Pół wieku temu, na Zachodzie, historia przedstawiona w tym filmie podbijała serca wielu czytelników – zamknięta w oprawach licznych wznowień autobiograficznej książki Polaka, Sławomira Rawicza. Na zachodnich listach bestsellerów wydana w 1956 r. książka utrzymywała się długimi miesiącami, sprzedano setki tysięcy egzemplarzy, przetłumaczono ją na 25 języków. Nie tylko weszła do światowej klasyki literatury poświęconej zmaganiom człowieka o przetrwanie w najtrudniejszych warunkach, była też inspiracją dla wielu podróżników i wytyczyła trasę niejednej wyprawy.
To jednak nie koniec niespodzianek. Po wielu latach wyszło na jaw, że wymowna, pasjonująca opowieść Rawicza to fałszerstwo. Dopiero po śmierci autora, który swą tajemnicę zabrał do grobu, okazało się, że po prostu nie mógł w czasie, o którym pisał, nie tylko zbiec z łagru, ale też się w nim znaleźć, ponieważ, według wojskowych archiwów, służył wówczas w Persji.
Pewne wątpliwości wokół książki pojawiały się niemal od momentu jej publikacji. Jednym z najbardziej wątpliwych „faktów” opisanych przez Rawicza jest niewątpliwie atrakcyjne dla czytelnika spotkanie z Yeti. Mogło też dawać do myślenia to, że nie udało się odnaleźć żadnego z pozostałych uczestników śmiałej ucieczki, a wedle relacji Polaka było ich razem 7 więźniów z różnych krajów. Jednak przez długie lata, nawet mimo Yeti, książka uznawana była za wiarygodną.
A skąd właściwie Yeti? Wszystko się, właściwie, od tego zaczęło. Otóż w 1955 r. Rawicz, mieszkający wówczas w Anglii, zgłosił się do dziennikarza „Daily Mail”, Ronalda Downinga. Ten szukał właśnie relacji o himalajskim człowieku śniegu. Tymczasem od polskiego weterana usłyszał nie tylko o samym Yeti, ale też wiele, wiele więcej. Tak wiele, że postanowił pomóc Rawiczowi w wydaniu książki – to on, korzystając z dziennikarskiego warsztatu, spisał jego opowieść. Dzięki temu mogła trafić w ręce czytelników niesamowita historia o trwającej rok pieszej wędrówce zapoczątkowanej ucieczką z syberyjskiego łagru, zaś kończąca się w egzotycznych Indiach. W drodze bohaterowie przemierzają tajgę, wyżyny Mongolii, pustynię Gobi, Tybet i Himalaje.
W 2004 r. Sławomir Rawicz zmarł w Anglii otoczony szacunkiem. Dopiero w roku 2006, w pięćdziesięciolecie wydania dzieła jego życia, dziennikarze BBC4 trafili w Instytucie Generała Sikorskiego w Londynie na dokumenty, z których wynikało, że wstąpił on do armii gen. Andersa jeszcze w Rosji i to nie po żadnej spektakularnej ucieczce, ale po amnestii, która objęła zamkniętych w sowieckich łagrach Polaków. Natychmiast powzięto podejrzenia, że cała historia została po prostu zmyślona; był to zresztą wielki cios dla wielbicieli Rawicza, m. in. dla Francuza Cyryla Delafosse-Guiramanda, który cały tzw. szlak Rawicza przeszedł na piechotę, dla uczczenia pamięci ofiar GUŁagu. Nadzieja wróciła jednak, kiedy pewien oficer brytyjskiego wywiadu, Rupert Mayne, oświadczył reporterom radia BBC4, że w 1942 r. przesłuchiwał w Kalkucie trzech zbiegów z rosyjskiego łagru, których relacja była bardzo podobna do opowieści Rawicza. Na nieszczęście, nie pamiętał już nazwiska żadnego z nich.
