O książce:
Elizabeth Westbrook – bardzo nowoczesna, jak na koniec XIX wieku, córka pułkownika Unii w wojnie secesyjnej, a obecnie szanowanego kongresmana – porzuca wygodne życie w Waszyngtonie i przybywa do miasteczka Timber Ridge na Terytorium Kolorado z całym oprzyrządowaniem do robienia zdjęć. Tu, w sercu Gór Skalistych, na swojego przewodnika i asystenta wynajmuje Josiaha Bircha, byłego niewolnika z plantacji w Georgii, zaskakująco mądrego i błyskotliwego. W górach spotykają Daniela Ransletta, byłego kapitana Konfederacji, strzelca wyborowego podczas wojny, genialnego myśliwego i zdeklarowanego samotnika.
Tę trójkę dzieli praktycznie wszystko – pochodzenie, światopogląd i życiowe doświadczenia. Splot zdarzeń sprawia, że zmuszeni są razem wyruszyć do Mesa Verde – wykutego w skale miasta Indian – każde w sobie tylko wiadomym celu, każde z tajemnicą swojej przeszłości.
Napięcie między Elizabeth i Danielem, jej niezależność i ambicja w zderzeniu z jego konserwatywnym podejściem do kobiet i nieskrywaną niechęcią do wszelkiego towarzystwa, przywodzą na myśl inną westernową opowieść – niezapomniany w klimacie serial telewizyjny Doktor Quinn.
Tytuł: Po miłość do Mesa Verde
Autor: Tamera Alexander
Przekład: Monika Orłowska
Wydawca: Replika
Premiera: 25 czerwca 2013
ISBN: 978-83-7674-254-0
Liczba stron: 412
Kategoria: powieść historyczno-obyczajowa, western
Po miłość do Mesa Verde
Tamera Alexander
(fragment)
1
GÓRY SKALISTE, TERYTORIUM KOLORADO
15 KWIETNIA 1875
Elizabeth Garrett Westbrook podeszła do krawędzi urwiska, bynajmniej nie zrażona głębokością przepaści. Każda chwila dotychczasowego życia przygotowywała ją do tego momentu. Przekonanie to było równie pewne jak dudnienie w jej piersiach. W wieku trzydziestu dwóch lat Elizabeth wciąż nie była kobietą, jaką pragnęła się stać, i między innymi dlatego przejechała trzy tysiące kilometrów na zachód, aby dotrzeć do Timber Ridge na Terytorium Kolorado. Porzuciła dotychczasowe życie, by podążać za swoimi marzeniami tak długo, jak będzie trzeba.
Chłód przenikał stopniowo przez wełniany płaszcz Elizabeth, jej bluzkę, a nawet bawełnianą koszulę, którą miała pod spodem. Owijając się szczelniej płaszczem, Elizabeth objęła wzrokiem gładką taflę rzeki i wyrzeźbioną dolinę, leżące głęboko w dole, oraz góry — wyniosłe, poszarpane i jak okiem sięgnąć spowite blaskiem świtu. Zerknęła w dół, gdzie pod czubkami jej butów raptownie kończyła się ziemia, a otwierał kanion tak głęboki, że zapierało dech w piersiach.
Waszyngtońskie biura „Kroniki” zajmowały czterokondygnacyjny budynek. Elizabeth stwierdziła, że gdyby ustawić jeden na drugim co najmniej dziesięć takich domów i tak nie dorównałyby wysokością urwisku, na którym stała. Nigdy dotąd nie otwierały się przed nią takie perspektywy. Czuła się maleńka w porównaniu z otoczeniem, a jednocześnie myślała z nabożnym podziwem, że ten sam Stwórca, który zaaranżował tak majestatyczne piękno, składa w całość niespójne fragmenty jej życia.
Rywalizacja była zaciekła, a jednak jej się powiodło: została jednym z trzech finalistów — kandydatów na stanowisko etatowego dziennikarza i fotografa „Waszyngtońskiej Kroniki Codziennej”. Pozostali dwaj kandydaci to mężczyźni, których znała, lubiła i szanowała i którzy potrafili utrwalać świat okiem aparatu równie dobrze jak słowem. A zatem aby się wykazać, musiała włożyć w swoją pracę dodatkowy wysiłek.
Zerwał się lekki wietrzyk. Elizabeth odsunęła z twarzy jeden z loków i wciągnęła głęboko zimne, rześkie powietrze. Przytrzymała je w płucach, a następnie wypuściła stopniowo, wedle wskazówek lekarzy. Wychwalane za czystość i właściwości lecznicze górskie powietrze okazało się bardziej rozrzedzone i orzeźwiające, niż przypuszczała.
