Zanim wzięłam do ręki książkę Elżbiety Szczęsnowicz usiadłam sobie w kąciku, puściłam cichutką muzykę i zaczęłam rozmyślać – co ja właściwie wiem o Powstaniu Styczniowym. Czytałam Wierną rzekę, Gloria victis, Nad Niemnem, a poza tym kilka powieści, w których przewija się wątek odważnej młodzieży albo dziadka-powstańca. Jeśli chodzi o genezę, o okres przed powstaniem, to niezapomnianą lekturą pozostanie na wieki Dziecię Starego Miasta Kraszewskiego, jedna z najpiękniejszych książek mojego dzieciństwa.

Czytałam o „brance”, czyli o przymusowym wcielaniu Polaków – głównie młodego pokolenia inteligencji – do carskiego wojska, o pokojowych manifestacjach, krwawo gromionych przez Rosjan, o podziale polskich patriotów na „czerwonych”, pragnących walczyć bez zastanowienia oraz „białych” – myślących perspektywicznie i chcących najpierw naród do walki dobrze przygotować. Znam argumenty obu frakcji i z perspektywy czasu ciągle nie potrafię wybrać, po czyjej jestem stronie. Żyjąc w XIX wieku, przypuszczalnie należałabym do „czerwonych”, bo polityka nie jest moją mocną stroną, a walka za ojczyznę, choćby nawet straceńcza, przemawia mocno do mojej wyobraźni i świadomości patriotycznej. W końcu w żyłach płynie mi krew wojowników o wolność…

Powstanie Styczniowe nie jest więc dla mnie tylko pustym hasłem ze stron podręcznika do historii – to żywa przeszłość, wydarzenie, które kształtowało mnie i mój kraj. Naiwne, nie mające szans powodzenia, tragiczne, a jednak trwające w świadomości wielu Polaków jako oczywiste. Wiem, jakie były konsekwencje powstania. Znam argumenty ludzi, którzy uważali tego typu zrywy za niepotrzebne i szaleńcze – rozum się z nimi zgadza, ale serce chciałoby biec na wroga ze sztandarem w ręce i radością w duszy, że wreszcie skończyło się bierne czekanie i schylanie głowy pod terrorem.

Przemyślawszy sobie to wszystko dogłębnie zerknęłam na stosik powieści o 1863 roku, które w styczniu pojawiły się w księgarniach – trzy pozycje wydawnictwa Zysk i S-ka. Szkoda, że tak niewiele… Tylko jedna z nich została napisana ostatnio, pozostałe dwie to wznowienia. Dlaczego więc dziwimy się, mówiąc o tym, jak mało dzisiejsza młodzież wie o historii? Wkładamy gimnazjalistom do rąk tysiące czytadełek o wampirach, a wartościowych książek historycznych, wydanych i rozreklamowanych tak, żeby zachęciły i przyciągnęły wzrok prawie nie ma. Tym większa zasługa Elżbiety Szczęsnowicz, która sięgnęła po pamiętniki powstańca styczniowego i w dużej mierze na ich podstawie napisała przepiękną, bardzo ciekawą, a przede wszystkim wartościową powieść dla młodego czytelnika.

Zacznę od głównych bohaterów, bo to oni są motorem napędzającym akcję. Mamy ich tu kilku, a każdy z nich mnie wzruszył i rozkochał w sobie. Odważny chłopiec, Stefan, który na wszelkie sposoby wyrywa się spod kurateli rodziny i opiekunów, aby złapać za broń i walczyć o Polskę; Marianna, nieprzeciętna, inteligentna, młoda kobieta, uświadomiona politycznie i społecznie, o gorącym sercu i wielkim patriotyzmie; wreszcie Eufemia, starsza pani, która usiedzieć na miejscu nie może, wiedząc, że Polacy ruszyli na wroga i wręcz mająca im za złe, że nie zabrali jej ze sobą. Te cudowne postaci pozostaną ze mną już na zawsze – nie tylko zamknięte w książce, którą za kilka lat podsunę do czytania synowi, ale przede wszystkim w sercu, jako zupełnie realni reprezentanci narodu, którego jestem cząstką. Opisani tak prawdziwie i sugestywnie, że nie ulega wątpliwości, iż nasi XIX-wieczni przodkowie właśnie tacy byli.

