A tak wszystko koncentruje się na Lottie i perypetiach związanych z jej powrotem do zdrowia. Jej efektowny upadek w idealnym makijażu był nie do przeoczenia w czasie eleganckiej kolacji, którą wcześniej przygotowała w towarzystwie butelki wódki. Toteż Lottie musi iść do specjalnej kliniki, której nazwę sąsiedzi szepcą sobie do ucha w czasie obowiązkowej popołudniowej kawy lub partyjki brydża. W międzyczasie mąż Lottie rozpoczyna, tak przypadkiem, między wspominaną kawą a drinkiem, romans z jej przyjaciółką Mag, która niedawno straciła męża. Druga przyjaciółka Lottie, Maureen, próbuje okiełznać swoich synów i wytłumaczyć im, że nie mają palić złej trawki, ale ćwiczyć grę na fortepianie.
W klinice Lottie spotyka podobnych sobie nieszczęśników, którzy nie potrafią sobie radzić z życiem. Hipiska Berta leży całymi dniami na podłodze, bo nie radzi sobie z narkotykami i nadopiekuńczymi rodzicami. Pan Mulwin wszystkich obraża, bo jest pracoholikiem a pani Judson nie radzi sobie ze stratą, frustracją i pustką. Niektórych uratują tylko elektrowstrząsy a innym pomogą mokasyny i mantrycznie banalne wypowiedzi lekarzy. Recepty są przecież oczywiste.
Unifikująca, prawie gombrowiczowska, forma oplata bohaterów szczelnie, ujawniając się co chwila w słowach przez nich wypowiadanych. Właściwie nie pada tu żadne nieodpowiednie zdanie. Każde słowo wpasowane jest w foremkę. Każde słowo mogłoby paść z ust Lottie. Jakby wszyscy podopieczni szpitala psychiatrycznego byli po trochu Lottie, a Lottie była wszystkimi innymi na raz. Jakby każdy z pacjentów, próbując ratować się, chował się za tą samą maską o imieniu Lottie. Ale kiedy ochronna zasłona zaczyna pękać, wszyscy wpadają w chwilową panikę i łatają pęknięcia coraz to inną próbą wzruszenia wszystkich patrzących. W pewnym momencie współczujemy nawet Mag, przecież straciła męża i jest bardzo samotna. Potępiamy Norrisa, bo jakim prawem może zdradzać chorą żonę. Może nawet trochę usprawiedliwiamy alkoholizm Lottie?
Ale ani Lottie, ani jej mąż nie robią niczego na wielką skalę, by ratować czy siebie, czy – tym bardziej – kogoś innego. Przecież, nawet romans jest z sąsiadką, żeby w jak najmniejszym stopniu naruszyć codzienną rutynę, jednocześnie aplikując sobie dreszczyk emocji. To nie ocalanie zdaje się fascynować Jamesa Schuylera. Precyzyjnie wykrojeni ze sztampy i okraszeni stereotypem swych bohaterowie Co na kolację? to mali ludzie w świecie małych spraw, którzy w żadnym razie nie mają aspiracji, by ten świat zmieniać. Więc nawet dreszczyk emocji jest skrojony na miarę przeciętności. Dla Lottie i jej najbliższych wszystko powinno zostać w naturalny sposób przewidywalne i „planowalne”. Aż zaskakuje, że ktoś w tym świecie mógłby tak niefortunnie zapaść na zdrowiu. A może to część planu?
Możemy się śmiać (i śmiejemy się) z bohaterów Schuylera, których maluczkości zdradza na każdym kroku ich język, formułujący ciut zbyt prostackie myśli, zaskakująco przaśne pragnienia i nudnie przyziemne marzenia. Ale jednocześnie śmiech, który w nas co chwila prowokują jest demaskatorski. Przecież nie jest tak, że ci ludzie są daleko od nas. Przecież z jakiegoś powodu wybucha pożar.
Autor: James Schuyler
Tytuł: Co na kolację?
Wydawca: W. A. B.
Data premiery: kwiecień 2012
Tytuł oryginału: What’s for Dinner?
Przekład: Marcin Szuster
Oprawa: twarda z obwolutą
Format: 13,5 x 20,2 cm
Liczba stron: 256
ISBN 978-83-7747-637-6
Kategoria: powieść obyczajowa