Z twojej książki W Paryżu dzieci nie grymaszą wyłania się sielankowy obraz francuskiej rodziny. Czy to rodzina idealna?
Pamela Druckerman: Prawdą jest, że kiedy przychodzili do mnie znajomi Amerykanie, rodzice zazwyczaj przez znaczną część wizyty rozsądzali sprzeczki swoich dzieci. A kiedy odwiedzali mnie Francuzi, dorośli pili kawę, a dzieci bawiły się zgodnie same.
Jednak ani francuscy rodzice, ani ich dzieci nie są idealne. Mieszkam w Paryżu, więc obserwuję normalne życie rodzinne z całym jego chaosem i zabieganiem. Rodziny z klasy średniej, z którymi rozmawiałam i którym się przyglądałam, są pod pewnymi względami bardzo podobne do mojej. Z zapałem rozmawiają ze swoimi dziećmi, pokazują im przyrodę i czytają im dużo książek. Zabierają je na lekcje tenisa, zajęcia plastyczne i do interaktywnych muzeów nauki.
Ale dla nich życie rodzinne wydaje się w mniejszym stopniu mordęgą, a w większym – przyjemnością. Nie wiedziałam tylko, jak im się to udaje osiągnąć. Co robią inaczej?
Kiedy zaczęłaś się nad tym zastanawiać?
PD: Około półtora roku po urodzeniu dziecka we Francji doznałam swoistego olśnienia. Byłam z moją córeczką i mężem w restauracji we francuskim nadmorskim miasteczku i uświadomiłam sobie, że nasza córka jest tam jedynym dzieckiem, które grymasi, rzuca jedzeniem i nie chce jeść nic oprócz białego chleba i frytek. Francuskie dzieci wokół nas siedziały sobie zadowolone w wysokich krzesełkach, czekały spokojnie na jedzenie albo już jadły rybę, a nawet warzywa. I wcale nie były traktowane na zasadzie „dzieci i ryby głosu nie mają”. Rozmawiały w najlepsze ze swoimi rodzicami.
Nie jest to więc tradycyjna książka o wychowywaniu dzieci, która zaczyna się od teorii na temat tego, jak osiągnąć określone rezultaty. Ja zaczęłam od rezultatów…
A potem było śledztwo…
PD: Wykorzystałam swoje doświadczenie w dziennikarstwie śledczym w wychowywaniu dzieci (śmiech)! Ani ja, ani mój mąż nie jesteśmy Francuzami (mąż jest Brytyjczykiem). Nie znamy od dziecka wszystkich tych zwyczajów i założeń, które Francuzi po prostu chłoną samoczynnie i często nie potrafią do końca wyjaśnić. Odkrywanie tych reguł było jak rozwiązywanie zagadki kryminalnej. Czułam się jak detektyw, który musi dojść do celu na podstawie tropów i wskazówek. Te wysiłki opisuję w książce „W Paryżu dzieci nie grymaszą”.
I jak wyniki? Jaka jest tajemnica francuskich rodziców?
PD: Większość „sekretów” francuskiego modelu jest już dobrze znana. Tylko że w Ameryce jesteśmy zalewani informacjami o różnych, często sprzecznych, stylach wychowawczych. Świeżo upieczone matki często czują, że muszą wybrać któryś z nich. A potem, kiedy pojawiają się problemy, martwią się, że dokonały złego wyboru.
Natomiast Francuzi znakomicie radzą sobie z przebijaniem się przez ten szum informacyjny i koncentrowaniem się na tych kilku rzeczach – jak „pauza” – które rzeczywiście się sprawdzają. We Francji nie ma wielu różnych zwalczających się filozofii rodzicielstwa. Wszyscy mniej więcej zgadzają się co do podstawowych zasad. Już samo to sprawia, że bycie rodzicem jest mniej stresujące.
Nie chodzi tylko o to, że Francuzi zgadzają się, co do najlepszej metody wychowywania dzieci. W wielu dziedzinach – jak sen, jedzenie, chwalenie dzieci, cierpliwość – Francuzi, za sprawą intuicji i tradycji, robią dokładnie to, co zalecają najnowsze badania naukowe. Nauka nawet zaczyna udowadniać, że niemowlęta są racjonalne!
Ten racjonalizm, to chyba jedna z podstawowych różnic we francuskim i amerykańskim podejściu do dzieci?
PD: Amerykanie zazwyczaj myślą, że małe dzieci są zupełnie bezradnymi istotami, taką trochę bezkształtną masą. Francuzi uważają, że nawet niemowlę – chociaż bezbronne i potrzebujące opieki – jest także racjonalną osobą, która może się nauczyć pewnych rzeczy, takich jak przesypianie nocy. Francuscy rodzice bardzo delikatnie podchodzą do tej nauki. Jeśli dziecko dalej płacze, biorą je na ręce. Ale są pewni, że już niedługo nauczy się, jak przesypiać dłuższe okresy. Uważają przy tym, że jeśli dziecko dobrze śpi, to jest to lepsze i dla niego samego, i dla całej rodziny. Każdy permanentnie niewyspany rodzic się z tym zgodzi. To istotna różnica filozoficzna.
Francuzi uważają też, że trzeba być surowym w odniesieniu do kilku kluczowych spraw, ale poza tym dawać dzieciom jak najwięcej swobody. Dobrze to widać na przykładzie kładzenia dzieci spać o ustalonej porze. Francuscy rodzice twierdzą, że o danej godzinie dzieci muszą już zostać w swoim pokoju. Ale w tym pokoju mogą robić, co chcą.
