Swój pierwszy ENEMEF pamiętam doskonale. Byłam na pierwszym roku studiów i każdego dnia mijałam kino w drodze na zajęcia. Nadejście wiosny tamtego roku kojarzy mi się dziś z szybko znikającym śniegiem, odważnie przebijającym się słońcem i fioletowo-czarnymi plakatami zapraszającymi na ENEMEF. Przeczytawszy jedynie, że będzie można spędzić całą noc w kinie, oglądając filmy, nabyłam bilet, nie pytając, ani nie zastanawiając się, jaki repertuar mogę tam zobaczyć. Ten pierwszy raz był bardzo emocjonujący, ale i trudny. Mimo iż organizm był zaprawiony w bojach do późnych godzin nocnych, resztką sił powstrzymywałam się, żeby nie zasnąć na ostatnim filmie, który choć nie był najgorszy, to jednak ciągnął się niemiłosiernie. Kiedy później sprawdziłam, że trwał zaledwie osiemdziesiąt dwie minuty, nie mogłam uwierzyć. Jednak po pierwszym razie był następny, na który wyciągnęłam parę znajomych, potem następny, gdzie było nas już więcej, potem jeszcze jeden, i jeszcze jeden… W międzyczasie skończyłam studia, przeniosłam się do innego miasta i wciąż na ENEMEFy chodzę. Z rozrzewnieniem wspominam ten pierwszy maraton i impuls, który kazał mi nabyć bilet. Dlatego na pytanie, czy w ogóle warto na „coś takiego” pójść, kiwam głową niczym piesek ustawiony w samochodzie. Dopiero kiedy ktoś pyta, dlaczego warto spędzić osiem do dziesięciu godzin w kinie, w czasie przeznaczonym na sen i regenerację organizmu, kiedy większość filmów można a) ściągnąć z Internetu, b) wypożyczyć z wypożyczalni, c) zobaczyć w kinie, zaczynam się głęboko zastanawiać. Bo właściwie, dlaczego warto?
Warto, bo… Repertuar. Maratony filmowe nigdy nie były zbieraniną obrazów przypadkowo wybranych przez organizatorów i przedstawionych do strawienia widzom. Filmy dobierane są według gatunku, reżysera, tematu czy ostatnich wydarzeń w świecie filmu. Często też wybór filmów oddawany jest w ręce filmowych fanów i fanek, którzy oddają swoje głosy na poszczególne filmy bądź serie, i w ten sposób mają wpływ na to, co będzie można w najbliższym czasie obejrzeć. I tak, były już noce z filmami Woody’ego Allena czy Pedra Almodovara, noce taneczne z seansami takich obrazów jak Dirty Dancing, Dirty Dancing 2, czy wszystkimi częściami filmu Step Up, były noce grozy i thrillerów, gdzie oglądano Posłańców, Rec, Oczy Julii czy Przeczucie. Były noce kina polskiego z Jasminum czy Palimpsestem oraz noce oscarowe, gdzie można było za jednym zamachem obejrzeć najlepsze filmy zdobywców Oscarów w danym roku. Na każdym ENEMEFie można wyłuskać perełkę wśród repertuaru, zwłaszcza kiedy żaden z tytułów podanych na plakacie z niczym nam się nie kojarzy. Film, który długo pozostaje w naszej pamięci, o którym opowiadamy każdemu, kto chce słuchać (tym, co nie chcą również), polecamy każdemu, kto pyta nas o ciekawy seans na popołudnie/wieczór/spotkanie ze znajomymi/filmową randkę. Takim filmem była dla mnie bez wątpienia Mała Miss, ale było też Życie na podsłuchu, Pani Henderson, czy Śniadanie na Plutonie. Choć widziałam je tak dawno, wciąż je pamiętam. Należą do grona moich ulubionych filmów, nie tylko dlatego, że zostały obejrzane w tak niezwykłych okolicznościach, do jakich bez wątpienia należą ENEMEFy, ale również dlatego, że w każdym z nich znaleźć można kawałek dobrego kina z całkiem niezłą obsadą do kompletu.
Warto, bo… Noc. Nie ma nic bardziej ekscytującego niż spędzenie nocy w kinie, które najczęściej umiejscowione jest w ogromnym centrum handlowym. I kiedy sklepy kończą swoją pracę, ostatni klienci kończą zakupy, właśnie wtedy przychodzi się dopiero do kina i ma się świadomość, że gdy rano się z niego wyjdzie, ludzie będą właśnie szli do pracy, na zajęcia, albo po bułki na śniadanie. Kino jest magiczne i w ciągu dnia, ale w nocy nabiera dodatkowej magii. Kiedy całe miasto śpi, trzysta osób siedzi gdzieś w kinie i ogląda film. I co ważne nie robi tego z przymusu. Czasem zdarza się, że ktoś wychodzi po drugim seansie, bo pozostałe filmy już widział, bo rano musi spać, bo źle się poczuł i nie chce ryzykować pozostania w kinie, i wtedy, wracając do domu, głowę wciąż ma pełną muzyki, obrazów, dialogów, a dookoła panuje ciemna noc. Spacerowanie pośród tej nocy robi na człowieku kolosalne wrażenie i w dodatku daje poczucie mocy. Wiem, bo sama miałam okazję doświadczyć takiego spaceru.
