O książce:
Upalne hiszpańskie lato daje się we znaki mieszkańcom Barcelony niemal tak mocno jak wszechobecny kryzys finansowy. Damski fryzjer najchętniej spędziłby ten czas na słodkim nic nierobieniu w swoim bankrutującym salonie, ale kiedy jego bliski przyjaciel niespodziewanie znika, musi działać. Staje przed nim kolejne kryminalne wyzwanie.
Okazuje się, że zaginięcie wiąże się z grubą, międzynarodową aferą, w której stawką jest życie samej Angeli Merkel. Kanclerz Niemiec odkryje przed bohaterem swoje nieznane, romantyczne oblicze…
Tytuł: Awantura o pieniądze albo życie
Autor: Eduardo Mendoza
Tłumaczenie: Tomasz Pindel
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: maj 2013
Tytuł oryginału: El enredo de la bolsa y la vida
Rok wydania oryginału: 2012
Oprawa: twarda
Format: 140 x 205 mm
Liczba stron: 272
ISBN 978-83-240-1641-9
Awantura o pieniądze albo życie
Eduardo Mendoza
(fragment)
1. Gwiazdorski występ
Zadzwonili. Otworzyłem. Nie powinienem był tego robić. Na klatce schodowej, z groźnym spojrzeniem i nieulękłą miną wypracowanymi po długich latach surowego szkolenia pod wodzą nieludzkich sierżantów, urzędnik poczty machał listem poleconym adresowanym na moje nazwisko i miejsce zamieszkania. Przed odebraniem koperty, wylegitymowaniem się i podpisaniem świstka próbowałem się wykręcić, tłumacząc, że nie mieszka tu wcale taka osoba, a gdyby nawet kiedyś mieszkała, to już nie żyje, a gdyby i tego było mało, na dobitkę nieboszczyk w zeszłym tygodniu wyjechał na wakacje. Ale nic z tego.
Tak więc podpisałem, listonosz się oddalił, koperta została otwarta (przy mej pomocy) i odkryłem w jej wnętrzu elegancką karteczkę, na której Jego Magnificencja Rektor Uniwersytetu Barcelońskiego zapraszał mnie uroczyście na ceremonię nadania doktorowi Sugrańesowi tytułu doktora honoris causa, która mieć będzie miejsce 4 lutego roku bieżącego w auli owej szacownej instytucji naukowej. Pod wydrukowanym tekstem widniało dopisane ręcznie wyjaśnienie, że zaproszenie wystosowano na wyraźne życzenie doktoranta.
Że doktor Sugrańes pamięta o mnie, mimo iż tak wiele czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania, było podziwu godne, i to w dwójnasób. Po pierwsze, w pamięci doktora Sugrańesa ze względu na jego wiek pojawiały się od czasu do czasu dziury, a czasem też i przepaście. A po drugie, poruszający był fakt, że zachował życzliwe wspomnienie mojej osoby. Prawdę mówiąc, niewielu mogłoby dać wierniejsze od mojego świadectwo jego bujnej kariery zawodowej, ponieważ faktem jest, co zaznaczam na wypadek, gdyby jakiś czytelnik przystąpił do lektury tych przypadków bez znajomości mych wcześniejszych losów, że w przeszłości zostałem zamknięty – niesłusznie, choć to teraz nie ma związku – w zakładzie karnym dla przestępców z zaburzeniami umysłowymi i że owym zakładem zarządzał dożywotnio i metodami niezbyt subtelnymi wspomniany doktor Sugrańes; z tej to przyczyny pojawiły się między nami, jak łatwo się domyślić, drobne nieporozumienia, nieznaczne różnice opinii i sporadyczne akty przemocy fizycznej, na których zawsze ja wychodziłem gorzej, choć przy jednej okazji rozbiłem mu okulary, przy drugiej podarłem spodnie, a przy trzeciej wybiłem dwa zęby.