Skoncentrowana na powrót na swoim zadaniu, założyła plecak, sprawdziła po raz kolejny linę z węzłami, którą obwiązana była w pasie, a następnie rozsznurowawszy trzewiki, postawiła stopę w samej pończosze na zwalonym pniu. Sprawdziła, czy ta naturalna kładka wytrzyma jej ciężar i stwierdziła, że owszem, nawet z zapasem. Drzewo wyglądało na stabilne, lecz Elizabeth zdążyła się już przekonać boleśnie na własnej skórze, że niekiedy pozory mylą. Przebiegła wzrokiem wzdłuż sękatego pnia do miejsca, w którym stykał się z drugim brzegiem, oddalonym o dobre sześć metrów. Nigdy nie miała lęku wysokości, ale kiedy już zaczynała przechodzić nad przepaścią, pilnowała się zawsze, by nie patrzeć w dół. Lepiej skupiać się na celu niż na przeszkodach. Poprawiła plecak i, maksymalnie skupiona, zrobiła ten pierwszy krok.
— Żeby tylko pani nie spadła, panno Westbrook!
Elizabeth wystraszona cofnęła się w bezpieczne miejsce i odwróciła, by spojrzeć za siebie. Josiah stał na krętym górskim szlaku, ściskając drugi koniec liny przywiązany do drzewa. Na jego mahoniowej twarzy malowała się niepewność.
— Zwyczajnie, psze pani, chciałem tylko ostrzec ostatni raz, zanim pani ruszy.
Elizabeth próbowała przybrać łagodny ton, choć serce wciąż miała w gardle.
— Zapewniam cię, Josiahu, że dam sobie radę. Robiłam to już niezliczoną ilość razy. — Owszem, to prawda, chociaż nigdy na tak wielkiej wysokości. Nieważne jednak, czy chodziło o dwa metry, czy dwieście; umiejętność bezpiecznego przejścia nad przepaścią sprowadzała się do skupienia i zachowania równowagi. Przynajmniej to właśnie Elizabeth sobie wmawiała. — Ale gdybyś tylko przestał wrzeszczeć, byłoby mi łatwiej.
Jego śmiech był tak głęboki, jak ten kanion, nad którym stali, i równie delikatny, jak wiejący w tej chwili wietrzyk.
— Ja nie wrzasłem, psze pani. Kobiety, o te to wrzeszczą. My, mężczyźni, krzyczymy.
Rzuciła mu spojrzenie pełne dezaprobaty.
— A zatem proszę… powstrzymaj się od tych swoich męskich krzyków.
Josiah skubał rondo znoszonego miękkiego kapelusza.
— Nie będę potrzebował krzyczeć, kiedy pani zacznie się prowadzić jak kobieta, co ma dobrze w głowie. A nie jak jakaś… świszczypała, co to łazi po belkach nad przepaścią za zdjęciem byle gniazda.
Zwalone drzewo było ogromne, miało ponad metr w obwodzie i z pewnością nie przypominało belki, o której mówił Josiah. Przejście po nim na przeciwległą półkę skalną zapewniłoby Elizabeth lepszy widok na gniazdo orła. Wielki ptak zbudował swoje mieszkanie na urwisku sterczącym z boku góry, tuż poniżej płaszczyzny zbocza i jakiś metr za nią. Fotografia gniazda z ziejącą u dołu otchłanią i górami w tle miała szansę zrobić furorę — o ile Elizabeth nie spadnie i nie skręci sobie karku. Pokonywała już szersze rozpadliny, idąc po o wiele węższych pniach niż ten. Za każdym razem czuła się znów niemal jak dziewczynka, wracając myślą do czasów, gdy jeszcze jej nie wmawiano, że pewne rzeczy są nieosiągalne.
— Pozwolę sobie przypomnieć, że ci płacę i to dobrze — uniosła jedną brew — za noszenie sprzętu i pomoc przy pracy, a nie za opinię na temat moich decyzji. — Z zadowoleniem stwierdziła, że od początku znajomości wspaniale im wychodzą takie prześmiewcze żarty.
— Za nią już, psze pani, nie liczę nic ekstra.
Elizabeth pokręciła głową w odpowiedzi na jego szeroki uśmiech. Przez ostatni tydzień Josiah Birch wypełniał wskazówki co do joty, najlepiej jak umiał.„Waszyngtońska Kronika Codzienna”, odpowiednio zmotywowana, nie żałowała funduszy. Dwóch innych mężczyzn zgłosiło się na stanowisko pomocnika Elizabeth. Obaj wyglądali na kompetentnych, ale to Josiah Birch miał w sobie coś, co wzbudzało w niej instynktowną ufność. Nie był wykształcony, lecz potrafił czytać i pisać. Rozróżniać i mieszać chemikalia stosowane w jej fachu nauczył się tak szybko, jak ona. Szczere, otwarte spojrzenie oraz fakt, że ważył dwa razy tyle co Elizabeth, z czego większość stanowiły zwarte mięśnie bez tłuszczu, zrekompensowały brak formalnego życiorysu.
