O książce:
Czarny humor i groteska – Topor w najczystszej postaci!
Trelkovsky dopiero co wprowadził się do mieszkania mieszczącego się w tajemniczej kamienicy pełnej… dziwnych sąsiadów. W ich czystym, harmonijnie ułożonym świecie, gdzie nawet śmieci układa się starannie, każdy człowiek ma odpowiednią, specjalnie przez nich dobraną formę. Tu nie ma miejsca na indywidualność, na osobowość, na „bycie sobą”. Sąsiedzi kradną Trelkovsky’emu przeszłość, zmieniają przyzwyczajenia, dobierają się nawet do jego płci. Gdy Trelkovsky nie daje się tłamsić, postanawiają go wyeliminować. Ten jednak jest na tyle bezczelny, że nawet nie próbuje samobójstwa. Poirytowani, decydują się na morderstwo… Nie biorą jednak pod uwagę, że „lokator” wcale nie wybiera się na tamten świat… Na kanwie powieści powstał wybitny film Romana Polańskiego Lokator.
Tytuł: Chimeryczny lokator
Autor: Roland Topor
Wydawca: Replika
Przeklad: Tomasz Matkowski
ISBN: 978-83-76741-81-9
EAN: 9788376741819
Data premiery: 12 czerwca 2012
Data pierwszego wydania: 1964
Oprawa: miękka
Liczba stron: 200
Wymiar: 130/190
Gatunek: proza obca, klasyka literatury
Chimeryczny lokator
Roland Topor
(fragment)
Rozdział I
Mieszkanie
Trelkovsky’emu groziła eksmisja, gdy jego przyjaciel Simon powiedział mu o wolnym mieszkaniu na ulicy Pirenejów. Poszedł tam. Ponura dozorczyni nie chciała pokazać lokalu, lecz tysiącfrankowy banknot sprawił, że zmieniła zdanie.
— Proszę za mną — rzekła szorstko i nieprzychylnie.
Trelkovsky był młodym człowiekiem w wieku około trzydziestu lat, uczciwym, grzecznym, który nade wszystko nie znosił kłopotów. Zarabiał skromnie, dlatego też utrata mieszkania była dla niego katastrofą, pensja nie pozwalała mu bowiem na wystawne życie w hotelu. Miał jednak na książeczce trochę oszczędności i liczył, że będzie mógł zapłacić odstępne, jeśli nie okaże się ono zbyt wygórowane.
Mieszkanie składało się z dwóch ciemnych pokoi bez kuchni. Jedyne okno w głębi wychodziło na ścianę, w której dokładnie naprzeciwko znajdował się lufcik. Trelkovsky zrozumiał, że jest to okienko ubikacji w sąsiedniej kamienicy.
Ściany pokryte były żółtą tapetą. Widniały na niej gdzieniegdzie rozległe plamy wilgoci. Cała powierzchnia sufitu była popękana, a szczeliny rozgałęziały się jak nerwy liścia. Małe kawałki tynku, które się stamtąd oderwały, chrzęściły pod nogami. W pokoju bez okna znajdował się kominek z imitacji marmuru, a w nim gazowy grzejnik.
— Poprzednia lokatorka wyskoczyła przez okno — wyjaśniła dozorczyni, stając się nagle bardziej rozmowna. — Proszę spojrzeć, widać stąd miejsce, gdzie upadła.
Poprowadziła Trelkovsky’ego przez labirynt różnorakich mebli i z satysfakcją wskazała resztki szklanego daszku, znajdujące się o trzy piętra niżej.
— Nie umarła, ale po prawdzie to tak jakby trup. Leży w szpitalu Saint-Antoine.
— A jeśli wyzdrowieje?
— Nie ma obawy — zaśmiała się szyderczo wstrętna kobieta. — Niech pan się tym nie przejmuje.
Mrugnęła porozumiewawczo.
— To dobra okazja.
— Jakie są warunki?
— Dogodne. Jest tylko małe odstępne za wodę. Cała instalacja jest nowa. Przedtem trzeba było wychodzić na podest, kiedy cię chciało skorzystać z bieżącej wody. Właściciel sam zapłacił za instalację.
— A ubikacja?
— Dokładnie naprzeciwko. Schodzi pan na dół i wchodzi pan klatką B. Stamtąd może pan widzieć mieszkanie. I na odwrót.
Uśmiechnęła się obleśnie.
— To widok, który warto zobaczyć.
Trelkovsky nie był zachwycony. Lecz tak czy inaczej, mieszkanie było jednak okazją.
— Ile wynosi odstępne?
— Pięćset tysięcy. Komorne piętnaście tysięcy franków miesięcznie.
— To drogo. Nie będę mógł zapłacić więcej niż czterysta tysięcy.
— To już nie moja sprawa. Niech pan się dogada z właścicielem.
Jeszcze jeden uśmiech.
— Niech pan idzie z nim porozmawiać. To nieda¬leko. Mieszka piętro niżej. No, to ja już pójdę. I niech pan pamięta, że to okazja, której nie należy przepuścić.
