Letnia, romantyczna historia o miłości. Książka nakładem Repliki ukazała się pod koniec czerwca – u nas możecie przeczytać fragment. Zapraszamy!

O książce:

Miłość czeka na każdego

Wydawałoby się, że to historia stara jak świat…
On – niepoprawny romantyk – zupełnie niespodziewanie dziedziczy po dziadku uroczą leśniczówkę i piątkę kotów.
Ona po bolesnych doświadczeniach ucieka przed przeszłością na wieś.
Oboje znają się od dziecka… ale Anna nie jest już piegowatą smarkulą, Anią Shirley z zaplecionymi warkoczami i głową w chmurach. Również Michał, choć – jak ona – tęskni za prawdziwą miłością, pierwsze uczuciowe stłuczki ma już za sobą. Spotkanie po latach stopniowo sprawia, że obojgu szybciej biją serca…
…ale życie nie jest wcale takie proste. Najpierw każde z nich będzie musiało policzyć się z przeszłością i poukładać na nowo teraźniejszość – zwłaszcza Michał, w życiu którego jest jeszcze ta druga – Maja.
Czy Anna i Michał podejmą ryzyko i odnajdą wspólną drogę?

Tytuł: Przytul mnie
Autor: Monika Rebizant-Siwiło
Wydawnictwo: Replika
Premiera: 25 czerwca 2013
ISBN: 978-83-7674-256-4
Stron: 408

 

Przytul mnie
Monika Rebizant-Siwiło
(fragment)

 

Rozdział 1
Wnętrze kancelarii notarialnej prz y ulicy Miodowej odurzało zapachem luksusu. Siedziałam w skórzanym fotelu, bezsilnie zaciskając na jego poręczy zimne od potu dłonie. Przede mną, w błyszczącej powierzchni stołu odbijał się spiczasty podbródek notariusza. Dokładnie zapamiętałam rysy jego twarzy, obojętny wzrok i blade usta poruszające się w takt wypowiadanych słów. Błyskając rzędem białych zębów, odczytał najeżony paragrafami akt notarialny. Kątem oka spojrzałam na męża. Siedział obok, poruszając nogą w rytm radosnej uwertury rozbrzmiewającej mu w głowie. Nie miałam dość siły, by spojrzeć mu w oczy. Wiedziałam, że maluje się w nich dzika satysfakcja z wygranej. Znowu był górą. Cienka granica między miłością a nienawiścią zatarła się w mojej duszy na dobre, pozostawiając bliznę w kształcie szkaradnego kleksa.
– Proszę podpisać – gorzkie myśli przerwał flegmatyczny głos notariusza. Czarne robaczki na oślepiającym bielą dokumencie odtańczyły szalony taniec. Prócz drżenia rąk walczyłam z gwałtownie wzbierającymi pod powiekami łzami. Od fałszywej, ale jednak, wolności dzielił mnie jedynie mały krok.
– Proszę, kochanie – prawie „były” mąż usłużnie podał pióro, które wypadło mi z dłoni. Chwyciłam je ponownie i drewnianymi palcami podpisałam zobowiązanie.
– To wszystko – blade usta drgnęły z wymuszoną uprzejmością.
Mobilizując wszystkie siły, wstałam z fotela. Odruchowo dotknęłam szyi, szukając niewidzialnej pętli, dławiącej mi oddech.
– Szerokiej drogi, kochanie – w dłoni wylądowały kluczyki od samochodu. – Jedź ostrożnie – zadrwił. Na drewnianych nogach przeszłam gabinet. Miękki dywan niczym ruchome piaski zapadał się pod stopami. To kolejne złudzenie czy nowa, perfekcyjnie przygotowana zasadzka? Tonęłam. W górze, nad otwartą jeszcze mogiłą, z szyderczym uśmiechem stał mężczyzna, którego kiedyś kochałam. W jego spojrzeniu nie dostrzegłam litości.
W dłoniach trzymał kanciasty kamień, który podniósł i z rozmachem nim uderzył…

