Fotoreporter wojenny. Człowiek, który wbrew zdrowemu rozsądkowi i instynktowi przetrwania ryzykuje własnym życiem, by uwiecznić na kliszy fragment historii. Który ignorując kule świszczące nad głową, za wszelką cenę próbuje dostać się do miejsca, z którego dochodzą odgłosy strzelaniny, by zrobić jak najlepsze zdjęcia; jeśli nie są wystarczająco dobre, znaczy to tylko – jak mawiał Robert Capa, legenda fachu korespondenta wojennego – że nie podszedł wystarczająco blisko. To człowiek uzależniony od adrenaliny, jaką wyzwala znalezienie się w centrum historycznych wydarzeń, nieustanne obcowanie z niebezpieczeństwem, zaglądanie śmierci w oczy. Taki człowiek jest mistrzem w swoim fachu, zyskuje podziw i zazdrość kolegów z branży oraz międzynarodową sławę, a jego zdjęcia – uznanie i prestiż na całym świecie. A jaka jest cena za przyglądanie się śmierci z bliska?
Doświadczam depresji i mam koszmary. Po tym, co widziałem, czuję się wyobcowany, oderwany od normalnych ludzi, również od własnej rodziny. Często nie potrafię nawiązać błahej rozmowy, ani w niej uczestniczyć. Opada na mnie zasłona i jestem w ciemnościach otoczony ponurymi widziadłami śmierci i krwi, w jakimś mrocznym miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi.
Bractwo Bang Bang to nazwa, początkowo żartobliwa i nieoficjalna, jaką nadano czterem młodym, południowoafrykańskim fotoreporterom wojennym, którzy przez cztery lata (1990 – 1994) dokumentowali zamieszki na czarnych przedmieściach Johannesburga w schyłkowym okresie apartheidu w RPA; rozruchy te nie były niczym innym, jak starciami pomiędzy zwolennikami Nelsona Mandeli i jego Afrykańskiego Kongresu Narodowego a zuluskimi nacjonalistami Inkathy kolaborującymi z rasistowskim rządem białych, poprzedzającymi pierwsze wolne wybory. Za uznanie i prestiż, jaki stał się ich udziałem, za spoufalanie się ze śmiercią, musieli jednak słono zapłacić: pierwszy zginął od zabłąkanej kuli Ken Oosterbroek podczas walk ulicznych w Thokozie. Trzy miesiące później samobójstwo popełnił Kevin Carter, krótko po otrzymaniu nagrody Pulitzera za słynne zdjęcie z Sudanu przedstawiające sępa czekającego na śmierć zagłodzonej dziewczynki. Joao Silva przeżył, ale wypadek w Afganistanie sprawił, że został kaleką do końca życia. Jedynie Greg Marinovich uniknął ich losu stosunkowo niewielkim kosztem – kilkoma poważnymi ranami w długiej karierze fotoreportera wojennego.
Ofiara patrzyła tępo przed siebie, kiedy nóż zatapiał się w ciało, podczas gdy ja zwalniałem migawkę i przewijałem klatki. (…) Wydawało się, że na te kilka decydujących minut straciłem poczucie rzeczywistości. Byłem obecny, ale nie rejestrowałem wrażeń.
Kena, Kevina, Joao i Grega połączyła nie tylko rywalizacja na gruncie zawodowym, ale przede wszystkim przyjaźń oparta na wzajemnym zrozumieniu, poczuciu wyalienowania i wspólnocie doświadczeń, jakie podzielało niewielu. Ciągła pogoń za coraz lepszymi ujęciami dokumentującymi ludzkie cierpienie i okrucieństwo generowała poważne dylematy etyczne i moralne, z którymi coraz trudniej było sobie poradzić. Stale pogarszająca się kondycja psychiczna, wypalenie emocjonalne, obsesyjne rozpamiętywanie przeszłości i niezliczonych sytuacji, które podważały ich wiarę we własne człowieczeństwo wpędzało w głęboką depresję, prowokowało ucieczkę w alkohol i narkotyki, generowało koszmary senne, utrudniało nawiązywanie i utrzymywanie więzi międzyludzkich, powodowało samotność, wyobcowanie, zagubienie w codziennym życiu. Czasem czyniły życie we własnej skórze, z niemożliwym do udźwignięcia bagażem emocjonalnym i moralnym tak nieznośnym, że jedynym wyjściem wydawało się samobójstwo. No bo jak żyć ze świadomością, że największym zmartwieniem podczas linczu było ustawienie odpowiedniego oświetlenia płonącej ofiary? Jak spojrzeć w lustro po tym, kiedy krzyki katowanej kobiety kwitował jedynie trzask migawki? I jakimi słowami tłumaczyć się przed światem, kiedy ważniejsze od uratowania życia umierającego dziecku było czekanie, aż czający się za nim sęp rozwinie skrzydła przydając całej kompozycji grozy?
