Stawiając to pytanie, świadomie poddaję sens pójścia do kina w wątpliwość, nie uważam bowiem Daję nam rok za film udany, przeciwnie – traktuję go raczej jako małe oszustwo. Mogła być z tego naprawdę świeża, oryginalna komedia romantyczna lub udany pastisz; wyszło jednak raczej topornie i bez polotu.
Ok, może tak miało po prostu być. W końcu twórca filmu (Dan Mazer) wcześniej zasłynął z produkcji z Sachą Baronem Cohenem w rolach głównych: Ali G, Borat, Bruno. Nie mogę powiedzieć, żeby to było kino w moim stylu, więc może i Daję nam rok nie było kręcone z myślą o mnie? Nawet chciałabym wierzyć, że to, co uważam za niedoróbki, było w istocie celowym zabiegiem autora.
Ale zacznijmy od samej historii. Ta zaczyna się w chwili, gdy większość romansowych opowieści znajduje swój finał – w dniu ślubu. Ona, Nat (Rose Byrne) to dość chłodna, pełna klasy kobieta sukcesu pracująca w poważnej firmie na poważnym stanowisku. On, Josh (Rafe Spall), to – powiedzmy – nie do końca dojrzały emocjonalnie, będący przeciwieństwem człowieka z klasą początkujący pisarz, który wydał niedawno pierwszą powieść i teraz z trudem pracuje nad kolejną. Z czasem wydaje się coraz bardziej oczywiste, że ta para do siebie nie pasuje. Mają inne priorytety, nie lubią wzajemnie swoich nawyków, co innego ich śmieszy. Pragną jednak uratować swoje małżeństwo. Okazuje się, że jest przed czym – rozsadzają je bowiem nie tylko siły odśrodkowe, ale także niespodziewane pojawienie się pewnego przystojnego, amerykańskiego przemysłowca Guya (Simon Baker), z którym firma Nat ma robić interesy oraz miłej, cichej, wrażliwej i dość przeciętnej byłej dziewczyny Josha, Chloe (Anna Faris), której życiową pasją jest wolontariat. Nat coś ciągnie do Guya, Josha do Cloe; czy małżeństwo przetrwa tę próbę? A czy w ogóle powinno?
Film oparto na całkiem dobrym pomyśle; Daję nam rok mogło być wręcz głosem w dyskusji na temat tego, jak zawierać związki, aby były one trwałe i szczęśliwe i jak ich nie zawierać, by nie zmienić swojego życia w niekończącą się udrękę. Mógł być filmem, z którego widzowie obu płci mogli wyciągnąć jakieś sensowne wnioski. Mógł być wreszcie błyskotliwą rozrywką. Według mnie poległ na wszystkich tych obszarach. Mogło być uniwersalnie i mądrze o dopasowaniu się do siebie, o tworzeniu związków na bazie pozytywnego uzupełniania się, wspólnych priorytetów, wartości, poczucia humoru. Niestety, film tylko udaje, że o tym opowiada. W istocie „właściwe dopasowanie się” sprowadza się w zamyśle twórcy do „pochodzenia z tych samych światów” – ale w bardzo materialistycznym, klasowym i powierzchownym ujęciu. Morał z tego filmu płynie bowiem taki, że ładni powinni być z ładnymi, a nieudacznicy z nieudacznikami i w zasadzie do tego sprowadza się cała mądrość, jaką między wierszami przemyca nam Dan Mazer. Twórca filmu postawił zdecydowanie na brutalne rozprawienie się z konwencją i masę gagów zamiast rozczulać się nad przesłaniem. Dla mnie to jednak za mało i czynię z tego najpoważniejszy zarzut, który odebrał mi wiele z przyjemności oglądania.