– Nieeeeee! – Usiadłam na łóżku, zasłaniając ramionami głowę. Dopiero po chwili, na oślep, uciszyłam natarczywy dźwięk budzika. Od dwóch lat godziłam się na ten rozdzierający dźwięk, bojąc się, że delikatny sygnał nie będzie w stanie wyrwać mnie z koszmaru, który śniłam niemal każdej nocy. Szparkami zlepionych snem powiek wpatrywałam się w tarczę zegara. Szósta. Jesienne słońce połaskotało mnie w twarz. Byłam bezpieczna.
Od chwili powrotu na stare śmieci rozpoczynałam każdy kolejny dzień od spoglądania na świat przez szyby rodzinnego domu. Okno wychodziło na zachód. O poranku wieś Lipsko malowniczo wyłaniała się spośród otaczających ją zewsząd roztoczańskich lasów. Podmokłe łąki pachniały mieszaniną polnych kwiatów, traw i bagna. Bliżej zabudowań piaszczysta wyboista droga wiła się serpentyną w kierunku sąsiedniej wsi Brzeziny. W przeciwną stronę podążała asfaltówka łącząca ten kraniec wsi z tzw. cywilizacją: urzędem gminy, szkołą, kościołem, minimarketem „Szarotka” i położoną tuż za nimi wsią Doliny.
Pobiegłam na palcach do łazienki, by zetrzeć z oczu resztki snu. Odkręciłam kurek z zimną wodą. Mokrymi rękami dotknęłam rozpalonej twarzy. Z lustrzanego odbicia spoglądała na mnie blada twarz z podpuchniętymi oczami.
Mokra grzywka zasłaniała wysokie czoło i cienką linię brwi.
Włosy ciemne, proste, sięgające ramion. Drobne piegi na nosie i wyraziście zielone, kocie oczy. Oto cała ja. Anka Jabłońska. Lat dwadzieścia siedem. Prawie rozwódka. Z bolesną przeszłością. Nijaką teraźniejszością. Bez przyszłości…
Wróciłam do pokoju, po raz kolejny uświadamiając sobie fakt, że rodzice przez siedem lat niczego w nim nie zmienili, jakby przeczuwając, że wrócę. Ogromny plakat z uwodzicielską miną mojego idola z czasów liceum, lekko tylko wyblakły, wisiał nad łóżkiem jak przed laty. Lalka, którą babcia podarowała mi na piętnaste urodziny, ku uciesze całej rodziny, spoglądała szklanymi oczami spomiędzy kolekcji kolorowych poduszek w kształcie serca. Na półce ulubione książki, które znałam na pamięć. Obok wygodny, głęboki i cudownie miękki fotel, w którym jako nastolatka o romantycznym usposobieniu tonęłam w marzeniach. Na ścianie słoneczniki, ulubione kwiaty, w kiczowatych, błyszczących ramach obrazu. Patrząc na odzyskaną po latach namiastkę dzieciństwa obecną w przedmiotach wypełniających mój stary pokój, zadawałam sobie pytanie, dlaczego postanowiłam zrobić ten jeden, nierozważny krok w przepaść. Odpowiedź była zawsze ta sama, niezmienna i ohydnie banalna: zakochałam się.
Wszystkie moje plany wzięły w łeb, gdy poznałam Mirka.
W oczach nastolatki, którą wówczas byłam, zwyczajnie nie miał wad. Taki fart mógł zdarzyć się tylko raz i nie chciałam go przegapić. Nie przeszkadzało mi nawet, że jest ateistą, chociaż dorastałam w rodzinie katolickiej i gdzieś w podświadomości, jak każda młoda dziewczyna, marzyłam o białym ślubie przed ołtarzem. Mirek uważał, że to zabobon i ciemnota. Dwa razy starszy ode mnie, zawrócił mi w głowie dojrzałością, mądrością i romantycznym usposobieniem.
Oświadczył się tuż po mojej maturze i bez chwili wahania powiedziałam „tak”. Rodzice i dziadkowie, a zwłaszcza ukochana babcia, byli przeciwni naszemu małżeństwu.
– A te wiejskie wesela! – Śmiał się, gdy rodzice, usiłując wyjść naprzeciw mojej decyzji, chcieli nam je wyprawić.
