Zapraszamy do wysłuchania (lub lektury) kolejnego, przedpremierowego fragmentu Korzeni niebios – nowej powieści s-f, która ukaże się 8 maja w ramach projektu Uniwersum Metra 2033.

Wydawnictwo Insignis 8 maja odda w ręce czytelników nową powieść w serii Uniwersum Metra 2033 zatytułowaną Korzenie niebios. Jest to moment przełomowy, ponieważ pierwszy raz opowieść wychodzi poza teren Rosji i poza tunele podziemnych kolejek. Akcja książki przenosi Czytelników do skutych nuklearną zimą, tak niegdyś słonecznych Włoch. Po Wielkiej Zagładzie życie toczy się tam m.in. w katakumbach zbudowanych przez pierwszych chrześcijan.

Jest to książka pod wieloma względami przełomowa – wszak napisał ją Włoch, autor z innego niż dotychczasowi twórcy Uniwersum kręgu kulturowego, dotyka też ważnych problemów wiary oraz moralności w ekstremalnych sytuacjach. Inaczej niż w dotychczasowych tytułach serii, bardziej zostały wyeksponowane wątki paranormalne i fantastyczne.

Korzenie niebios napisał Tullio Avoledo, znany i ceniony we Włoszech autor kilkunastu powieści. Jego korespondencja z Arthurem C. Clarkiem, dotycząca zdolności do powielania ludzkiej świadomości i zapisywania jej na komputerowych nośnikach informacji, stała się podstawą debiutanckiej powieści Tullia L’elenco telefonico di Atlantide (2003), która przyniosła mu spektakularny sukces zarówno wśród czytelników, jak i krytyków. Otrzymał za nią nagrodę Fort Village Montblanc dla najlepszego debiutanta roku. Czwarta książka Tullia, Tre sono le cose misteriose, w 2006 roku została uhonorowana prestiżową nagrodę Grinzane.

W jednym z wywiadów mówi: Uniwersum Metra 2033 uważam za najmocniejszy i najbardziej interesujący projekt SF, jaki kiedykolwiek powstał. To wspaniale, że moja powieść ukaże się w Polsce – cieszę się z tego tym bardziej, że dziełem, jakie wywarło na mnie, pisarza, największy wpływ, było »Solaris« Stanisława Lema. Oczywiście myślałem o tej książce, wprowadzając do »Korzeni niebios« postać Alessii. Uważam, że »Solaris« to absolutnie niesamowita powieść i wciąż potrafię zacytować z pamięci jej znakomite zakończenie.

Polskie wydanie książki zostało wzbogacone o ilustracje rosyjskiego rysownika Aleksandra Kulikova. Dwie z nich prezentujemy Wam już dziś.

A oto fragment książki Tullia Avoleda Korzenie niebios – w interpretacji Krzysztofa Banaszyka. Zachęcamy do wysłuchania fragmentu lub jego lektury poniżej.

{youtube}yXO_TUHf3tg{/youtube}

 

Poprzednie fragmenty przeczytasz lub wysłuchasz TUTAJ i TUTAJ.

Autor: Tullio Avoledo
Tytuł: Korzenie niebios
Wydawca: Insignis
Tłumaczenie: Piotr Drzymała
ISBN: 978-83-63944-08-7
Format: 140×207
Data premiery: 8 maja 2013
Ilustracje: czarno-białe
Liczba stron: 608
Okładka: miękka
Gatunek: s-f, postapokalipsa

Projekt Dmitrija Głuchowskiego
UNIWERSUM METRO dwa tysiące trzydzieści trzy.
Tullio Avoledo
Korzenie niebios