Wtedy po raz pierwszy widziałem zabitego człowieka i jeszcze nie otrząsnąłem się z poczucia winy, że umarł tak blisko mnie. Mógłbym wyciągnąć rękę i dotknąć go, a nie zrobiłem nic poza plikiem zdjęć.
Autorami książki są dwaj pozostali przy życiu członkowie Bractwa, choć narracja prowadzona jest przez jednego z nich – to z perspektywy Grega Marinovicha poznajemy historie życia i dramatyczne losy tej elitarnej czwórki towarzyszy. Przeplatają je relacje dokumentujące pracę fotoreporterów wojennych w okresie transformacji ustrojowych w RPA, choć nie tylko: ludobójstwa i konflikty zbrojne zdarzają się przecież w różnych rejonach świata. Punktem wyjścia każdej historii jest zdjęcie dokumentujące konkretną tragedię: policjantów ładujących trupy na pakę ciężarówki, dziennikarzy uciekających z miejsca egzekucji członków neonazistowskiego ruchu, Somalijki płaczącej nad umierającym dzieckiem w ramionach, konającego przyjaciela…
To porażające autentyzmem, zapadające głęboko w pamięć spojrzenie na wojnę i pracę reportera wojennego jego oczami; to żywe, wyjątkowo osobiste, okrutnie szczere, pełne bolesnych i zaskakująco intensywnych emocji świadectwo najbardziej fundamentalnych dylematów moralnych, trudnych pytań o dziennikarską etykę zawodową, odpowiedzialność i winę świadka, istotę człowieczeństwa. O cienką linię dzielącą bycie świadkiem i uczestnikiem zdarzeń. O moralną wagę, różnicę między biernością, zaniechaniem a współudziałem. O to, do czego zdolny jest reporter, by dotrzeć do prawdy i jaka jest cena, jaką przyjdzie mu za to zapłacić. W jaki sposób radzić sobie z potwornymi wyrzutami sumienia, z przeświadczeniem, że jednak zasłużyło się na karę i jest ona tylko kwestią czasu, kiedy nie robiło się nic, poza zdjęciami, podczas gdy ginęli ludzie. A także o to, czy ktoś taki zasługuje na potępienie, odrazę, czy raczej na współczucie i litość.
Bractwo Bang Bang to kawał mocnej, bolesnej, wyjątkowo drastycznej, ale jakże prawdziwej prozy. Autorzy nie oszczędzają ani siebie, ani czytelnika; to rodzaj spowiedzi, próba rozliczenia się z własnym życiem, a także wyraz hołdu dla ofiar i zmarłych przyjaciół. To lektura głęboko wstrząsająca, trudna, niemal nie do zniesienia ze względu na ogromny ładunek emocjonalny i ciężar gatunkowy. Zapada w pamięć jak rzadko która; niepokoi, uwiera i boli. Bo czyż można zrozumieć, wczuć się w myśli i emocje kogoś, kto z pełnym przekonaniem mówi te słowa?
Mam nadzieję, że umrę z najlepszym kurewskim zdjęciem na negatywie. Inaczej to nie jest tego warte…
Autor: Greg Marinovich, João Silva
Tytuł: Bractwo Bang Bang
Tytuł oryginału: The Bang-Bang Club
Przekład: Wojciech Jagielski
Wydawca: Sine Qua Non
Data wydania: wrzesień 2012
Format: 145 x 205 mm
Liczba stron: 305
ISBN: 978-83-63248-31-4
Kategoria: literatura faktu/reportaż
Autorka recenzji prowadzi bloga pod adresem: http://zwiedzamwszechswiat.blogspot.com/