– Wybacz kochanie, ale to nie dla nas. Pokażę ci świat, jakiego nigdy nie znałaś…
Dotrzymał słowa.
Drzwi szafy skrzypnęły głośno i przeciągle. Włożyłam ulubiony kostium i paroma szybkimi ruchami grzebienia upięłam włosy w wygodny koński ogon. Najprzyjemniejszy moment dnia miałam wciąż przed sobą. Poranna kawa w towarzystwie rodziców i dziadka była tym, co lubiłam najbardziej.
Jako nieodrodna córka tatusia przejęłam podobno wszystkie introwertyczne geny Macieja Jabłońskiego. Potężna postura ojca przypadła w spadku mojemu bratu, pozostawiając mi kruchość mamy z lat wczesnej młodości. Po trzydziestu sześciu latach małżeństwa wiotka sylwetka Stefci przyjemnie się zaokrągliła. Mama głośno nad tym bolała, tato wydawał się zadowolony.
– Kochanego ciała nigdy za wiele – mówił, przyciskając ją do ściany, za co najczęściej obrywał ścierką, lecz wprawiona w dobry humor żona porzucała niemal natychmiast myśl o przeprowadzeniu drastycznej diety cud, z ulgą oddając się kulinarnym rozkoszom.
– Skoro kocha mnie taką, jaka jestem – rumieniła się – przygotuję coś pysznego.
Zawsze dotrzymywała słowa.
Mój starszy o dziewięć lat brat wyssał z mlekiem mamy jej spontaniczność, gadatliwość i umiejętność pakowania się w kłopoty. Podobieństwo charakterów matki i syna powodowało lawinę nieporozumień, która z czasem weszła w etap wojny podjazdowej. Sebastian unikał mamy, a ona nie ustawała w narzekaniu i pomstowaniu, jakiego to potwora wypuściła z własnego łona. Wszyscy wiedzieliśmy, że to pozory.
Syndrom opuszczonego gniazda odczuła dotkliwie wcześniej,ła przypuszczać. I nie tylko Sebastian był temu winien. Także ja, jej mała Ania, boleśnie ją zraniłam, opuszczając rodzinne gniazdo w wieku zaledwie osiemnastu lat.
Dziadek Tadeusz jeszcze nie wstał. Gdyby było inaczej, toczyłby z synową kolejną, zażartą dysputę na temat zdrowia.
Jej echo rozchodziło się każdego niemal poranka w całym domu. Byłam pewna, że drewniane ściany stuletniego siedliska Jabłońskich chłoną te słowne potyczki z prawdziwą rozkoszą. Uwielbiałam dziadka. Gdy byłam mała, zabierał mnie na obrządek i uparcie twierdził, że jestem jego małą gospodynią i to właśnie ja przejmę kiedyś gospodarstwo.
Karmiłam z nim kury i świnki. Zaglądałam do żłobu Mućki, piłam mleko świeżo po udoju i podtrzymywana przez dziadka wsiadałam na grzbiet Kuby, naszego konia. Lubiłam wyprawy furmanką po zboże, i dropsy, które dziadek kupował dla mnie w sklepie spożywczym. W domu moją ulubioną zabawą było huśtanie na gumiaku, kiedy dziadek Tadeusz siadał na krześle i wymachiwał nogą, na której siedziałam.
Mówił na mnie wtedy „Siurusia”, bo zawzięcie moczyłam tetrowe pieluchy i unikałam nocnika.
Nawet chwilowy powrót do wspomnień z wczesnego dzieciństwa ładował mi baterie na cały dzień. Już zupełnie spokojna pościeliłam łóżko i zeszłam na dół.
– Jak się spało? – Mama na mój widok mechanicznie postawiła na stole dzbanek ze świeżo zaparzoną kawą.
– Dobrze – skłamałam. – Poproszę mleko.
– Zjadłbym coś – sapnął ojciec, ciężko siadając przy stole.
Pachniał wiatrem i zwierzętami, które z troską oporządzał.
Ranki na wsi zaczynały się bladym świtem.