[Eufemia] zaczęła od skrzyknięcia okolicznych pań i zatrudnienia ich przy wyrobie bandaży, opatrunków i szarpi. – Ależ jeszcze rannych nie ma – wznosiła apele Marianna, na co Eufemia zacierała drobne, suche, upierścienione dłonie i aż popiskiwała: – Da Bóg, niedługo będą! Jest rewolucja, będą i ranni! Ach, jestem taka szczęśliwa, że mogę nawet pobitych wrogów pielęgnować!…

Styl powieści przywołał wspomnienia lektur sprzed kilku (no dobrze, kilkunastu) lat, kiedy to zaczytywałam się w książkach Walerego Przyborowskiego. Śmiech i łzy przeplatały się ze sobą co chwilę, opisy demonstracji w stolicy, bitew, strategii wojskowych (proste i zrozumiałe, bez zbędnych militaryzmów, a przy tym nierzadko dowcipne) i najróżniejszych przygód zapierały dech w piersiach, a bohaterowie zachwycali do reszty. Czytałam ją niemal bez tchu, mrucząc tylko pod nosem, gdy ktoś próbował zmusić mnie do powrotu w rzeczywistość.

– Cicho, ptaszki. Kozunie nie darmo węszyli przed nami. – Ale jeśli oni nie wiedzą, że my tu jesteśmy, to jak się przyjdą z nami bić, no jak? – Właśnie dlatego przyjdą, że się nas tu nie spodziewają – pocieszali. – Bo oni nie chcą się z nami bić, oni chcą tędy przejść i okrążyć Galicjan.

– Ilu ich jest? – szeptali między sobą Panienka i Mokry. – Trzystu! – Czterystu! – Dwustu – zgasił ich porucznik. – Szkoda…

Powstali 1863 jest przede wszystkim powieścią bardzo mądrą. Znajdziemy w niej opisy różnych postaw Polaków wobec powstania – autorka nie narzuca nam sądów na ten temat, pozwala, żebyśmy sami doszli do wniosku, jakie poglądy bardziej nam odpowiadają. Gorące głowy, heroizm i bohaterstwo Stefana oraz Eufemii stoją na równi z wyważonymi, głębokimi i rozsądnymi wywodami Marianny, która mieszkając w Warszawie i biorąc czynny udział w życiu politycznym i patriotycznym, jest osobą potrafiącą kompetentnie objaśnić nam warunki, w jakich powstanie wybuchło. Co więcej, czyni to w tak prosty, a przy tym niezwykle piękny sposób, że nikt nie może się nudzić w trakcie jej rozmów z ciotką czy doktorem Baumem. Staje przed nami ze łzami w oczach i cicho opowiada, a my, zasłuchani, pragniemy, by nie kończyła…

Powieść jest przepełniona klimatem nastrojów społecznych panujących w Polsce przed powstaniem i w czasie jego trwania – sprawa chłopska, warszawskie emancypantki z Narcyzą Żmichowską na czele, oczekiwanie na pomoc Europy, która nie nadeszła, ukrywanie rannych po dworach, których właściciele wyprzedawali wszystko, co mieli cennego, by kupić broń dla walczących, kobiety, których wkładem w walkę było m.in. noszenie patriotycznej biżuterii i czarnych sukien, matki wychowujące synów w taki sposób, by służyli Ojczyźnie i szli z ochotą za nią walczyć…

Wanda położyła dłoń na głowie pierworodnego. – Służ Ojczyźnie świętej, synu, swoim rozumem i całym życiem. W imię Ojca i Syna… Błogosławiła go teraz, dwudziestoletniego, idącego na wojnę; w duszy miała obraz bohaterskich przodków Zamoyskich i Brykczyńskich, ale pod palcami czuła miękkie niczym jedwab włosy Stasia i zdawało jej się, że on wciąż pachnie mlekiem, jak w niemowlęctwie. Nie pozwoliła sobie jednak na czułostkowość. To nie był czas po temu.

Pokochacie Stefana, gimnazjalistę, który potrafił najtwardsze serca zmiękczyć swoją wolą walki i umiłowaniem Polski, a także zaprzyjaźnicie się z Marianną, beznadziejnie zakochaną w działaczu zamęczonym w Cytadeli, emancypantką walczącą po swojemu, lecz nie mniej odważnie. Przygotujcie się jednak na to, że najbardziej rozbroi was siedemdziesięcioletnia dama, która przewozi karabiny w trumnach, a w lesie wypróbowuje celność rewolweru twierdząc, że najpierw wywalczymy wolność i reszta sama się ułoży. Nastawcie się na śmiech i na łzy, te płynące ze wzruszenia, ale i ze śmiechu. Oby jak najwięcej powstawało takich książek i oby były promowane z jak największym hukiem…

Autorka: Elżbieta Szczęsnowicz
Tytuł: Powstali 1863
Data wydania: styczeń 2013
Liczba stron: 358
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Gatunek: powieść przygodowa, historyczna

Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze: http://zielonowglowie.blogspot.com/