Mimo, że konflikt zbrojny w Iraku na dobre nie dobiegł jeszcze końca, filmowcy już upatrzyli w nim ciekawy temat. W tym roku w kinach gościł dramat wojenny wyreżyserowany przez Paul’a Greengrass’a (Ultimatum Bourne’a, Sztuka Latania), który ma szansę odświeżyć zapomniane już nieco kino wojenne. Film stanie się prawdziwą bombą, czy tylko kolejnym głośnym niewypałem? Przekonajmy się.
-Gotuj broń!
Amerykańska wojna z terroryzmem jeszcze długo po wybuchu była swojego rodzaju tabu w serwach władz USA. Drażliwym do tego stopnia, że dopiero w siedem lat po jej rozpoczęciu ( i pięć po oficjalnym zakończeniu) nakręcono film fabularny pokazujący jedne z pierwszych dni, jakie żołnierze stanów zjednoczonych spędzili na froncie. O czym tak naprawdę opowiada Green Zone? Reżyser doskonale zdawał sobie sprawę, że przyciągnie widza pokazując nieczyste działania amerykańskiego rządu i zrobił film, w którym twierdzi, że oficjalny powód wkroczenia wojsk USA na teren Iraku to tylko przykrywka. To dla Was za Malo? Przejdźmy dalej.
-Do Iraku biegiem marsz!
-Ale po co?
-Nie interesować się żołnierzu. Wykonać!
Alfred Hitchcock powiedział, że dobry thriller powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie ma stopniowo wzrastać. Greengrass chyba wziął sobie te słowa do serca i zrealizował w stu procentach. Green Zone zaczyna się od operacji amerykańskiego oddziału rzuconego w sam środek pustynnego miasta, co skutecznie przyciąga widza. Potem jest tylko lepiej, bo wątki fabularne umiejętnie przeplatane z doskonale zrealizowanymi scenami akcji dają nam spójną, naturalną i wiarygodną opowieść. Podstawową jej zaletą jest to, że bardzo łatwo w nią uwierzyć. Miller (Mat Damon) — jeden z żołnierzy zajmujących się przejmowaniem broni masowego rażenia — zaczyna się zastanawiać, dlaczego kolejna z rzędu akcja kończy się niepowodzeniem.
Jak powszechnie wiadomo, amerykańscy dowódcy nie są zadowoleni, kiedy okazuje się, że któryś z ich podkomendnych wykazuje zdolność do samodzielnego analizowania faktów, toteż główny bohater szybko wpada w kłopoty. Jak to zwykle w filmach bywa, ciekawość pcha go do przodu, a trybiki ciężko pracujące pod jego szarym hełmem składają do kupy kolejne części łamigłówki. Brzmi bardzo standardowo i takie jest. Jednak, jak wspomniałem wyżej, wtórność schematów wcale nie przeszkadza w odbiorze i nie zaciera wrażenia prawdziwości historii. Greengrass nie wyjaśnia nam wszystkiego do końca. W pierwszej chwili poczułem niedosyt, kiedy fabuła nareszcie się zawiązała. Pomyślałem: „I to tyle? Nic więcej? Wciągający początek, trochę wybuchów, krzyków i po wszystkim?” Kiedy jednak przeanalizowałem całość na chłodno doszedłem do wniosku, że brak wyjaśnienia niektórych wątków wyszedł filmowi na dobre. Daje to nam możliwość samodzielnego przeanalizowania opowieści i wyciągnięcia własnych wniosków. To dobrze, bo ostatnimi czasy ciężko znaleźć w kinie film, który skłoni do myślenia.
-Ostrzelać mi tamten budynek i zakurzyć ten samochód. Ma wyglądać naturalnie bo nogi powyrywam!
Zapewne nikt z Was (albo ogromna mniejszość) nigdy nie był w Iraku i nie widział konfliktu zbrojnego na własne oczy. Niemniej nie będziecie mieli problemu z uwierzeniem w wizję Greengras’a. Ulice filmowego Bagdadu wyglądają jak zniszczone wojną, umierające miasto. Kurz, brud, głodni, spragnieni ludzie, podziurawione domy — słowem świetna scenografia. Pochwalić też trzeba bardzo dobrą pracę kamery. Operator obrazu wykonał naprawdę kawal porządnej roboty. Kiedy Miller biegnie przez wąskie, zawalone straganami uliczki miasta, co chwila omijając skrzynie i przeskakując przez płoty, wygląda to tak, jak byśmy biegli za nim, a nie obserwowali go z boku. Kiedy zaś tempo akcji zwalnia i mamy do czynienia ze scenami czysto fabularnymi, ujęcia pokazują nam akcję z perspektywy widza, by ponownie pozwolić nam w niej uczestniczyć, kiedy tylko Miller wpada w kolejne tarapaty. Naprawdę świetnie musiało się to oglądać na dużym ekranie.
Jeśli spodziewacie się, że wojna w Iraku, to samochód pułapka na każdym rogu, biegający w tę i z powrotem terroryści w ręcznikach na głowach, albo grad kul przerywany od czasu do czasu tekstami w stylu: „nie przyjechałem tu chronić go przed wami, tylko was przed nim”, to odpuśćcie Zieloną Strefę i zainwestujcie w Helikopter w Ogniu. Tutaj trup nie pada w każdej scenie, a liczbę zabitych szacuje się w przedziale do dziesięciu, a nie od stu. Mimo tego, że uświadczymy naprawdę widowiskowych scen akcji, to Greengras stawia przede wszystkim na realizm. Mamy tu do czynienia z konfliktem psychologicznym i sprzecznymi interesami wewnątrz amerykańskiej armii, gdzie wojna jest tylko tłem.
-Szeregowy! Dlaczego snajper spudłował?
-Bo robi to tak samo jak reszta, panie chorąży.
Co jest największą wadą Green Zone? Wtórność. Nie ma tam nic, czego nie wałkowalibyśmy już ze sto razy. Film nie zaskoczy nas, a jeśli nawet, to będzie to raczej delikatny pstryczek w nos niż mocny policzek jaki potrafią nam zafundować niektóre thrillery. Ponadto, nie ma co liczyć na epickość opowieści w stylu Szeregowca Ryan’a, czy Wroga u Bram, która przyciągnie przed ekran kogoś więcej niż tylko zwolenników gatunku.
Zielona strefa to film przede wszystkim dla widzów lubujących się w kinie wojennym i thrillerach politycznych. Mimo szczerych chęci i ciężkiej pracy włożonych w realizację tego obrazu, wszystkich innych może po prostu znudzić.