– Pierogów ci odsmażę – odpowiedziała przymilnie mama, z gracją podchodząc do kuchenki. – Na czerwono, tak jak lubisz. – Tato wymownie spojrzał w moją stronę. Oboje domyślaliśmy się, skąd ta uległość. Rachunek telefoniczny przyniesiony wczoraj przez listonosza opiewał na sporo za dużą sumę i Stefcia Jabłońska usłyszała od małomównego zazwyczaj męża soczystą litanię na powyższy temat.
Telefoniczne rozmowy były jednym z ulubionych zajęć mojej matki. Drugą pasją, na którą ojciec chętniej przymykał oko, było namiętne słuchanie jej ulubionej stacji radiowej.
Stefcia Jabłońska znała ramówkę na pamięć. Z czasem dostosowała rozkład domowych obowiązków tak, by nie ominęło jej nic godnego uwagi. Budziła się z radiem i z nim zasypiała.
– „Gorące serca zwalczą mróz” – burczał ojciec, wychodząc z domu na obrządek, pozostawiając zasłuchaną żonę w objęciach ukochanych fal radiowych. Mama zaopatrzona w pilota, którego dostała ode mnie na urodziny, podkręcała odbiornik, zastygając w bezruchu nad garnkiem z zupą, by nieopatrznym ruchem nie zagłuszać cudownego tembru głosu prezentera.
Przy radiu pracowała i relaksowała się. Uwielbiała muzyczne wspominki, piosenki znane z młodości i rozmowy z gośćmi. Nieraz zastawałam ją, gdy w pląsach przemierzała kuchnię wtulona w trzonek od miotły jak w tors niewidzialnego tancerza. Zawsze bolała nad tym, że Maciej, chociaż porządny i dobry, nie gustuje w zabawach i wiejskich potańcówkach. Nie dał się wyciągnąć nawet na sylwestra raz w roku, przedkładając ten czas na godziwy i spokojny wypoczynek przed telewizorem. Żal mi było mamy, która ukradkiem ocierała łezkę w kąciku oka, zasłuchana w hit sprzed kilkudziesięciu lat swojego ulubieńca, wciąż popularnego K.
– Złota, polska jesień – westchnęła. – Do południa lekkie zachmurzenie, ale przejdzie – wyjrzała przez okno, nie przestając smarować masłem kromki chleba. – Widzę, że niespieszno ci do pracy – spojrzała uważnie.
– Niespieszno – przyznałam, upijając łyk porannej kawy.
– Pierwsze koty za płoty – pocieszała. – To całe rozpoczęcie długo nie potrwa, a zanim wrócisz, przygotuję ci coś smacznego na poprawę humoru. Co byś chciała?
Zastanowiłam się.
– Jabłecznik według przepisu babci Helusi. Mogłabyś?
– Pewnie! Jabłek pod dostatkiem w sadzie leży. Nazbieram i zrobię tak, jak lubisz.
– Dzięki, mamuś. Już mi lepiej – przyznałam.
– Ktoś tu o jabłeczniku mówił czy na słuch mi padło? – zapytał dziadek Tadeusz, wchodząc do kuchni.
– Słuch u tatusia nie do zdarcia! – zaśmiała się mama.
– Jabłecznik dzisiaj na obiad, taki jak mama gotowała.
– To się chwali – pokiwał głową – chociaż za owocowymi zupami to ja nie przepadam – skrzywił się dziadek.
– A na drugie co?
– A co by tatuś chciał?
– Bigosik, Stefciu. Zrobiłabyś?
– Ale nietłusty, bez zasmażki, bo jeszcze zaszkodzi.
Ojciec uśmiechnął się pod nosem, odstawił talerz i bez słowa wyszedł na podwórko. Doskonale znał żywieniowy repertuar małżonki. Sam cierpiał od miesięcy na brak kofeiny we krwi, której z całą stanowczością zabroniła mu spożywać, podsuwając zbożówkę, której nie cierpiał. Skutkowało to jedynie pozornie. Widziałam nieraz, jak ojciec, korzystając z nieobecności żony, co rusz zaglądając do okna, czy nie wraca, na stojąco uzupełniał braki smolistą zalewajką.
– Tfuu! – skrzywił się dziadek. – To powiedz od razu, że kapustę mi udusisz i w wodzie zagotujesz. I to ma być bigos?! – rozzłościł się.
– A tatuś co myślał? – obruszyła się. – Że morderstwa na jego wątrobie się dopuszczę? Nie wolno i tyle. Lekarz zabronił.