z włoskiego przełożył: Piotr Drzymała

Opowiem ci coś, księże.
To moja historia, ale mogłaby się przytrafić każdemu.
No, może z wyłączeniem paru drobnych szczegółów.
Tego dnia, kiedy świat się skończył, większość ludzi miała szczęście, bo umarła w domu. Ściskając dłoń żony, syna albo w objęciach przyjaciół. Ktoś pewnie zginął kochając się. Mówią, że syreny zawyły z pięciominutowym wyprzedzeniem. Co możesz zrobić w ciągu tych ostatnich pięciu minut, kiedy świat właśnie ma się skończyć?
Ktoś może opróżnił butelkę, którą trzymał od dawna na jakąś specjalną okazję. Ktoś może pośmiał się, tak jak ja przed chwilą. Jak wariat. Inni być może powiedzieli sobie: »a do diabła z tym wszystkim«. I może poszli do łóżka z tym, kto był pod ręką. Inni pewnie próbowali się ratować. A niejeden z nich wiedział już przecież, że wszystko to na próżno.
To musiało być najintensywniej przeżyte pięć minut w historii ludzkości.
Wszystko na nic.
Ale przynajmniej w dużej część ludzie umierali u boku tych, których kochali. I w swoich domach.
Niektórzy z nas nie mieli jednak tego szczęścia.
Mówią, że z nieba spadały samoloty, dziesiątki, setki samolotów. Wszystkie, które były w powietrzu, kiedy eksplodowały bomby.
Deszcz samolotów.
W porównaniu z atomowymi wybuchami, drobne ukąszenia owadów na skórze Ziemi. Najbardziej niewiarygodny pokaz sztucznych ogni, jakie ludzkość kiedykolwiek sobie zafundowała. Oczywiście, nikt z nas naprawdę nie mógł tego zobaczyć. Możemy to sobie jedynie wyobrazić. Tych, którzy to zobaczyli, już tu nie ma, nie mogą nic opowiedzieć.
Zastanawiam się, jakie to było wrażenie, zobaczyć FUBARD z zewnątrz.
Pewnie tylko astronauci ze stacji orbitalnej mogliby nam o tym opowiedzieć.
Ale pewnie już dawno nie żyją.
Kto to wie? Tyle że chociaż oni mieli to jedno jedyne szczęście. Od jak dawna nie oglądamy już gwiazd? A oni widzieli je do końca. Widzieli gwiazdy, i Ziemię płonącą niczym ognisko. Widzieli, jak nad naszymi miastami wznosi się dym i przykrywa Ziemię niczym całun.
W dniu, w którym świat się skończył, byłem akurat w Muzeach Watykańskich. Nie było prawie nikogo. Jaki spokój! Próbowałem tam pójść przy okazji każdej z wizyt w Rzymie, ale nie mogłem znieść tego hałaśliwego, niepoważnego tłumu tłoczącego się w salach. Strzelające migawki aparatów fotograficznych, tysiące identycznych zdjęć tego samego obrazu, których nigdy nikt nie wywoła.
Ale tamtego dnia Muzea były puste. Stałem sam przed kasami biletowymi, czekając na otwarcie. Personel jak zwykle stawił się do pracy. Jakby to był normalny dzień. Zapłaciłem za bilet. Kiedyś coś takiego mógłbym sprzedać na… no jak się nazywały te internetowe aukcje? O, właśnie: na eBayu. Ostatni bilet wstępu do Muzeów Watykańskich…
To była prawdziwa przyjemność, ale i duże wrażenie, spacerować tymi korytarzami w otoczeniu piękna minionych tysiącleci, piękna, które miałem tylko dla siebie. Pamiętam, że próbowałem się dodzwonić do mojej żony w Genewie, żeby jej opowiedzieć o tym dziwnym doświadczeniu. Ale linie były przeciążone. Ludzie próbowali łączyć się z innymi ludźmi i w ten sposób uniemożliwiali w ogóle komunikację…
Więc zarzuciłem pomysł. Gdybym był uparty, może prędzej czy później zdołałbym się dodzwonić i porozmawiać z Chantal. Spytałbym o dzieci… Może nawet o psa…
Ale…
holeAle póki co, chodziłem dalej po pustych salach, ciesząc się ciszą i przestrzenią. W świetle poranka marmur posągów i farby obrazów lśniły niczym klejnoty.
Chodziłem tak godzinami. Aż doszedłem do Kaplicy Sykstyńskiej.
To było nowe doświadczenie. Jakbym ją zobaczył po raz pierwszy.
Byłem sam, pod sklepieniem całym we freskach Michała Anioła. Barwy Sądu Ostatecznego na ścianie w głębi wydawały się jak nowe.
Jaka subtelna ironia, siedzieć pod Sądem Ostatecznym w dniu, w którym świat miał się właśnie skończyć…
Byłem tam przynajmniej godzinę. Siedziałem na środku i patrzyłem na Sąd.
Potem położyłem się, jak w parku. Zwinąłem marynarkę i zrobiłem z niej poduszkę. Wyciągnąłem się na posadzce, która była świadkiem wielowiekowej historii, mszy celebrowanych przez papieży, konklawe…
Moje spojrzenie skupiło się na jednej scenie tego gigantycznego arcydzieła. Na stworzeniu Adama. Bóg wyciąga palec wskazujący w kierunku pierwszego człowieka, a Adam podaje dłoń, by dać się wyciągnąć z błota.