Warto, bo… Ludzie. Na każdym ENEMEFie można spotkać wiele rodzajów ludzi. Są tam tacy, którzy przyszli, bo wyciągnęli ich znajomi, natomiast sami nigdy by się na to nie zdecydowali. Są tacy, co przyszli, żeby mieć dobrą zabawę, przynoszą chipsy, chrupki, czekoladki, kanapki, napoje, nawet alkohol. Podczas gdy reszta ogląda, oni imprezują. Czasem przeszkadzają, częściej jednak starają się pamiętać, że pozostali nie biorą udziału w imprezie i starają się im nie przeszkadzać w oglądaniu. Chyba rozumieją, że jeśli oglądających jest dużo więcej niż imprezujących, ci ostatni w starciu z widzami mogą nie mieć żadnych szans. Są tacy, co przyszli, ponieważ nie mieli gdzie spędzić nocy z soboty na niedzielę. Pamiętam takich ludzi. To studenci zaoczni, przyjeżdżający na zjazdy z sąsiednich miast, szukający możliwości, żeby jak najtańszym kosztem gdzieś zanocować. Wybierali więc maratony filmowe, wyposażeni w kanapki i termosy, oglądali pierwszy, czasem drugi film, po czym owijali się w płaszcze i zasypiali. Obudzeni na napisach końcowych ostatniego filmu, przeciągali się rześko i z kina szli prosto na zajęcia. Należeli do grona moich idoli. Ja z kina szłam prosto do łóżka, gdzie w snach wracały do mnie urywki obejrzanych na maratonie filmów. Są też tacy, co przyszli – jakie to prozaiczne! – obejrzeć film. Bo lubią danego aktora. Bo są fanami danego reżysera. Bo jeszcze nie widzieli któregoś obrazu, a tu mają okazję przypomnieć sobie pozostałe. Bo po prostu kochają kino miłością wierną, choć niekoniecznie ślepą, a noc w kinie to sposób, by miłości tej uczynić zadość.
Warto, bo… Atmosfera. Na atmosferę maratonu składają się ludzie, noc i repertuar, i muszę przyznać, że jest ona nie do podrobienia. Prawie jak w rodzinie, prawie jak wśród przyjaciół. Nie znamy się, ale odczuwamy swego rodzaju sympatię. Wszyscy się cieszą, co najmniej jakbyśmy mieli w gronie nieznanych nam osób obchodzić Boże Narodzenie. Niestety, nawet w rodzinie czy wśród przyjaciół zdarza się odczuwać nam wstyd z powodu tego, co nasi bliscy robią. Przy wyjściu z sali człowieka ogarnia najpierw przerażenie na widok ilości śmieci i bałaganu pozostawionego między rzędami, a potem współczucie, gdy pomyśli o tych Bogu ducha winnych pracownikach kina, którym przyjdzie sprzątać to pobojowisko. Wyrzucamy to z pamięci, mówiąc sobie, że ten ENEMEF był taki, ale następny będzie już inny. Oby.
Warto, bo… Maraton. Maratony filmowe mają coś w sobie. Zrobiłam taki maraton raz, czy dwa z siostrą i kuzynostwem, na studiach czasem robiliśmy maratony z przyjaciółmi, i zawsze mieliśmy z tym świetną zabawę, zwłaszcza przy wybieraniu filmów. Jeśli ktoś nie chce iść do kina, ponieważ obawia się, że w trakcie seansu zmorzy go sen, niech spróbuje najpierw w domu. Zaproście przyjaciół, określcie tematykę, wybierzcie filmy i bawcie się dobrze. A miesiąc później, do kina!
Być może, że moje argumenty nie przekonały nieprzekonanych, a przekonanych upewniły, bądź odżegnały (co, mam nadzieję, że nie miało miejsca) od chodzenia na ENEMEFy. Wiadomo, każdy ma swój gust i upodobania, i siedzenie w kinie całą noc, by potem półprzytomnym słaniać się następnego dnia, nie zawsze do nich należy. Mówi się jednak, że wszystkiego w życiu należy spróbować, ot, chociażby po to, by móc powiedzieć: Raz byłem. Wystarczy. Ja z niecierpliwością czekam na kolejny maraton, po cichu mając nadzieję, że będzie to wzorem lat ubiegłych noc horrorów albo noc Oscarów. Oby to drugie, ponieważ matematyka jest prosta: bilet – 24 zł, kawa – 11 zł, zobaczyć najlepsze filmy 2012 roku w jednym miejscu o jednym czasie – bezcenne.
Zapraszamy też do przeczytania głosu na NIE: Ciemne strony maratonów: refleksja na temat Tarantinocy.