W maju nakładem Wydawnictwa Replika ukazała się powieść Miłość, zazdrość i arszenik – nie brak tu miłości, humoru i wątków kryminalnych… Zapraszamy do lektury fragmentu książki.

O książce:

Lutki nie można nie lubić. Lutkę się uwielbia. Lutka zasługuje na szacunek i uznanie.

Ludmiła Groszek jest początkującą panią doktor, samotnie wychowującą córeczkę, Misię. Choć jest kobietą niezwykle zdolną i zorganizowaną, musi dorabiać wieczorami, przekładając z angielskiego artykuły medyczne.

Pewnego dnia jej uporządkowany świat burzy seria dziwnych, przerażających i niezrozumiałych zdarzeń. Ze szpitala znikają zwłoki pacjenta, ktoś usiłuje zabić jej sąsiada i porwać Misię, a samą Lutkę najwyraźniej próbuje się zastraszyć lub zabić – niekoniecznie w tej kolejności.

Co więcej, do jej drzwi ponownie puka Wojtek – z jak najpoważniejszymi zamiarami – ze Szwecji wraca Julo, nawet niepodejrzewający, że został ojcem, a niejaki Mariusz…

Barwne postaci, niespodziewane zwroty akcji i ogromna dawka humoru! Od tej książki nie sposób się oderwać!

Tytuł: Miłość, zazdrość i arszenik
Autor: Anna M. Zawadzka
Wydawnictwo: Replika
Premiera: maj 2013
ISBN: 978-83-7674-248-9
Liczba stron: 328
Wymiary: 130 x 200 mm

 

Miłość, zazdrość i arszenik
Anna M. Zawadzka
(fragment)

