Autor postanowił wprowadzić do swojej powieści trochę egzotyki (z punktu widzenia Amerykanina) i bohaterką uczynił dziewczynę pochodzącą z Rosji. Urodzona w Stanach Katey pamięta jeszcze o swoich korzeniach, choć przypuszczalnie jej wnuki nie będą już miały większego pojęcia o tym, że nie są rodowitymi nowojorczykami. Dziewczyna od pierwszej sceny wzbudziła moją sympatię – jest odważna, wygadana, trochę szalona, ma poczucie własnej wartości, a przy tym także godności. Jej życie jest serią przypadków – mniej lub bardziej szczęśliwych. Książka głównie opowiada właśnie o tym: o roli przypadku w ludzkiej egzystencji. I o tym, że trzeba dostosować się do sytuacji i jak najlepiej je wykorzystać.
Nie każdy potrafi się odnaleźć w świecie, w którym towarzyski savoir-vivre spełnia bardzo istotną rolę. Katey przychodzi to z łatwością i z czasem będzie musiała za to zapłacić wysoką cenę. Znakomicie wpasowuje się w świat nowobogackiej elity, z łatwością zawiera przyjaźnie, jest sympatyczna, a co najważniejsze – otwarta i szczera. Dziewczyna nie głowi się nad rozwiązaniami, nie rozmyśla, kieruje się instynktem, poddaje chwili, podejmuje decyzje z szybkością kuli wystrzelonej z pistoletu. Nie wszystko jej się udaje, na swojej drodze napotyka wiele cierni i kamieni, które pojawiły się tam w konsekwencji jej wyborów.
Katey ma przyjaciółkę, Eve, której wygląd za każdym razem sprawiał, że widziałam przed oczyma kogoś w stylu aktorki z dawnych lat – Ann Todd. To właśnie ta śliczna, trochę pyskata, trochę zakompleksiona famme fatale wyciąga koleżankę na kolejne posiedzenia w mrocznych barach, w których unosi się dym papierosowy i echo trąbki Louisa Armstronga. W jednym z nich spotykają Tinkera, przystojniaka, w którym nie sposób się nie zakochać. Ja się zakochałam! Dżentelmen w starym stylu, dokładnie taki, jaki pasuje mi idealnie do lat trzydziestych, a jakiego wyobrażenie siedzi mi w głowie po obejrzeniu setek filmów z Gregorym Peckiem, Garym Cooperem, Jamesem Stewartem. Tinker sprawia wrażenie samotnego i nieszczęśliwego, a to przyciąga kobiety jak magnes. Obie bohaterki postanawiają się nim zaopiekować, a to wyzwala szereg nieoczekiwanych zdarzeń.
Lektura Dobrego wychowania była bardzo ciekawym i sympatycznym przeżyciem. Sugestywna, bo biorąc ją do ręki, „odpływałam” blisko sto lat wstecz, klimatyczna, gdyż przypominała mi stare, czarno-białe filmy, które kiedyś oglądałam pasjami, nastrojowa i pełna zakamuflowanej, fascynującej wiedzy. Informacje o ówczesnym świecie nie są podane na tacy, trzeba je wyławiać i smakować – obrazy Stuarta Davisa wiszące na ścianach, firmy wydawnicze polujące na tematy godne wymagającego czytelnika, warunki pracy ludzi z różnych klas społecznych, styl życia… A wszystko to przemycone w tle intrygującej, niebanalnie opisanej, świetnie skomponowanej historii wnuczki rosyjskiego imigranta, która w nowojorskim jabłku czuje się jak ryba w wodzie, mimo iż chwilami sama ma co do tego wątpliwści.
Towles nie napastuje niekończącymi się opisami – styl, w jakim prowadzi narrację, sam z siebie wprowadził mnie w nastrój epoki. Niemal słyszałam obok siebie dźwięki jazzującej trąbki, wdychałam zapach perfum kobiet siedzących niedbale przy kawiarnianych stolikach i popijających Martini, zagłębiałam się w oparach nowojorskiej mgły. Tylnymi drzwiami wślizgiwałam się do kina, w którym widzowie oklaskiwali komedię braci Marks lub do nielegalnego lokalu prowadzonego przez Rosjanina pamiętającego jeszcze ostatnią carską rodzinę – na co komu potrzebne kino 4D?
Chwilami akcja zwalnia po to, by otoczyć nas atmosferą prezentowanego obrazu ukazanego jakby w zwolnionym tempie – czasami jest to bieg konia po torze hipodromu, innym razem zderzenie dwóch samochodów, czasem widok świateł małych samolotów okrążających Empire State Building. Magia słowa…
Autor: Amor Towles
Tytuł: Dobre wychowanie
Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: Zielono w głowie