Jednak najbardziej prawdopodobne – pomyślałem sobie, kiedy już przeczytałem raz i drugi zaproszenie – jest to, że doktor Sugrańes chce ukoronować swoją karierę, nie żywiąc dłużej urazy do kogoś, z kim żył blisko przez tak długi czas i komu poświęcił tyle zawodowych, emocjonalnych, a nawet fizycznych starań. Odpisałem zatem, że z wdzięcznością przyjmuję zaproszenie, i potwierdziłem udział w ceremonii. A jako że miała być ona uroczysta i w miejscu, że tak powiem, na wysoki połysk, wypożyczyłem garnitur z szarej flaneli mniej więcej w moim rozmiarze i dodałem doń krawat w karmazynowym kolorze oraz rozkwitający goździk w klapie. Sądziłem, że strój taki będzie jak najbardziej na miejscu, myliłem się jednak. Ledwie zjawiłem się wskazanego dnia i godziny u drzwi szacownej auli i pokazałem zaproszenie, jacyś portierzy oddzielili mnie od reszty przybyłych, zaprowadzili do zagraconej klitki i tonem nieprzyjmującym żadnych replik nakazali mi się rozebrać. Kiedy na mej osobie pozostały raptem same skarpetki, nałożyli mi nylonowy fartuch zielonej barwy, z przodu nierozpinany i mocowany od tyłu za pomocą tasiemek, który odsłaniał me pośladki oraz ich okolice. W takim stanie zaprowadzili mnie, bardziej siłą niż uprzejmie, do przestronnego i eleganckiego salonu wypełnionego publicznością i kazali wspiąć mi się na podest, przy którym odziany w togę i biret perorował doktor Sugrańes. Moje wejście przyjęto pełną wyczekiwania ciszą, którą przerwał mówca, by przedstawić mnie jako jeden z najtrudniejszych przypadków, z jakimi musiał się mierzyć w trakcie swego życia w całości poświęconego nauce. Wskazując na mnie, przedstawił opis mojej etiologii rojący się od wypaczeń. Wielokrotnie próbowałem bronić się przed jego oskarżeniami, ale na próżno: kiedy tylko otwierałem usta, śmiech publiczności zagłuszał mój głos, a wraz z nim moje słuszne argumenty. Natomiast doktoranta słuchano z szacunkiem. Najpilniejsi robili nawet notatki. Na szczęście wykład rychło się skończył: zreferowawszy kilka epizodów, dla mnie wstydliwych, które wprawiły słuchaczy w znakomity nastrój, doktor Sugrańes zakończył swą przemowę, goniąc mnie po auli z lewatywą w ręku.
Kiedy ta część akademickiej uroczystości dobiegła kresu pośród burzy oklasków i w deszczu różanych płatków rozsypywanych na nowego doktora przez urocze magistrantki, odprowadzono mnie do klitki, gdzie zostawiłem swoje ubrania. Jakież było moje zdumienie, kiedy zastałem tam swojego starego towarzysza z zakładu, którego nie widziałem od lat, acz jego wspomnienie zachowało się niezatarte: Rómula Przystojniaka.