Skupiwszy się ponownie, Elizabeth postawiła prawą stopę na pniu. Rozkładając ramiona jak linoskoczek, równoważyła większy niż zazwyczaj ciężar pakunku na plecach, aż zrobiła ten pierwszy, starannie obliczony krok. A potem drugi. I trzeci…
Jakieś trzy i pół metra niżej ze zbocza wystawała skalna półka. Zatrzymałaby upadek Elizabeth, gdyby z jakiegoś powodu zawiodła lina, lecz niestety rozciągała się tylko pod połową długości kładki. Od tego miejsca Elizabeth groził lot wprost na samo dno kanionu. Kobieta, której zwykle nie przerażała wysokość, koncentrowała się na utrzymywaniu równowagi i od czasu do czasu zerkała na przeciwległy brzeg.
Centymetr po centymetrze skalny występ cofał się z jej pola widzenia, a ona walczyła z pokusą, by spojrzeć w dół, na rzekę, która wiła się jak wąż w dolinie poniżej. Podmuch wiatru nadleciał zza pleców Elizabeth i pchnął ją do przodu. Zamłóciła powietrze ramionami, by złapać równowagę i… udało jej się. Za to lina, którą była przepasana, naprężyła się i pociągnęła ją w tył.
— Josiah, nie!
Napięły się jej wszystkie mięśnie, aż poczuła skurcz w plecach. Z całej siły próbowała zachować wyprostowaną postawę. Ciężar przytroczony do pleców ciągnął ją do skłonu w przód, ale nadmierne wychylenie mogło doprowadzić do katastrofy. Naraz zrobiła to, o czym dobrze wiedziała, że nie powinna; kręta rzeka rozmyła się jej przed oczami. Szybko spojrzała z powrotem na przeciwległy brzeg i zgodnie z tym, czego ją uczono odkąd skończyła sześć lat, wyobraziła sobie stempel biegnący od bram niebios przez jej kręgosłup prosto do drzewa, na którym stała. Z wolna poczuła, jak unosi jej się broda. I barki. Nogi jej drżały, lecz odzyskała równowagę i podjęła na nowo, krok za krokiem, wędrówkę na drugi brzeg.
Kiedy schodziła z pnia na litą skałę, ogarnęła ją euforia. Terra firma. Odgarnęła włosy z twarzy i próbując ukryć ulgę, spojrzała na Josiaha, który stał na przeciwległej grani.
— Widzisz? Mówiłam, że nie ma powodu do obaw.
Oczy miał rozszerzone, a kostki palców zaciśniętych na linie zbielałe.
— No, psze pani, napędziła mi pani stracha, aż mi z dziesięć lat przybyło. A mogłem ich przeżyć spokojnie, w swoim czasie. — Uniósł szerokie barki, jakby zdjęto mu z nich niewidzialny ciężar.
Elizabeth postawiła plecak na ziemi i otworzyła go, wciąż czując, jak buzuje w niej podniecenie. Było go trochę więcej, niż się spodziewała, lecz szczęśliwe pokonanie przepaści tylko dodało pikanterii jej zwycięstwu.
— Przepraszam, Josiahu. To nie było zamierzone. Ale robię takie rzeczy od dziecka. Zawsze biegałam i wspinałam się lepiej niż wszyscy znajomi chłopcy. — Spojrzała na gniazdo orła oddalone o dobre sześć metrów. — Konno też jeździłam lepiej od nich.
— Głowę dam, że ci chłopcy lubieli się z panią bawić, nie?
— Prawdę mówiąc… nie. Nie podobało im się, że nigdy nie daję im wygrać. W każdym razie nie wtedy, kiedy mogłam to zrobić.
Wypakowała swój sprzęt, uważając na linę, którą wciąż była obwiązana w pasie, gdy naszło ją znienacka konkretne wspomnienie. Przed laty, pewnego popołudnia w stajni czuła takie podniecenie jak dziś — dopóki ojciec nie odkrył, co się zdarzyło. Jeden łobuziak rzucił jej wyzwanie, żeby się ścigać na koniach, i poniósł sromotną klęskę. Nie wiedziała jednak wówczas, że jest on synem oficera wyższego rangą od jej ojca i nie przypuszczała, że zostanie przyłapana na jeździe okrakiem, w spodniach założonych pod spódnicę. Już od dawna nie próbowała nawet zapomnieć wstydu, jaki malował się na twarzy ojca. Nie wiedziała wtedy też, w jakim stopniu ta chwila zaważy na jej życiu.
