Przedwiośnie„Przedwiośnie” Żeromskiego chcąc nie chcąc czytał (lub w inny sposób poznał) praktycznie każdy z nas. Mało kto wymienia je jako jedną ze swoich ulubionych książek, praktycznie nikt nie ma ochoty sięgnąć po nie jeszcze raz, no ale wszyscy mniej więcej je znają. Oznacza to, naturalnie, że każdy może ocenić i docenić odświeżoną i ulepszoną wersję tej klasycznej powieści.
Znacie „Przedwiośnie”? To poczytajcie „Przedwiośnie żywych trupów”! I spróbujcie zgadnąć, gdzie kończy się Żeromski, a zaczyna Śmiałkowski. W pierwszym fragmencie powieści, który dziś prezentujemy, będzie to bardzo łatwe zadanie.

Ogromna arba, wóz dwukołowy do przewożenia ciężarów, pozbawiony na teraz płóciennego nakrycia, ciągniony przez dwa woły, wolno, wolno, w ślad za setką co najmniej innych posuwał się w górę, daleko poza przedmieścia bakińskie. Droga szła w zakosy, stromo rowami obcięta, których boki i dno przywalone były zwałami kurzawy. Wiatr północny, lecący od strony gór, ostro zacinał, miecąc ostry pył w oczy wołów i żywych ludzi. Arby były napełnione po same górne gzymsy skrzyń zwłokami pobitych. Z każdej z tych skrzyń, wolno posuwających się ku nadmorskim pagórkom, ciekła ruda posoka, powlekając wyschniętą drogę barwistym pośrodku szlakiem.


Książka ukaże się w sprzedaży 6 października.

 


Przedwiośnie żywych trupów, Stefan Żeromski, Kamil Śmiałkowski, Fragment

Ogromna arba, wóz dwukołowy do przewożenia ciężarów, pozbawiony na teraz płóciennego nakrycia, ciągniony przez dwa woły, wolno – wolno, w ślad za setką co najmniej innych posuwał się w górę, daleko poza przedmieścia bakińskie. Droga szła w zakosy, stromo rowami obcięta, których boki i dno przywalone były zwałami kurzawy. Wiatr północny, lecący od strony gór, ostro zacinał, miecąc ostry pył w oczy wołów i żywych ludzi. Arby były napełnione po same górne gzymsy skrzyń zwłokami pobitych. Z każdej z tych skrzyń, wolno posuwających się ku nadmorskim pagórkom, ciekła ruda posoka, powlekając wyschniętą drogę barwistym pośrodku szlakiem. Obok zaprzęgów posuwał się z wolna tam i sam żołnierz turecki z bronią na ramieniu, przestrzegając porządku w tym niezmierzonym pogrzebie kilkudziesięciu tysięcy ludzi.

Cezary Baryka szedł obok swego wozu i rzemiennym batem poganiał ociężałe woły. Od wielu już dni spełniał pod przymusem obowiązek karawaniarza i grabarza. Przywykł do tego zajęcia, przyzwyczaił się nawet do wstrętnej woni rozłożonych trupów. Nastawiał nozdrza pod wiatr lecący z wolnych górskich pustyń i obojętnie spełniał swe obowiązki, myśląc o rzeczach i sprawach weselszych od widoku, który wciąż miał przed oczyma. Weselszą była przede wszystkim myśl o jadle, które czasem udało mu się w ramach pracy zorganizować. Nocami po cichu wracał do niektórych celowo płyciej zakopanych ciał i posilał się mózgami. Ostatnimi czasy, wśród głodówek oblężenia i “na wojnie”, Cezary Baryka bardzo wyszczuplał i stracił na sile. Zdarzały mu się minuty zamroczeń i “podpierania się nosem”, toteż teraz jadł z nieopisaną rozkoszą. W miarę zaś stałego spożywania owej papy i same myśli obrotniej nieco przesuwały się poprzez głowę, a oczy większy niż przedtem zakres rzeczy widziały. Trupy, które jego arba zbierała w ulicach i na placach miasta, a które amatorowie życia podpędzeni do tej pracy wrzucali do wysokiego wnętrza wozu żelaznymi widłami, jak siano zmulone lub nawóz przepalony – leżały niejako poza linią jego wzroku. Któż by tam mógł, a zwłaszcza chciał patrzeć na obmierzłe, podarte, krwawe kadłuby, na porozbijane głowy?