Trelkovsky odprowadził ją aż do drzwi właściciela. Zadzwonił. Otworzyła mu stara kobieta o nieufnym spojrzeniu.
— Nic nie dajemy niewidomym — rzuciła bardzo szybko.
— Chodzi o mieszkanie…
Jej oczy błysnęły chytrze.
— Jakie mieszkanie?
— To piętro wyżej. Czy mogę się widzieć z panem Zy?
Stara zostawiła Trelkovsky’ego pod drzwiami. Usłyszał jakieś szepty, po czym wróciła i powiedziała, że pan Zy go przyjmie. Zaprowadziła go do jadalni, gdzie tamten siedział przy stole i skrupulatnie usuwał resztki jedzenia z zębów. Pokazał palcem, że jest zajęty. Pogrzebał w trzonowym zębie i wyciągnął stamtąd strzęp mięsa nakłuty na koniec zaostrzonej zapałki. Przyjrzał mu się uważnie i połknął go.
Wtedy dopiero zwrócił się do Trelkovsky’ego.
— Widział pan mieszkanie?
— Tak. Chciałbym właśnie porozmawiać z panem o warunkach.
— Pięćset tysięcy i piętnaście tysięcy miesięcznie.
— Tak właśnie powiedziała mi pani dozorczyni. Chciałbym wiedzieć, czy to pańskie ostatnie słowo, ponieważ nie mogę dać więcej niż czterysta tysięcy.
Właściciel zrobił znudzoną minę. Przez dwie minu¬ty z roztargnieniem obserwował starą, która sprzątała ze stołu. Wydawało się, że wspomina wszystko, co przed chwilą zjadł. Chwilami potrząsał głową z aprobatą. Powrócił do tematu rozmowy.
— Czy dozorczyni mówiła panu o wodzie?
— Tak.
— W dzisiejszych czasach bardzo trudno znaleźć mieszkanie. Pewien student dał mi połowę tej sumy za jeden tylko pokój na szóstym piętrze. I nie ma tam wody.
Trelkovsky odchrząknął, aby jego głos brzmiał dźwięczniej. On też był znudzony.
— Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie próbuję dyskredytować pańskiego mieszkania, ale nie ma tam kuchni. Z ubikacją też są kłopoty. Załóżmy, że zachoruję, co nie należy do moich zwyczajów, mówię to od razu, ale załóżmy, że będę musiał wyjść się załatwić w środku nocy: no więc, to niewygodne. Z drugiej strony, dam panu wprawdzie tylko cztery¬sta tysięcy, ale dam je gotówką.
Właściciel przerwał mu.
— Tu nie chodzi o pieniądze. Nie będę przed pa¬nem ukrywał, panie…
— Trelkovsky.
— …Trelkovsky, że nie mam kłopotów pieniężnych. Nie czekam na pańskie pieniądze, aby móc sobie kupić coś do jedzenia. Nie, wynajmuję, ponieważ mam wolne mieszkanie, a jest to rzecz, o którą dziś niełatwo.
— Oczywiście.
— Mam jednak swoje zasady. Nie jestem dusigroszem, lecz filantropem też nie jestem. Moja cena wynosi pół miliona. Znam innych właścicieli, którzy zażądaliby siedmiuset tysięcy i mieliby do tego pełne prawo. Ja chcę pięćset i nie mam powodu brać mniej.
Trelkovsky z uwagą wysłuchał przemówienia, kiwając potakująco głową.
— Ależ naturalnie, panie Zy. Doskonale rozumiem pański punkt widzenia i uważam go za bardzo rozsądny. Ale… czy mogę pana poczęstować papierosem?
Właściciel odmówił.
— Jesteśmy ludźmi cywilizowanymi. Podyskutujmy, w ten sposób zawsze można się dogadać. Pan chce pięćset. W porządku. Ale jeśli ktoś daje panu pięćset w ciągu trzech miesięcy, te trzy miesiące mogą zmienić się w trzy lata. Czy sądzi pan, że jest to korzystniejsze niż czterysta tysięcy od razu?
— Tego nie twierdzę. Wiem lepiej od pana, że nie ma nic lepszego niż cała suma od razu, gotówką. Tylko że ja wolę pół miliona gotówką niż czterysta tysięcy gotówką.
Trelkovsky zapalił papierosa.
— Oczywiście. Nie mam wcale zamiaru twierdzić, że jest inaczej. Jednak niech pan weźmie pod uwagę, że poprzednia lokatorka jeszcze nie umarła. A jeśli wróci? Jeśli będzie chciała zrobić zamianę? Pan wie, że pan nie ma prawa sprzeciwiać się zamianie. W takim wypadku nie tylko nie dostałby pan pięciuset tysięcy, ale nie dostałby pan nic. Podczas gdy ja daję panu czterysta tysięcy. I wtedy nie ma problemu, wszystko zostaje załatwione polubownie. Ani pan nie ma kłopotów, ani ja. Czy może mi pan zaproponować coś lepszego?