Zastosowałam tę zasadę wobec mojej córki i bardzo jej się to podobało. Nie skupiła się na tym, że nie może wychodzić z pokoju. Powtarzała za to z dumą: „Mogę robić, co tylko chcę”. Zazwyczaj przez jakiś czas bawi się albo czyta, a potem kładzie się spać. Francuzi dają dziecku dużo autonomii i wolnego czasu. Ale tych reguł, które ustalili, dziecko musi przestrzegać. Z moich doświadczeń wynika, że to sprzyja wykształceniu się samodzielności i rozwagi, których – jako amerykański rodzic – nigdy bym się nie spodziewała u tak małych dzieci.
I jeszcze jedna francuska prawda: czasem nic się nie da zrobić. Idealna matka nie istnieje. I trudno, nic nie szkodzi.
A czy francuskie metody okazały się skuteczne, gdy wychowywałaś własne dzieci?
PD: Na pewno możemy mówić o sukcesie w kwestii jedzenia. Stosuję francuską zasadę: nie musisz zjeść wszystkiego, ale musisz spróbować. Amerykańska mama może podać dziecku daną rzecz kilka razy, ale jeśli dziecko nadal grymasi, matka się poddaje. Francuzi posuwają się z tą zasadą smakowanie znacznie dalej. Podsuwają dziecku dany produkt wciąż od nowa, przygotowany na różne sposoby.
W efekcie francuskie dzieci stają się małymi smakoszami. Nawet małe dzieci we Francji jedzą to samo, co ich rodzice. Lunch w przedszkolu mojej córki wyglądał jak menu obiadowe we francuskim bistrze – cztery dania, w tym codziennie inny rodzaj sera.
Oczywiście francuskie dzieci lubią niektóre potrawy bardziej niż inne. Ale nigdy nie widziałam dziecka, które jadłoby tylko jeden rodzaj potraw i nic innego. Taka posunięta do skrajności wybredność w jedzeniu, którą w Ameryce przyjęło się uważać za coś normalnego, francuskim rodzicom wydaje się groźnym zaburzeniem odżywiania, a w najlepszym razie fatalnym nawykiem żywieniowym.
Nie mówię, że francuskie metody poskutkowały u nas we wszystkich dziedzinach – nadal moim dzieciom zdarzają się chociażby te wspomniane napady złości.
Jakieś wpadki?
PD: Całe mnóstwo! Od czego by tu zacząć? Oczywiście nauczyłam córkę „czarodziejskich słów” – „proszę” i „dziękuję”. Dopiero kiedy miała jakieś trzy lata, zdałam sobie sprawę, że Francuzi mają nie dwa, ale cztery czarodziejskie słowa: „proszę” i „dziękuję” plus bonjour (dzień dobry) i au revoir (do widzenia).
Francuscy rodzice mają zwłaszcza obsesję na punkcie mówienia przez ich dzieci bonjour. Wydaje się, że to drobiazg, ale chodzi tu o pewną istotną rzecz. W Ameryce czterolatek nie ma obowiązku się ze mną przywitać, kiedy wchodzi do mojego domu. Przyczaja się pod skrzydłami rodziców – oni mówią „dzień dobry” także w jego imieniu.
We Francji dzieci nie mogą się tak kryć w cieniu. Dziecko pozdrawia, więc jest. Francuscy rodzice uważają, że dzięki mówieniu bonjour dzieci stają się mniej egoistyczne i uczą się, że nie tylko one mają uczucia i potrzeby. Mówienie bonjour i au revoir stawia dziecko i dorosłego na równej stopie, przynajmniej na chwilę. Umacnia koncepcję, że dzieci są odrębnymi ludźmi.
A dziś czujesz się bardziej amerykańską czy francuską matką?
PD: W Paryżu widać na kilometr, że jestem Amerykanką – często jestem ostatnim rodzicem, który dalej kręci się rano po klasie po odprowadzeniu dziecka i jako jedyna na zebraniu rodziców pytam, kiedy wreszcie dzieci zaczną uczyć się czytać.
Ale kiedy wracam do Stanów, czuję, że sfrancuziałam. Podobnie jest z moimi dziećmi. Kiedy jestem z nimi w miejscu publicznym, zwykle wydaje mi się, że są niegrzeczne w porównaniu ze znanymi mi dziećmi Francuzów i całkiem grzeczne w porównaniu z Amerykanami. Nie zawsze mówią bonjour i au revoir, ale wiedzą, że powinny. Jak prawdziwa francuska matka zawsze im o tym przypominam.
Cały czas dążę do tego francuskiego ideału: naprawdę słuchać swoich dzieci, ale nie czuć, że muszę się naginać do ich woli. Nadal mówię: „To ja decyduję” w momentach kryzysu, żeby przypomnieć wszystkim, że ja tu rządzę. Czasem moje dzieci nawet w to wierzą.
Nigdy nie będę paryżanką. Jestem Amerykanką w Paryżu. Ale jest to interesująca perspektywa. Dużo się przy okazji nauczyłam.
Pamela Druckerman – amerykańska dziennikarka mieszkająca w Paryżu. Współpracowała z The Wall Street Journal, New York Timesa, The Washington Post i Marie Claire. Komentatorka w programach telewizyjnych, m.in. Today i Morning Edition. Na rynku wydawniczym zadebiutowała w 2007 roku książką Dlaczego zdradzamy.