Kawy! Wódki! Waleriany… Kawy!!!
– A cześć Lutka, dobrze, że nareszcie przyszłaś! – wygłosiła na dzień dobry Balbina. Lutka spojrzała na zegarek.
Było dwadzieścia dwie po ósmej.
– Musiałam pomóc jednemu facetowi – burknęła.
– No niezłe. Całkiem niezłe wytłumaczenie. Trochę tylko mało oryginalne – wytknęła Balbina, szminkując jaskrawo swoje grube wargi umieszczone na wielkiej, płaskiej twarzy. – Niezbyt wiarygodnie brzmi – dodała pouczająco.
Ciekawe swoją drogą, skąd Balbina wzięła się w pracy o tej wczesnej porze. Zwykle pojawiała się po wpół do dziewiątej, żeby zdążyć na obchód o dziewiątej. Sądząc po ubraniu, coś knuła. Bluzka czerwona, obcisła, wszystkie ogromne fałdy tłuszczu na bokach i brzuchu dobrze widoczne i równiutko poukładane jedna na drugiej, namiastka włosów prosto od fryzjera, makijaż pełny. Przepełniony, można by rzec…
– Ładnie wyglądam? Profesor wezwał mnie dzisiaj na rozmowę na ósmą czterdzieści pięć. Spać nie może, swoją drogą, czy co? Może poszłabyś po wodę na kawę, bo ja dzisiaj jestem taka zdenerwowana, że nie mam siły – zakończyła propozycją, którą składała codziennie. Lutka jak co dzień dała się nabrać, bez słowa wzięła bańkę na wodę i poszła. Przy kraniku z rzekomo filtrowaną wodą spotkała Ankę.
Po szybkiej wymianie uwag na temat porannego zdarzenia, umówiły się na kawę o czternastej i Lutka poleciała na górę.
Balbina miała nadętą minę.
– Na złość mi robisz, czy jak? Przecież wiesz, że się śpieszę na rozmowę z profesorem. Teraz już nie zdążę wypić kawy. Bez kawy padnę tam kompletnie – zrzędziła.
*
Balbina to była wielka, niezbyt udana kupa atomów, głównie węgla, wodoru i tlenu, uformowana w przenikające się kule i walce o obwodzie sięgającym w porywach stu trzydziestu centymetrów. Atomy z tej kupy były połączone ze sobą w specjalny sposób, który zapewniał silne i zwykle negatywne oddziaływanie na otoczenie.
Początkowo wydawała się całkiem sympatyczna. W przeciwieństwie do pozostałych pracowników oddziału, którzy byli wkurzeni, że profesor przyjął na staż ciężarną wówczas Lutkę, Balbina jako jedyna próbowała się z nią zaprzyjaźnić stając się w pierwszych tygodniach pracy jej jedynym źródłem informacji, przede wszystkim o prywatnych sprawach współpracowników oraz o ich przywarach. Informowała także chętnie i wyczerpująco o wszystkich swoich problemach rodzinnych oraz licznych podbojach miłosnych, które uczyniła, gdy była jeszcze młoda, szczupła i piękna. Za główny cel życiowy obrała sobie błyszczenie w towarzystwie za pomocą nieprzerwanego słowotoku i zwykle nie było najmniejszej szansy, by w jej obecności ktokolwiek mógł powiedzieć choć sylabę.
Lutka podejrzewała, że dzisiejsze wezwanie Balbiny do profesora związane było z piątkowymi zdarzeniami na oddziale.
Nie były one wstrząsające ani sensacyjne i nie wiązały się z aferą łapówkarską, pijanym chirurgiem czy eutanazją, w związku z czym nie przylecieli przedstawiciele prasy z dyktafonami i kamerami, by udowodnić, jak źle dzieje się w służbie zdrowia. Niemniej takie fakty, jak brak jakiejkolwiek dokumentacji dotyczącej pacjenta, który dostał duszności, i pół oddziału biegające w popłochu, by stwierdzić, jakie jest rozpoznanie i wyniki badań, były przez profesora zauważane i komentowane. Po detektywistycznym dochodzeniu wyszło na jaw, że pacjent był Balbiny.
W czasie gdy pacjent się dusił, Balbina siedziała w lekarskim i rozsnuwała przed adiunktem profesora, Januszem, swoje ulubione półerotyczne fantazje.
– No, i wiesz pan, ja wtedy naprawdę byłam niezłą laską – wyprężyła dumnie pierś. – Jak byłam trochę młodsza, wiesz pan, byłam wtedy jeszcze szczupła, naprawdę była ze mnie nieziemska laska − upajała się − i chodziłam ubrana tak wyzywająco…