— Mało prawdopodobne, żeby doszło do takiej sytuacji.
— Być może, ale trzeba to wziąć pod uwagę. Podczas gdy z moimi czterystoma tysiącami gotówką nie ma problemu, nie ma sprawy.
— No dobrze, zostawmy na razie tę kwestię, panie… Trelkovsky. Jak już panu powiedziałem, nie to jest dla mnie najważniejsze. Czy pan jest żonaty? Proszę mi wybaczyć, że o to pytam, ale chodzi mi o dzieci. To jest spokojny dom, a moja żona i ja jesteśmy starszymi ludźmi…
— Nie takimi znów starymi, panie Zy!
— Wiem, co mówię. Jesteśmy starszymi ludźmi i nie lubimy hałasów. Tak więc uprzedzam pana od razu, jeśli jest pan żonaty, jeśli ma pan dzieci, może mi pan zaproponować milion i też się nie zgodzę.
— Proszę się nie obawiać, panie Zy. Ze mną nie będzie pan miał tego rodzaju kłopotów. Jestem spokojny i nie mam żony.
— Z drugiej strony, tu nie jest też dom schadzek. Jeśli bierze pan mieszkanie po to, by przyprowadzać dziewczynki, to w takim razie wolę dostać dwieście tysięcy, ale dać je komuś, kto go naprawdę potrzebuje.
— Najzupełniej się z panem zgadzam. Zresztą to mnie nie dotyczy. Jestem człowiekiem zrównoważonym, nie lubię sytuacji, które naruszają mój spokój.
— Proszę mi nie brać za złe, że pytam pana teraz o to wszystko, ale lepiej od razu się dogadać, a później żyć w zgodzie.
— To zrozumiałe. Ma pan całkowitą rację.
— Tak więc zrozumie pan również, że nie będzie pan mógł trzymać zwierząt: psów, kotów ani żadnych innych.
— Nie mam zamiaru.
— Proszę posłuchać, panie Trelkovsky, na razie nie mogę panu dać odpowiedzi. Tak czy owak, nie może być o tym mowy, dopóki poprzednia lokatorka żyje. Ale jest pan sympatyczny, sprawia pan wrażenie dobrze wychowanego młodego człowieka. Mogę panu powiedzieć tylko jedno: niech pan przyjdzie jeszcze raz w tym tygodniu, wtedy będę mógł dać panu ostateczną odpowiedź.
Trelkovsky długo dziękował, zanim wyszedł. Gdy przechodził przed stróżówką, dozorczyni spojrzała na niego z ciekawością, nie okazując jednak, że go poznaje, i wycierając machinalnie fartuchem jakiś talerz.
Na chodniku przystanął, aby przyjrzeć się kamienicy. Wyższe piętra oświetlone były wrześniowym słońcem, co nadawało jej wygląd prawie nowej i wesołej. Zaczął szukać okna „swojego” mieszkania, lecz przypomniał sobie, że wychodzi na podwórze.
Całe piąte piętro zostało pomalowane na różowo, a okiennice na żółto w odcieniu kanarkowym. Nie było to subtelne połączenie, lecz kolorowa nuta, którą wywoływało, brzmiała wesoło. W oknach trzeciego piętra rosła cała grządka kaktusów, a na czwartym kraty podwyższały poręcz, może ze względu na dzieci, chociaż to mało prawdopodobne, skoro właściciel ich nie tolerował. Dach najeżony był kominami różnych rozmiarów i kształtów. Jakiś kot, który z pewnością nie należał do żadnego z lokatorów, spacerował po dachu. Trelkovsky dla zabawy wyobraził sobie, że jest na miejscu kota i że to jego łagodnie grzeje słońce. Spostrzegł jednak poruszającą się firankę na drugim piętrze, a więc u właściciela. Oddalił się szybko.
Ulice były prawie puste, jak zwykle o tej porze. Trelkovsky poszedł kupić kawałek chleba i parę plastrów kiełbasy z czosnkiem. Usiadł na ławce i zastanawiał się, jedząc.
Całkiem możliwe, że argument użyty w rozmowie z właścicielem okaże się słuszny i że poprzednia lokatorka dokona zamiany. Może wyzdrowieje? Szczerze jej tego życzył. W przeciwnym razie, być może zostawi testament. Jakie są w tym wypadku prawa właściciela? Czy Trelkovsky nie będzie musiał dwa razy zapłacić odstępnego, raz właścicielowi, a drugi raz poprzedniej lokatorce? Żałował, że nie może po¬radzić się swego kolegi Scope’a, kancelisty u notariusza, który niestety był właśnie na prowincji w jakiejś sprawie spadkowej.
„Najlepiej będzie odwiedzić w szpitalu poprzednią lokatorkę”.
Po skończonym posiłku wrócił wypytać dozorczynię.
Wyjawiła mu niechętnie, że chodzi o niejaką pannę Choule.
— Biedna kobieta — rzekł Trelkovsky, zapisując nazwisko na odwrocie jakiejś koperty.