A jednak tego dnia, o którym mowa, młody poganiacz wołów patrzał na jeden egzemplarz. Z głębi wozu, jakby z uścisku nieposkromionego ciał męskich, wysuwał się cadaver młodej kobiety. Rzucony na wznak, zwisał z wysokości wozu na jego lewe koło. Zdawało się, że po dziewczęcemu, jak za życia, z bliskości obcych ciał i z objęć cielesnych się wydziera. Czarne włosy dosięgały ziemi i wlokły się po skrwawionej kurzawie drogi. Prawa ręka opadła na lewe koło i, bezwładna w swym stężeniu, dostała się między szprychy. Oczom młodego woźnicy narzucało się raz w raz, długo, z natręctwem, aż go dosięgło wreszcie i poraziło wewnętrznie nadzwyczajne piękno twarzy umarłej. Jej ciało, policzki, podbródek, usta i uszy były cudem harmonii. Oczy czarne, zawleczone jeszcze ciemniejszą niż one nocą nieprzejrzaną, były otwarte i ślepymi, wywróconymi na wznak źrenicami patrzyły nieustępliwie w poganiacza wołów. Maleńkie usta były otwarte, a leżący w nich język znieruchomiały stał się zastygłym obrazem przeraźliwego krzyku, który z nich wciąż jeszcze leciał, choć go już słychać nie było. Mały, wyrzeźbiony, z ormiańska nagięty nosek wyprężył się teraz jak struna wyciągnięta ponad wszelką miarę. Naga szyja i małe, dziewicze, obnażone piersi trzymały w sobie zaklęty ten sam krzyk, który przenikał stokroć ostrzej niż łoskot gromu padający wraz z błyskawicą. Cezary zapatrzył się w tę postać odchodzącą w światy umarłych i usłyszał wewnątrz siebie krzyk, który ona wydawała. Biała ręka o śniadym odcieniu, harmonijnie i doskonale stworzony arcytwór piękności, który, zdawało się, dla doskonałych form swych w ramieniu, dla zaokrągleń i zagłębień w okolicy łokcia i zwężeń swego kształtu ku dłoni, nie może nigdy zginąć i winien trwać na wieki – prosiła się o pomstę. Zsiniałe palce, popychane przez szprychy koła, sunęły paznokciami, łagodnie i opornie się zginając. Zdawało się, że umarła przebiera palcami na tych szprychach, na strunach niepojętych jakiegoś instrumentu. Cezary posłyszał w sobie wewnętrzną muzykę wydobytą z obrotów koła śmierci przez tę rękę bezwładną. Pojął tę muzykę za pomocą władzy wyjątkowej, szczególnej, którą tylko wczesna młodzieńczość w piersi ludzkiej hoduje.

“Dokąd mię odprowadzasz, woźnico? – pytały nawzajem igrające palce dziewicze. – Czy mnie nie żałujesz, bezduszny żołdaku? Czy mnie nie pomścisz, bezwstydny sługo? Nędzny tchórzu! Mężczyzno, który się boisz silniejszego od siebie mężczyzny! Serce twoje drży jak serce psa, który się przeląkł na widok gniewu pana! Przypatrz się, najemniku, nieszczęściu memu i spełniaj dalej pilnie rzemiosło swoje!”.

Cezary Baryka zatopił oczy w oczach umarłej i usłyszał jej wołanie. Patrząc na prześliczne jej ciało, na jej brwi rozstrzelone uroczo, na groźne jej usta, słuchał wyznania, wyraźniejszego, niżby być mogło, gdyby się ozwała ludzkimi słowy:
“Rosłam na łonie ukochania, u matki mej, jak kwiat róży na swej łodydze. Wszystko we mnie było pięknością i zapachem. Wszystko, z czym się zetknęłam, było szczęściem. Ze szczęścia i z piękności były utkane dni moje. Wewnątrz mnie wszystko było zdrowiem i siłą. Zdrowa byłam, pełna zapachu i szczęścia dla wszystkich wokoło, jak kwiat wiosenny róży. Wszystko me zdrowie czekało na szczęście wewnętrzne, któregom jeszcze nie zaznała. Za coście mię zamordowali, podli mężczyźni?”.

“Nie zapomnij krzywdy mojej, woźnico młody! Przypatrz się dobrze zbrodni ludzkiej! Strzeż się! Pamiętaj!”.
Cezary zapamiętał. I nocą wrócił po jej mózg.