Profesor się we mnie podkochiwał. Mówię ci, panie Januszu, ubaw był po pompon − wskazała znacząco swój czubek głowy, gdzie powinien był figurować rzeczony pompon. − Siedzę więc sobie na ławce, dekolt mam prawie do pępka, brzuch absolutnie wklęsły, bo strasznie dużo wtedy ćwiczyłam. Po nocach nie spałam, tylko ciągle ćwiczenia brzucha robiłam – szła w dygresje, wskazując na swój wielki, złożony z trzech grubych fałd i wylewający się znad spódnicy brzuchol. – Może teraz tego tak nie widać…
– Balbina, ten facet z ósemki…– zaczęła Lutka, ale już widziała, że nie da rady. Balbina napracowała się nad stworzeniem zmysłowej atmosfery i nie zamierzała rezygnować.
– No i wtedy nadszedł profesor – kontynuowała, zwiększając nieco ilość decybeli, ale poza tym nie zwracając najmniejszej uwagi na Lutkę. – Spojrzał na te moje prawie odkryte cycki – pokazała ręką, dokąd były obnażone, kreśląc linię na trzeciej fałdzie od dołu. – I zaczął…
– Balbina! Twój pac-jent ma dusz-noś-ci i nie ma jego papierów. Tlen mu po-da-liś-my! – wyskandowała Lutka.
– Który? Ten z ósemki? On zawsze źle się czuje – machnęła ręką i zaśmiała się do asystenta. – No i wiesz pan, panie Januszu, niech pan sobie wyobrazi, że…
– Reszta pani pacjentów czuje się świetnie? – zapytał złośliwie Janusz. − Ja z panią w takim razie pójdę do tego pacjenta, pani Lutko – wykazał się, gwałtownie podnosząc się z krzesła.
– Dobrze, dobrze, czy ja muszę natychmiast? Chwili wytchnienia człowiek nie ma, tylko ciągle latanie po tym korytarzu. Ja dziennie przechodzę chyba sto kilometrów – złorzeczyła Balbina, znana z tego, że z pozycji siedzącej mogła ją poderwać jedynie pilna potrzeba fizjologiczna. Wyłącznie jej własna. Zwykle zamiast chodzić do pacjentów, dzwoniła do pokoju pielęgniarek i wysyłała którąś na przeszpiegi. Sama ruszała się tylko w wyjątkowych przypadkach, to jest: na obchód i gdy profesor był gdzieś w pobliżu.
– Papiery mam u siebie, bo właśnie nad nimi pracowałam. A ty nie musisz przerywać – strofowała Lutkę. – Nic takiego się przecież nie dzieje.
Podniosła się z fotela, wyciągnęła z szafy plik papierków i ruszyła stękając. Lutka i Janusz poszli za nią.
– Lepiej z tym tlenem ? – spytała Lutka wychudzonego siedemdziesięciolatka o nazwisku Bednarek. Jego żylasta ręka spoczywała bezwładnie na pościeli. Siwe włosy przyklejone były do czoła obleczonego cieniusieńką warstwą skóry, pod którą wyraźnie rysował się kształt czaszki. Do nosa doprowadzone były przezroczyste rurki z tworzywa sztucznego.
Wyglądało na to, że na razie sytuacja była opanowana. Rzuciwszy okiem przez ramię Balbiny, Lutka zdążyła się zorientować, że Bednarek ma rozedmę i od trzech dni, to jest odkąd został przyjęty na oddział, nie podjęto absolutnie żadnych działań, a Balbina nie wystawiła żadnych zleceń. Z łóżka obok dobiegło głośne sapanie nobliwie wyglądającego starszego pana. Zdarł z siebie kołdrę, przy okazji prawie wyrywając cewnik, zawinął ją w poręczny tobołek i kiwnął w stronę trójki lekarzy stojących metr od niego.
− Niech ktoś przyjdzie i pomoże mi to zabrać! Ja sam się z tym nie zabiorę! − Wykonywał niespokojne i niespójne ruchy, próbując zmniejszyć objętość tobołka przez ugniatanie go.
− To ciężkie jest − stwierdził rzeczowo. − Ale jak oni przyjdą, to dadzą radę − dodał arbitralnie. –W kościele są. Jak się ten kościół nazywa?
Janusz podszedł do niego i podjął próbę przemiany tobołka w kołdrę. Staruszek był jednak zdeterminowany.
− Niech pan chociaż pójdzie zadzwonić po nich! − zdenerwował się. − Stoicie tutaj, moglibyście pomóc. Ta grubsza niech pójdzie zadzwonić. A ta blondynka, ta młodsza, niech pakuje jeszcze jedzenie dla psa. Będzie głodny po drodze, to mu się da. A pan niech to niesie. Zanim oni przyjdą, to już będzie zaniesione. − Wręczył kołdrę Januszowi.
