O książce:
Krzysztof Pieczyński w literaturze daje nam całego siebie. Nie stosuje półśrodków. Nie idzie na kompromis. Odkrywa się całkowicie. Jest porażająco uczciwy. Pracuje w natchnieniu romantyków minionej epoki, nieprzystającym do naszych czasów. I jak romantyk niesie w sobie poczucie posłannictwa. Wsłuchując się w swoją duszę, idzie za jej głosem. Poszukuje miłości i to jest najważniejsze w jego życiu. Ale czy taka miłość ziemska, to miłość możliwa? Czy prawdziwym celem poszukiwania niemożliwego nie jest pragnienie bycia blisko Boga?
Dom Wergiliusza to stworzony przez poetę i mistyka trzyczęściowy utwór, o formie nie poddającej się tradycyjnej klasyfikacji. Krzysztof Pieczyński przedstawia w nim wizje, które nawiedzają go na jawie i we śnie. Wizje przybierają kształt krótkich epifanii. Wyrazistość i poetyckość opisów powoduje, iż są to literackie unikaty.
Dom Wergiliusza nie jest książką, którą można przeczytać za jednym razem. Czyta się ją fragmentami, czasem bardzo krótkimi, odkłada, aby za jakiś czas wrócić do niej ponownie. Jest w niej ciężar wielu lat wytężonej pracy, ale też i lekkość, jaka dana jest naszym duszom.
– Małgorzata Sady
Tytuł: Dom Wergiliusza
Autor: Krzysztof Pieczyński
Wydawca: Replika
ISBN: 978-83-7674-251-9
Data wydania: 21 maja 2013
Wymiary: 145×205 mm
Liczba stron: 296
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Kategoria: literatura współczesna, proza polska
Dom Wergiliusza
Krzysztof Pieczyński
(fragment)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
BIAŁA WDOWA
Zostawiłem na chwilę dziewczynę, jedyną, najprawdziwszą, tę, która mnie nauczyła wszystkiego, tę bladą, wyższą ode mnie, która sama przyszła, której dłoni bym nie puścił, gdybym raz mógł ją ująć. Musiałem odpocząć, gdyż… byłem wyczerpany jej… ulotnością. Pragnąłem jej całym sobą, ale nie mogliśmy połączyć się fizycznie. Mało tego, ona była tak mądra i wyrozumiała, że gdybym sobie kogoś znalazł, wcale nie byłaby zazdrosna i nawet pomogłaby, żeby wszystko było dobrze z tą nową kobietą, bym zaznał szczęścia i to najszybciej.
Jak cudowna by nie była, nie mogłem już tego wytrzymać i chciałem kogoś, kto by mi nie radził bez przerwy i nie mówił gdzie szukać, co myśleć, jak poprawić, naprawić itd. Po prostu chciałem, żeby ona nie była mądrzejsza ode mnie, żeby mnie czasami pytała co robić, jak myśleć, żebym mógł wykazać się mądrością, dobrocią i kreatywnością. Chciałem kogoś, kto będzie na mnie patrzył urzeczony, kogoś, kto podziękuje Bogu, że spotkał mnie na swojej drodze i za to, że jestem taki, jaki jestem.
Dobiegał trzeci rok pobytu w Krakowie, gdzie przeniosłem się na chwilę, rezygnując z intratnej pracy w stolicy po to, by zostawić za sobą zarabianie pieniędzy i oddać się czytaniu i rozmyślaniom. Z pewnością to mnie bardzo pociągało, ale jeszcze bardziej odpychała praca, którą znienawidziłem z powodu miałkości, powtarzalności, przewidywalności i… wygody. Tak, robiłem się coraz bardziej wygodny i z tego powodu zacząłem odczuwać coraz większą niechęć do siebie samego.
Tymczasem po trzech latach siedzenia przy tym samym stole, w tej samej restauracji, na tym samym krześle, w tym samym oknie, wchodziłem we własne ślady – ze Smoleńsk na Gertrudy do restauracji wegetariańskiej, najkrótszą drogą i z powrotem na rynek, przez Mały Rynek lub Sienną, potem na Kazimierz do Mleczarni, w lecie dłuższą drogą przez kościół na Skałce albo krótszą przez Sebastiana i Dietla. Nawet wykorzystując wszystkie możliwe warianty, wchodziło się w swoje ślady, żłobiąc coraz głębiej w chodniku ich odciski. Ile razy miałem tego dość i ludzi, którzy stawali przed oknem, pokazując palcami: O, ten sam ciągle tu siedzi. Były też i miłe sytuacje. Raz na rok do miasta wracała pewna dama z Japonii, która tak ukochała Kraków, że nie chciała żyć w swojej ojczyźnie. Pokazała mi zdjęcia swoich obrazów, zamyślonych i nostalgicznych tak jak i ona, bo jakież miałyby być, chcąc ją wyrazić. Czasami serce mi się kroiło i tak strasznie nie chciałem jej nostalgii nałożyć na swoją własną, że nie pozwalałem, by rozwinęła cały swój wschodni wachlarz smutku i głębi. Niemniej, gdy trzeci rok z rzędu zobaczyła mnie w oknie, miała prawo przypuszczać, że zostanę tu już na zawsze.