Zarzut drugi dotyczy właśnie poczucia humoru. Podobnie jak w przypadku poprzedniego, jest to niewątpliwie kwestia gustu i priorytetów, mnie jednak to poczucie humoru ostatecznie do gustu nie przypadło. Nie jest to jednak sprawa jednoznaczna – niektóre dialogi są naprawdę błyskotliwe, cięte; podobnie bywa z humorem sytuacyjnym, ale nie brak też wulgarnych lub, po prostu, potwornie głupich tekstów i zachowań, które wpędzały mnie w poczucie przytłoczenia żenadą. Co chwilę zadawałam sobie pytanie: kto tak robi?! Niewątpliwie ma to też związek z faktem, że postacie w filmie są przerysowane, wykreowane tak, że naprawdę trudno je polubić czy się z nimi w jakikolwiek sposób utożsamić. „Nieudacznicy” są żenujący i nieciekawi, „ładni” niemal całkiem pozbawieni charakteru i nudni; doprawdy niełatwo wybrać grupę, której się kibicuje. Nieudaczników dodatkowo pogrąża Danny (Stephen Merchant), przyjaciel Josha, postać na swój sposób śmieszna, ale kompletnie wyzuta z uroku, przypominająca najgorszy stereotyp komputerowego geeka – pozbawionego jakichkolwiek umiejętności społecznych i empatii, a wiedzę o kontaktach z kobietami czerpiącego chyba z RedTube. Takiego popisu żenujących gagów nie słyszałam dawno, a kiedy tylko bohater pojawiał się w kadrze, moja ręka automatycznie lądowała na twarzy w wielokrotnym geście bezradnego facepalmu. Znacznie lepiej wypadała starsza siostra Nat (Minnie Driver), również sypiąca ironicznymi i brutalnymi tekstami, mająca jednak o niebo więcej klasy (to, widać, rodzinne).
Nazwijcie mnie tradycjonalistką, ale uważam, że oglądając komedię romantyczną, powinno się choć trochę polubić bohaterki i bohaterów. Tutaj miałam z tym autentyczny problem. Najlepiej wypada chyba bohater grany przez Bakera, ale i tak jest zaledwie poprawny.
Scenariusz nie jest przesadnie skomplikowany, sporo tu klisz, ale całość jest miejscami nawet dość zaskakująca, choć zakończenie dość łatwo przewidzieć. Aktorzy i aktorki w większości dali sobie radę (najlepsza jest chyba Driver, niestety rzadko ją widać); nieciekawe postaci to raczej nie wina odtwórczyń i odtwórców, ale scenarzysty i reżysera w jednej osobie, który im takie a nie inne role zaserwował.
Dowcipy niewątpliwie nie są tu tak dosadne jak np. w Boracie, plusem mogłoby być żonglowanie i bawienie się konwencją (lub raczej jej dekonstrukcja), udała się obsada, a czas w kinie, na szczęście, płynie szybko. Warto też wsłuchać się w oryginalne dialogi – sporo tam niuansów, zabaw słowem, które niekiedy umykają tłumaczeniu. Niestety, potencjał dowcipu sytuacyjnego i gagów nie został w pełni wykorzystany, zbyt często sprowadzono go do humoru, który zwykłam nazywać „genitalnym” – odnoszącym się do seksu i narządów płciowych, a jednocześnie po freudowsku niedojrzałym. No i to koszmarne przesłanie…
Czworo głównych bohaterów tej historii wydaje mi się nie pasować do siebie w żadnej konfiguracji, tak samo czuję, że ja nie pasuję do tego filmu. Być może ktoś, kto oczekuje komedii romantycznej bardziej w stylu Borata czy Kochanie, poznaj moich kumpli niż To właśnie miłość wyjdzie z kina zadowolony, ja wyszłam z poczuciem straty czasu – mojego własnego i Simona Bakera, który mógłby mi przecież zrobić przyjemność i zagrać w filmie z większym polotem. Zakochanym parom liczącym na coś romantycznego zdecydowanie odradzam.
Moja ocena: 5,5/10
PS. Niektórych scen ze zwiastuna w filmie nie ma. Szkoda.
{youtube}VKbNDsy4yq0{/youtube}
Tytuł polski: Daję nam rok
Tytuł oryginału: I Give It a Year
Reżyseria: Dan Mazer
Scenariusz: Dan Mazer
Rok produkcji: 2013
Premiera kinowa: 1 marca 2013
Gatunek: komedia, romans
Kraj produkcji: Wielka Brytania
Czas trwania: 97 min