Jako anty-fanka prawie wszystkiego co francuskie, stanęłam przed niemałym problemem, gdy w moje ręce trafiła Sielanka po bretońsku. Zaczęłam żałować, że Bretania nie ma zupełnie nic wspólnego z Brytanią – dużo chętniej przeczytałabym bowiem książkę dotyczącą Wysp Brytyjskich. Jednak, jak to się mówi, darowanej książce nie zagląda się w zęby, lecz w stronice. Szybko jednak (mniej więcej na drugiej stronie) okazało się, że książka o Francji wcale nie musi być zła. Co więcej, może być ciekawa, zabawna i pouczająca. Taka właśnie jest Sielanka po bretońsku.
Sielanka po bretońsku Jochena Schmidta nie jest typową książką podróżniczą. Właściwie niewiele tu opisów sławiących piękno przyrody, ludzi czy zabytki. Znajdziemy w niej jednak wiele osobistych przemyśleń autora, jego sposób postrzegania Bretanii jako zbyt rzadko odwiedzanego kawałka ziemi, który ludziom wydaje się nieprzyjazny. Ponoć w Bretanii zawsze pada deszcz – autor stanowczo zadaje kłam tym pomówieniom, pokazując ten zakątek z bardzo wielu stron. Sielanka po bretońsku to zbiór krótkich notek autora, dlatego książka zdaje się pełnić funkcję dziennika. Sprawia to, że czyta się ją nie tylko jako zapis z podróży, ale także świadectwo tego, jak miejsce jest w stanie wpłynąć na człowieka.
Do luźnej formy dołącza także przyjemny, zabawny styl autora. Dzięki swojemu poczuciu humoru i wyraźnej łatwości do snucia opowieści, od razu zyskał on moją sympatię. Humor idzie w tym przypadku w parze z dystansem, zarówno do siebie jak i do ludzi. Nie raz uśmiechnęłam się, czytając książkę Schmidta, wyobrażałam sobie sytuacje, w których się znalazł. Autor był w stanie przenieść mnie na chwilę do Bretanii i za to należą mu się duże brawa. Forma i styl są więc głównymi zaletami Sielanki po bretońsku – książkę czyta się szybko, ale przede wszystkim przyjemnie. Jestem pewna, że zapewni Wam kilka godzin dobrej zabawy.
Oprócz zabawy jest jednak ta druga, informacyjna strona. Tutaj odczułam pewne braki, zwłaszcza jeśli chodzi o historię Bretanii. Autor poszedł w inną stronę. Postanowił opowiedzieć swoim czytelnikom o kilku ważniejszych miejscach na wyspie, menhirach oraz tych zakątkach, które są rzadko odwiedzane, a przez to piękniejsze (i nie podlegające opłatom – to opłaty, nie deszcz, są prawdziwą plagą Bretanii). Jest to jednak niewielka część książki. Gdyby wpleść w nią więcej opisów czy historii dotyczących druidów, magicznych miejsc czy obyczajów Bretończyków, stałaby się obszerniejsza i na pewno ciekawsza.
Jednak autor w pewnym stopniu kompensuje nam te braki. Opowiada nam bowiem o języku bretońskim, który niedługo całkowicie zaniknie, jeśli to dziedzictwo nie będzie przekazywane młodszym pokoleniom. Po zakończenie I wojny światowej, dzieciom zabraniano porozumiewać się w ich ojczystym języku na terenie szkoły. Nieposłusznym wieszano na szyi ciężki, drewniany but. Wszystko to za sprawą Francuzów, nie rozumiejących języka bretońskiego. A wiadomo przecież, że jeśli się czegoś nie rozumie, należy to wytępić. Schmidt ukazuje również krótkie historie z życia niektórych Bretończyków – ludzi młodych i pełnych marzeń, lub starszych, pamiętających jeszcze II wojnę światową. Autor zajmuje się więc przede wszystkim człowiekiem, jego sposobem postrzegania własnego kraju i dziedzictwa.
Sielanka po bretońsku to książka, którą polecam każdemu czytelnikowi zainteresowanemu podróżami, ciekawymi zakątkami świata, kulturą Bretanii a także tym, którzy po prostu chcą się odprężyć i przeczytać naprawdę interesującą i pouczającą książkę – jak więc widać, Sielanka po bretońsku to pozycja dla każdego, nawet dla takiej zagorzałej przeciwniczki Francji jak ja.
Autor: Jochen Schmidt
Tytuł: Sielanka po bretońsku. W krainie Celtów, magii i cydru
Data premiery: 9 kwietnia 2013
Liczba stron: 256
Wydawca: Dolnośląskie
Gatunek: literatura faktu, reportaż