Niektórzy sądzili, że siedzę w oknie, żeby być widocznym. Tymczasem potrzebowałem światła dziennego do czytania. Zresztą kupiłem sobie tanią lampę z blaszanym kloszem kierującym snop światła w pożądanym kierunku, zieloną, by gryzła się z wnętrzem restauracji tak mocno, jak było to możliwe. Wychodząc, chowałem ją pod stół i doprowadzałem do porządku obrus, odginając jego rogi złożone uprzednio dla zwiększenia przepływu ciepłego powietrza z grzejnika elektrycznego pod parapetem. Co roku przychodziła tu przed Wigilią ta sama dziewczyna, przynosząc małego aniołka ze sznurków bądź słomek. Czasami wpadał znajomy chwilę porozmawiać. Zjawił się też raz starszy kolega po fachu, żeby sprawdzić, czy przypadkiem w jakichś niewyjaśnionych okolicznościach nie nabyłem mądrości, ale szybko uspokoił się i więcej nie przychodził, a na jego twarz powrócił ten sam ironiczny grymas. Mówili też, że stałem się konkurencją dla rzeźby przed knajpą po drugiej stronie rynku, upamiętniającą postać barda i kochanego przez wszystkich artystę i człowieka. Nie było tych głosów wiele ani chętnych, by mnie w tym miejscu odwiedzać. Po siódmej wieczorem szedłem do Bunkra na Planty na pożegnalną herbatę. Po jakimś czasie ofiarowali mi specjalny kubek, gdyż byłem tam noc w noc, jak wskazówka zegara na dwunastej. Kubek zginął szybko, nie wiem czemu.
Zawsze widziałem ładne dziewczyny, gdy pokazały się za szybą bądź za drzwiami. Patrząc przed siebie, dostrzegłem też kilka nowych elementów na Sukiennicach. Nie wszystko było tak symetryczne, jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka – kolumny różniły się od siebie. Chyba tylko jedna piękna dziewczyna podeszła do mnie, gdy jeszcze skóra fotela nie odparzyła mojego siedzenia. To było w pierwszej połowie tych trzech lat, później zmieniłem fotel na pokryty materiałem z porwaną powłoką i wystającą sprężyną, ale za to pozwalający na lepsze oddychanie. Miała na imię Magda i gdy poprosiła o autograf powiedziała:
– Lubię pana i… – zawiesiła głos, jakby ten klucz, który postawiła na stoku góry mógł się stoczyć prosto w moje wiolinowe serce. Kto wie zresztą, czy nie mierzyła niżej, bo ja widząc jej wąski pas skóry między spodniami a bluzką, zdecydowanie mierzyłem niżej, ale tylko w myślach, jak to bywa przy czytaniu. – … i to, co pan robi – dodała.
Mój smutek i wyczerpanie z każdym miesiącem coraz bardziej się pogłębiały. Do tego stopnia, że dokuczający mi zawsze popęd został w dużej mierze stłumiony. Tylko gdy przed oczami rozgorzał ten pasek opalonej skóry, powróciły naturalne odruchy. Śmieszne, bo powstały niejako z pamięci, a nie z lędźwi, jak to zwykle się dzieje. Podziękowałem za zainteresowanie i pozwoliłem jej odejść. Do dziś nie rozumiem dlaczego. Po jej wyjściu napisałem, że człowiek, by stać się ludzki, wpierw musi stać się boski, ale nie wiem, co to miało oznaczać. Pewnie tak mi było przykro, że nie zachowałem się „normalnie”, że musiałem w to wmieszać Boga. Przecież wszyscy to robią. Dobrze, że już nie pamiętam jak wyglądała.
Tak powoli i jednostajnie mijały dni, różniąc się od siebie tylko tym, że miałem coraz mniej siły. Napisałem i wydałem tomik wierszy i zgromadziłem pięć opasłych zeszytów notatek do użycia kiedyś. Większość nie do publikacji, ale nawet dziesięć procent da dwie książki. Po coś przecież to wszystko robię. Nie może ludzka praca, ot tak po prostu, pójść na marne.
Nie było końca westchnieniom, podobnie jak u postaci Pamuka czy Ishiguro, z tą tylko różnicą, że one coś wspominały i tęskniły za światem, którego już nie ma. Ja tęskniłem za tym, którego jeszcze nie ma. Nie miałem potrzeby, by odtwarzać szczęśliwą przeszłość lub czasy własnej świetności, kiedy byłem ważną częścią subkultury środowiska. Właściwie powinienem powiedzieć: kultury masowej, ale mam wrażenie, że to była tak znikoma część większej całości, że równie dobrze mogę ją nazwać klubem. Westchnienia nieujawniane przez innych były ujawniane przeze mnie. A obraz, który mógł się utworzyć z własnego potencjału człowieka siedzącego z niewiadomych powodów na dobrowolnym wygnaniu, w jednym miejscu, zawsze gotowego wysłuchać innych i służyć im radą i dobrym słowem, nie zmaterializował się w rzeczywistości. O, jakże irytował mnie każdy samotnik, który wpraszał się na puste miejsce obok, przekonany, że czekam na niego z nieograniczoną niczym wolą zamienienia się w słuch i poświęcenia mu całej uwagi. Tak się nie stało i nie zapracowałem ani nie zasłużyłem na miano lokalnego dziwaka, który jest dobrotliwy i chętnie wysłucha, jak może, to pomoże albo i co załatwi modlitwą. Kraków z każdym miesiącem odbierał mi coraz więcej sił. Może zresztą to nie miasto było tym wysysającym siły monstrum, tylko własne decyzje i ich konsekwencje.