty i upadki mojego życia, przez moje cierpkie i nudne małżeństwa czy romanse. Teraz byłby świetny moment, żeby go użyć, gdyby zawleczka nie ułamała się przed wielu laty, w jeden z gorszych dni mojego życia. Rozerwanie się na strzępy to nie jest oczywiście szczególnie przyjemny rodzaj śmierci. Poza tym przez te wszystkie lata przywiązałam się do mojej małej słodkiej bombki. Byłoby szkoda, gdyby kochane wnuczęta nie mogły jej podziwiać na srebrnej misie w rodowym kredensie.
Mój ukochany granat ręczny dobrze leży w dłoni i przyjemnie ją chłodzi swoją żłobioną żelazną skorupą, napełnioną spokojem. To właśnie jest najbardziej zadziwiające w broni: Dla tych, co stoją przed nią, może się okazać bardzo nieprzyjemna, podczas gdy osobom trzymającym ją w rękach daje poczucie wielkiej ulgi. Raz zostawiłam moje jajo mocy w taksówce i nie mogłam się uspokoić, póki po niekończących się, nerwowych telefonach do centrali go nie odzyskałam. Taksówkarz stanął potem onieśmielony na moich schodach i ze ściśniętym mózgiem zapytał:
– Czy to aby nie jest stary granat ręczny?
– Ależ skąd, to jest klejnot. Czy pan nigdy nie widział carskich jaj?
Zresztą długo przechowywałam go w mojej szkatułce z biżuterią.
– A cóż to takiego? – zapytał mnie raz Bæring z Fiordów Zachodnich, kiedy wybieraliśmy się do sali balowej w hotelu.
– Perfumy, Feu de Cologne.
– Naprawdę? – zdziwił się wilk morski.
Faceci mogą być w pewnych sprawach całkiem przydatni – ale bystrzy to oni nie są.
Bardzo pomocna była też świadomość, że mam w torebce granat, kiedy późno w nocy jakiś idiota upierał się, żeby mnie odprowadzić do domu.
Teraz przechowuję go albo w nocnej szafce, albo między moimi gnijącymi nogami; leżę wtedy na tym niemieckim stalowym jaju jak powojenna kwoka, która chce wysiedzieć ogień. A tego przecież brakuje w tym otępieniu, w jakie popadło nasze społeczeństwo, całkiem wyprane z przemocy. Każdemu dobrze zrobi, jeśli czasem straci dom czy zobaczy, jak jego ukochanemu strzelają w plecy. Nigdy nie umiałam się dogadać z ludźmi, którzy nie mieli w swoim życiorysie żadnych trupów.
Może wybuchnie, kiedy cisnę nim o podłogę? Słyszałam, że granaty ręczne uwielbiają kamienne posadzki. Ale zanim wysadzę się w powietrze, pozwolę sobie jeszcze raz przewinąć przed oczami całe moje życie.
(…)