Gniazdo orła, zrobione z patyków i większych gałęzi, miało na oko ponad dwa metry szerokości, niemal tyle samo głębokości i zostało wpasowane w półkę skalną w zboczu. Majstersztyk. Nawet z tej odległości dało się dostrzec pióra i kępki szarobiałego puchu wystające po bokach. Gniazdo było puste. Na razie. Elizabeth pożałowała, że nie ma gdzieś w pobliżu jego mieszkańca, by mogła go uchwycić na zdjęciu. Choć oczywiście żaden orzeł nie usiedziałby tak długo w bezruchu. Właśnie to stanowiło prawdziwe wyzwanie przy fotografowaniu zwierząt i niespokojnych ludzi. Jeżeli model drgnął, choćby odrobinę, po wywołaniu obraz okazywał się rozmyty.
Odkąd Elizabeth ujrzała dwa lata temu zdjęcia z miejsca o nazwie Yosemite, marzyła o wyprawie na zachodnie terytoria i robieniu zdjęć na granicy, tak odległej od stołecznego Waszyngtonu i od Marylandu, gdzie Elizabeth przyszła na świat.
Takie widoki jak ten, który rozpościerał się teraz przed nią, zapierały dech w piersiach, ale Wendell Goldberg, pracodawca Elizabeth z „Kroniki”, oczekiwał przede wszystkim zdjęć przyrody ożywionej. Widowiskowe fotografie fauny i flory, napisał parę dni temu w telegramie, tak jakby trzeba jej było o tym przypominać. Prócz fotografii, chciał prawdziwych opowieści o przygodach ludzi mieszkających na Zachodzie. Historii, które promowałyby hart ducha i zachęcały potencjalnych podróżników oraz myśliwych, aby wyprawiali się na Terytorium Kolorado, korzystając z usług przewoźnika, którym, szczęśliwym trafem, był główny udziałowiec „Kroniki” — Adam Chilton.
Organizowanie przewozów stanowiło jedynie niewielki wycinek działalności Chilton Enterprises. Większość firmowego majątku ulokowano w hotelach, a konkretnie w kurortach i uzdrowiskach. Na Wschodzie rozeszła się wieść o leczniczych gorących źródłach w tym regionie. Ich uzdrawiające właściwości były tematem rozmów podczas ekskluzywnych balów i kobiecych proszonych herbatek, a ich przymioty wychwalano w luksusowych, obitych skórą wnętrzach klubów dla dżentelmenów i palarniach. Chilton Enterprises zażądało zdjęć tego terenu, który brano pod uwagę, rozważając kolejne przedsięwzięcie. W zamian „Kronika” miała uzyskać monopol na ich reklamę.
Wendell Goldberg potrafił czerpać korzyści z tego typu okazji, a Elizabeth poczytywała sobie za zaszczyt to, że ktoś taki osobiście jest jej mentorem, nawet jeśli nie zawsze odpowiadały jej jego opinie i metody.
— Dobrze by było, żeby się pani cofnęła kapkę, panno Westbrook — w głosie Josiaha pobrzmiewał delikatny nacisk. — Jakby co, trudno mi będzie pani pomóż z takiego daleka. Trzaśnie pani o skały, nim ją wyciągnę na górę.
Odsunęła się pojednawczo od krawędzi.
— Zadowolony?
Josiah wydął policzki.
— Tu się nie rozchodzi o moje zadowolenie, psze pani. Nająłem się, żeby doprowadzić panią bez szkody w góry i z powrotem. Nie znam pani długo, ledwie tydzień, ale takie zwisanie z jakiejś tam góry… — zakpił — z całym poszanowaniem, ale to mi wygląda na brak piątej klepki.
Elizabeth roześmiała się.
— Doceniam twoją troskę, lecz mogę cię zapewnić, że z moimi klepkami jest wszystko w porządku. Od tej pory, skoro mamy razem podróżować — próbowała przybrać poważny ton — wolałabym, aby nie lukrował pan swoich opinii, panie Birch. Proszę z łaski swojej mówić wprost to, co ma pan na myśli. Bez obaw, że poczuję się urażona.
Wymamrotał coś, czego nie zrozumiała, ale z powodzeniem domyślała się, co to mogło być, a następnie przyjął postawę ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, która przypominała jej poznanego kiedyś słynnego murzyńskiego mówcę.
— Próbuję tylko robić swoją robotę, psze pani. Znaczy do czego się nająłem. I gadać najszczerszą prawdę, jak umiem.
Najszczerszą prawdę… Jak miło. Ona też wolała prawdę, nawet w szorstkiej i bezkompromisowej formie, od przykrości, jaką się czuje, gdy jedno mówią człowiekowi w twarz, a drugie za plecami. Miała nadzieję, że tego typu relacje zostawiła za sobą, opuszczając Wschód.