Pogrążyłem się w tym do tego stopnia, że w pewnej chwili wydało mi się, że moje ciało odrywa się od Ziemi i lewituje w stronę Boga. Oczywiście, wiedziałem, co się dzieje na świecie. Nawet w najbardziej tradycyjnych dziennikach na pierwszych stronach straszyły wielkie tytuły. A programy telewizyjne zmieniły się w jeden niekończący się dziennik telewizyjny.
Byłem tam od kilku godzin, minęło już pewnie południe, kiedy z moich snów z otwartymi oczami wyrwał mnie jakiś głos.
»Proszę pana, nie może się pan kłaść na środku Kaplicy.«
Popatrzyłem w prawo.
To był strażnik, w mundurze. Starszy mężczyzna, w okularach o staromodnych oprawkach i ze starym radiem tranzystorowym w dłoni. Wyglądał jakby wysiadł z wehikułu czasu. Jakby przyleciał prosto z lat siedemdziesiątych.
Spojrzałem na niego i nic nie odpowiedziałem. A on spróbował jeszcze w innych językach: francuskim, hiszpańskim i w łamanej angielszczyźnie. W końcu się nad nim zlitowałem.
»Mówię po włosku«, odezwałem się.
»Acha. To dlaczego pan nadal tu leży?«
»Bo to jest piękne. Bo nie ma nikogo. Nikomu nie przeszkadzam.«
»Dobrze, ale to nie jest żadne wytłumaczenie. Musi pan wstać.«
Uśmiechnąłem się.
»Jest pan pewien, że w regulaminie jest napisane, że nie mogę tego robić? Jest pan naprawdę pewien, że gdzieś piszą o zakazie kładzenia się na posadzce Kaplicy Sykstyńskiej?«
Strażnik spojrzał na mnie zaskoczony. I zrobił coś, czego się nie spodziewałem.
Uśmiechnął się.
»A wie pan, że ma pan rację?«
truckI z niejakim wysiłkiem, przy akompaniamencie swych trzeszczących, artretycznych kolan, schylił się i wyciągnął obok mnie. Nie za blisko. Zachował dystans. Włosi, szczególnie starsi, są tradycjonalistami w tych sprawach. Na myśl o leżeniu obok nieznajomego musiał się czuć nieswojo.
Długo tak leżeliśmy i patrzyliśmy na sceny stworzenia świata i biblijnego potopu.
»Trzydzieści lat już tu pracuję, a nie znalazłem czasu, żeby przyjrzeć się lepiej tym freskom«, westchnął strażnik.
Uśmiechnąłem się do niego.
Czułem się jak kamień na dnie rzeki, nad którym płynęły obrazy namalowane nieobecną już od wieków ręką, ale wciąż niewiarygodnie witalne.
»Będzie panu przeszkadzało radio?« zapytał.
Odpowiedziałem, że tak. I od razu pożałowałem. W gruncie rzeczy facet podeptał dla mnie zasady. A starsze osoby, wiadomo, przywiązane są do zasad.
»W porządku. Proszę włączyć.«
Stary wyraził mi swoją wdzięczność. »Wie pan, nie mam już nikogo na świecie. Znaczy… mam syna, ale tak jak bym go nie miał. Nie zatroszczył się o mnie ani razu w życiu. A jego biedna matka… gdyby pan wiedział, ile jej cierpień przysporzył…«
»Radio w porządku. Ale nie mam ochoty na rozmowę.«
Zrozumiał. Powiedziałem to po francusku, ale on zrozumiał. Włączył radio i słuchał na ściszonym regulatorze.
Mój włoski był dobry, choć nie tak dobry jak teraz. Chcąc nie chcąc, posłuchałem sobie trochę wiadomości – mówili o konsekwencjach tego, co nadal z uporem nazywali incydentem dyplomatycznym. Posunięcia obu supermocarstw były jak próby dwóch szachistów sondujących możliwości przeciwnika.
Ale to była śmiertelna gra.
Głosy z radia powoli zlały się w jeden szum w moich uszach, hałas tła bez żadnego składu. Rodzaj muzyki, jak muzyka gwiazd nasłuchiwanych przez radioteleskop…
Kiedy wybuchła bomba, posadzka wyprężyła się jak koński grzbiet i opadła z powrotem. Trzy razy. Ale na sklepieniu zaczęły pojawiać się pęknięcia.
Niezmierne światło, nie mam na to innego określenia, światło absolutne, wpadło przez okna i rozświetliło postacie malowideł nadnaturalną bielą.
Odleciałem ku Bogu.
Tak właśnie pomyślałem, gdy postać Stwórcy rosła mi w oczach i była coraz bliżej.
Ale było na odwrót – to sklepienie zaczęło się osuwać, stare freski leciały w dół. Widziałem to jak w zwolnionym tempie, oblicze Boga rosło mi w oczach, a Adam zostawał gdzieś daleko za nim. Coraz dalej od Boga.
Bóg spadł obok mnie. Taki blok grubości dziesięciu centymetrów, szeroki na dwa metry.
Zmiażdżył strażnika.
Krew trysnęła spod betonu i zmieszała się z pyłem.
Usta miałem pełne pyłu i drobin tynku.

Podniosłem się z dużym trudem, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Sklepienia Kaplicy nie było. Na głowę padało mi światło słońca. Sklepienie zostało zdmuchnięte przez wybuch niemal doszczętnie. Jakimś cudem, niezrozumiałym dla mnie cudem konstrukcyjnym, jeden kawałek trzymał się jeszcze na miejscu. To niewiarygodne, ale z kilkudziesięciu postaci malowidła pozostał jedynie Adam. Prawie nietknięty. Brakowało tylko ręki, z wyciągniętym ku Bogu palcem wskazującym.