Janusz szybko ją rozwinął i rozłożył na łóżku.
− Poszli, siedzą tam i siedzą. Niech pan zapuka tam. Pies głodny jest. − Nagle przestał zwracać uwagę na kołdrę. Wiercił się jeszcze przez chwilę niespokojnie. − To ja już pójdę − zakończył.
− Za długo już siedziałem. Przepraszam państwa bardzo, ale tak przyjemnie, zasiedziałem się − dodał na koniec i umilkł.
Niech mi ktoś powie, gdzie jest teraz jego dusza? To, co tu zostało, to jakieś resztki, wyskrobki duszy, które zostawia alzheimer − pomyślała Lutka z sarkazmem do niej niepodobnym.
Miała wszystkiego powyżej uszu.
– Co pan radzi z nim zrobić, panie Januszu? – Balbina nie zwracała uwagi na pana z wyskrobkami duszy. Próbowała szybko rozwiązać problem Bednarka, stosując swoją ulubioną i wypróbowaną metodę.
Procedura była sprytna i łatwa w obsłudze. Balbina nie podejmowała samodzielnie żadnych decyzji dotyczących diagnozowania lub terapii. Zazwyczaj dopadała kogoś, ciągnęła na kawę do pokoju lekarskiego i stosowała mocno oklepaną gierkę: „Słuchaj, może razem coś wymyślimy, wiesz, ty masz taką wiedzę, może mi poradzisz, na pewno miałeś już takie przypadki”.
Wiele osób dawało się brać na plewy bądź, znając Balbinę, działało dla dobra pacjentów.
Dawniej Lutka uważała, że to asekuracja i lęk przed podjęciem decyzji. Tym razem wyraźnie było widać, że Balbina nie raczyła nawet zajrzeć do papierów pacjenta.
– To chyba oczywiste, pani Balbino – wypalił Janusz i wyszedł.
Silne napięcie jego ramion wskazywało na powstrzymywanie atawistycznych odruchów, związanych z narastającą agresją.
A jakby tak jej przyłożył z piąchy… − rozmarzyła się Lutka, wpędzając się równocześnie w poczucie winy z powodu nieokiełznanej złości.
Balbina zadecydowała, żeby Bednarek pozostał pod tlenem i również wyszła. – No wiesz, mógł mi pomóc, nieużyty taki – złorzeczyła, gdy wróciły do pokoju. – Oczywiste! Rzeczywiście! Ja trochę dawniej kończyłam studia. W Łodzi zresztą. Może nie mieliśmy takich rzeczy? On uważa, że wszystko powinnam wiedzieć. Ja wiem, zaraz powiesz, że trzeba sobie doczytać w literaturze fachowej. Ale czy tu ktoś mi mówi, co ja mam przeczytać? Skąd ja mam wiedzieć, jaką literaturę mam czytać? Jakby mi profesor powiedział: pani Balbino, niech pani przeczyta sobie to i to, to pewnie, że bym przeczytała. Ale tak, to co? Wszystko mam czytać? Poza tym, czy mi tu płacą za czytanie? – irytowała się.
– O czym ty mówisz!? O rozedmie cię nie uczyli?
− A, bo ty jesteś jeszcze młoda − wytłumaczyła jej Balbina.
− Jak ja byłam w twoim wieku, to też byłam taka naiwna, chciałam wszystko wiedzieć, ciągle się uczyłam i czytałam. Ale nikt tego tu nie doceni. Możesz być spokojna, że nikt nawet nie zauważy. Jak się już wleci w to bagno po pompon, to nie ma wyjścia. Człowiek młody, pełen zapału, myśli, że zbawi świat, że go pochwalą, że jakiś doktorat zaproponują, że zauważą przynajmniej. Zobaczysz, tobie też się odechce. Ja już po prostu zeszłam do podziemia! Tak sobie powiedziałam:
„Balbina, nie ma sensu się wychylać, bo tylko wszyscy mają pretensję, że się czegoś od nich chce”. A co! Ja za te marne grosze mam się szarpać, wypruwać z siebie żyły, wykrwawiać się, wymóżdżać? Nikt tego nie doceni. Jeszcze mnie oplotkują, że chcę być od nich lepsza, że się podlizuję, albo coś. A ci, co są nad tobą, boją się tylko, żebyś ich nie przeskoczyła. Dlatego ja zeszłam do podziemia. Robię tylko to, co muszę, nie wychylam się i czekam na emeryturę. Zobaczysz, ty też do tego dojdziesz, jak cię zgaszą parę razy!