Poszukiwania wyjaśnień trwały nadal. W 2009 roku dziennikarze trafili na ślad jednego z przesłuchiwanych przez Mayne’a mężczyzn. Był nim 87 – letni Witold Gliński pochodzący z Wileńszczyzny. Jak się okazało, jako 17 – latek w procesie na Łubiance został skazany na 25 lat łagru. W niewoli pracował jako drwal. Podczas pracy, specjalnym, wymyślonym przez siebie kodem znaczył drzewa, wskazując kierunek na południe. W lutym 1941 r. dzięki pomocy żony komendanta łagru, udało mu się uciec wraz z kilkoma innymi więźniami: amerykańskim inżynierem, Serbem, Ukraińcem i 3 innymi polskimi żołnierzami, z których jednak niestety żaden nie przeżył. Zbiedzy pokonali około 7000 km, bez mapy i kompasu, zaś ich jedyny ekwipunek stanowiły siekiera i nóż. Maszerowali nawet po 20 godzin dziennie w niezwykle trudnych warunkach – najpierw w mrozie i zamieciach śnieżnych, później przez nieprzyjazne góry, wreszcie w spiekocie pustyni. Żywili się wyłącznie tym, co mogli napotkać po drodze – korzonkami, grzybami, drobnymi zwierzętami, nawet wężami. Napotkanym ludziom, w zamian za żywność, oferowali pomoc w pracy na roli. W ten sposób trafili do Indii. Stamtąd Witold Giliński przedostał się do Szkocji i tam wstąpił do I Korpusu PSZ. Brał udział, m. in. w lądowaniu w Normandii, był też ranny. Wraz z nadejściem pokoju postanowił osiąść w Anglii, ożenił się.
Z pewnością, po wyjściu na jaw tych faktów, wielu zastanawiało się, dlaczego Gliński, który przecież od dawna wiedział o „autobiograficznej” książce Rawicza, milczał tak długo na jej temat, nie ujawniając prawdy. Zapytany o to stwierdza, że po wojnie zaczął nowe życie i nie chciał wracać do strasznych wojennych wspomnień. Wyraził też przypuszczenie, że Rawicz mógł przeczytać jego historię w polskiej ambasadzie w Londynie w trakcie lub tuż po wojnie.
Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, dlaczego Sławomir Rawicz opowiedział historię długiego marszu jako własną. Jako pierwsze możliwe wyjaśnienie nasuwa się, oczywiście, pragnienie osiągnięcia korzyści finansowych lub rozgłosu, pojawiają się jednak także hipotezy głoszące, że na skutek doznanych w łagrze cierpień mógł zapaść na tzw. dysocjacyjne zaburzenie osobowości, zwane potocznie rozdwojeniem jaźni, lub na jakieś inne zaburzenie psychiczne, które spowodowało, że uwierzył, że historia tej ucieczki była jego udziałem.
Wyprodukowanie filmu na podstawie takiej historii, wydaje się być posunięciem oczywistym. To zdecydowanie świetny materiał na wciągającą opowieść i kinowy przebój. Szczególnie, jeśli w czołówce pojawiają się miłe dla ucha nazwiska utalentowanych i znanych odtwórców głównych ról.
Film zapowiada się więc naprawdę interesująco. Główne role powierzono Edowi Harrisowi i Colinowi Farellowi, którzy udowodnili już nie raz, że świetnie czują się w wojennym kinie. Na uwagę zasługuje też Dragos Bucur, rumuński aktor wyróżniony w tym roku na Festiwalu Filmowym w Berlinie tytułem „Shooting Star” (otrzymują go najbardziej obiecujący młodzi aktorzy europejscy). Reżyserem jest zaś wybitny Peter Weir, twórca takich filmów, jak „Stowarzyszenie umarłych poetów”, „Truman Show” czy „Świadek”. Zarówno talent aktorski odtwórców głównych ról, jak i cechująca reżysera wrażliwość, pozwalają oczekiwać nie tylko widowiska, ale też sugestywnie przedstawionej psychologii człowieka stojącego wobec sytuacji ekstremalnej, wymagającej wręcz heroicznego wysiłku. Warto też zauważyć, że film jest współfinansowany przez Polski Instytut Sztuki Filmowej. Miejmy nadzieję, że będzie to dobra inwestycja. A przekonamy się o tym, jak wspomniałam na wstępie, w pierwszej połowie nadchodzącego roku.