Gdy zostałem przyjęty do wzmiankowanej już instytucji medyczno-karnej, Rómulo Przystojniak przebywał tam od nieco więcej niż pół roku i zdążył zyskać sobie szacunek pozostałych pacjentów oraz niechęć doktora Sugrańesa. Ja szybko zdobyłem to drugie, a tego pierwszego nigdy. Rómulo Przystojniak był młody i o bardzo wdzięcznych rysach, cechowało go bowiem zdumiewające podobieństwo do Tony’ego Curtisa, w tym czasie pozostającego u szczytu swej sztuki i urody. Wyglądać jak Tony Curtis może być rzeczą dobrą albo złą – zależy. W domu wariatów nie ma to znaczenia, ale Rómulo Przystojniak był nie tylko ładny z twarzy i atletycznej budowy, ale także nosił się elegancko, maniery miał subtelne, był inteligentny i z dystansem. O jego przeszłości nikt niczego nie wiedział, choć przypisywano mu najniezwyklejsze łotrostwa. Z początku unikał mojego towarzystwa, a ja nie szukałem jego. Pewnego wieczora Luis Mariano Moreno Barracuda, zbir z sali B, który utrzymywał, że jest Zorro, Zhou Enlai i encyklopedią wydawnictwa Espasa, choć nic nie usprawiedliwiało tych twierdzeń, a tym bardziej takiego zestawienia, próbował zabrać mój posiłek. Mieliśmy krótkie ścięcie i z powodu kawałka twardego chleba bez żadnej nawet omasty tamten huknął mnie w łeb. Rómulo Przystojniak zainterweniował, żeby przywrócić spokój. Kiedy skończył, Luis Mariano Moreno miał złamaną rękę, brakowało mu pół ucha i krwawił z nosa. Wsadzono nas dwóch do karceru, a Barracudę do infirmerii, z której wyszedł przekonany, że jest tym, o czym wspomniałem wyżej, i jeszcze Jessye Norman. Idąc w stronę celi, Rómulo Przystojniak szepnął mi: „Homo homini lupus”. Myślałem, że udziela mi rozgrzeszenia. W domu wariatów takie rzeczy się zdarzają. Potem dowiedziałem się, że to oczytany człowiek. Z tego wspólnego zamknięcia i chłosty wężem do polewania zrodziła się między nami głęboka przyjaźń. Mimo różnic w charakterze i kulturze łączyło nas to, że zostaliśmy zamknięci w wyniku sądowych nadużyć. W tym czasie Rómulo Przystojniak żonaty był z kobietą niezwykłej urody, która odwiedzała go często i przynosiła mu jedzenie, tytoń (kiedyś się paliło), książki i czasopisma. Jedzeniem i czasopismami dzielił się ze mną, wiedząc, że nie ma co liczyć na rewanż, jako że mnie nie odwiedzał nikt. Przy jakiejś okazji, kiedy to ze złośliwości został niewinnie oskarżony, poświadczyłem jego dobre sprawowanie. W efekcie czego znów znaleźliśmy się razem w karcerze. Pośpiech, z jakim usunięto nas z zakładu, oraz brak naszych chęci, by przedłużać tam pobyt, uniemożliwiły nam pożegnanie godne towarzyszy niedoli. Ostatni raz, kiedy się widzieliśmy, byliśmy prawie na golasa. Teraz spotykaliśmy się ponownie, wiele lat później, a ja wciąż byłem w zasadzie w negliżu. On za to miał na sobie dobrze skrojony garnitur z niebieskiego płótna, krawat w prążki i leśnozielony płaszcz, a na nogach dobrze wypastowane mokasyny. Zachował też swoją dawną posturę, wciąż nawet przypominał Tony’ego Curtisa, tylko dokładnie tak jak u pierwowzoru widać było, że wkłada spory wysiłek w to, by wyglądać tak, jak wygląda.
Padliśmy sobie serdecznie w ramiona, a jemu spadł z głowy tupecik. Kiedy już wybrnęliśmy z tej niezręcznej sytuacji, poinformował mnie, że został zaproszony na ceremonię nadania doktoratu w charakterze zastępcy, i zapytał mnie, jak tam moje życie od czasu, kiedy ostatnio się widzieliśmy. Zanim odpowiedziałem, z czystej grzeczności, wyraziłem zainteresowanie jego losami. Jako że do tego czasu zdążyłem się już ubrać, westchnął i powiedział:
– Ach, przyjacielu mój, mojej historii nie da się streścić w kilka minut. Jeśli jednak dysponujesz czasem, masz chęć lub uprzejmy byłbyś jej wysłuchać i zgodziłbyś się przyjąć moje zaproszenie na jakąś przekąskę, opowiem ci wszystko szczegółowo.
Z zachwytem przyjąłem zaproszenie, bo nic mnie tak nie cieszy, jak szansa na odnowienie dawnej przyjaźni, wyszliśmy z uczonych murów przez nikogo niezatrzymywani i wkroczyliśmy do pobliskiej gospody. Rómulo zamówił porcję sardeli w occie, kieliszek białego wina dla siebie i pepsi-colę dla mnie. Wzruszyło mnie, że pamięta moje gusta. Zostaliśmy już obsłużeni i Rómulo przeszedł do opowieści o ostatnim etapie swojej burzliwej biografii.
(…)