7 sierpnia nakładem Wydawnictwa Rebis ukaże się w Polsce jedna z najoryginalniejszych powieści 2010 roku, laureatka Artur C. Clarke Award za rok 2011, czyli Zoo City autorstwa Lauren Beukes. Już dziś zapraszamy do lektury jej obszernego fragmentu!

O książce:

Zinzi December dźwiga Leniwca na własnych plecach, żyje z talentu do znajdowania zaginionych rzeczy i ma paskudny dryg do oszustw internetowych. Pewnego dnia ktoś bestialsko morduje jej klientkę, a Zinzi musi się podjąć zadania, na które nie ma najmniejszej ochoty.

Zlecenie od legendarnego producenta muzycznego może się okazać biletem wyjścia z Zoo City, najgorszej dzielnicy Johannesburga, pełnej slumsów zamieszkanych przez prostytutki, morderców i pospolitych przestępców, z których każdy, tak jak Zinzi, nosi emanację swego grzechu w postaci jakiegoś zwierzęcia i żyje w cieniu piekielnej Cofki. Ale nie jest tak łatwo uwolnić się od własnej przeszłości ani nie dać się uwikłać w cudze, mroczne sekrety – Zinzi musi przemierzyć drogę najeżoną zbrodnią, magią i stawić czoło temu, co do niej wraca z Poprzedniego Życia.

Zoo City to doskonała powieść urban fantasy, z elementami thrillera s-f i magii, ballada na cześć fantastycznego Johannesburga. Jej fabuła, rozgrywająca się wśród wieżowców, dawnych kopalń złota, gwiazd muzycznego showbiznesu i egzotycznych zwierząt, przywodzi na myśl najlepsze przykłady powieści noir i budzi respekt wobec potężnych czynów afrykańskich sangomów.

Lauren Beukes jest bardzo, BARDZO DOBRA!!!
– William Gibson

Lauren Beukes pracuje jako dziennikarka ( jej artykuły publikowały m.in. The Hollywood Reporter, Marie Claire, Elle, Cosmopolitan) i scenarzystka telewizyjna w największym studiu animacji w RPA. Opublikowała opowiadania w kilkunastu antologiach, jest scenarzystka kilkunastu komiksów. Zoo City jest jej drugą powieścią. Obecnie pracuje nad powieścią The Shining Girls.

Zoo City zdobyło w  2011 roku Arthur C. Clarke Award i w 2010 Kitschies Red Tentacle za najlepszą powieść. Zoo City było finalistą 2010 BSFA Award za najlepszą powieść,  nagrody 2011 World Fantasy za najlepszą powieść, 2010-2011 University of Johannesburg Creative Writing Prize, the M-Net Literary Awards, the Nielsen’s Booksellers’ Choice Award 2011, i na długiej liście kandydatów do South Africa’s Sunday Times Fiction Prize 2011 i 2012 IMPAC Dublin Literary Award. Powieść była także w finale Grand Prix de l’Imaginaire we Francji za najlepszą  powieść zagraniczną, najlepsze tłumaczenie i najlepszą okładkę. Opcje filmowe zostały zakupione przez południowoafrykańską producentkę Helenę Spring.

Pełne energii i wyobraźni połączenie sf, fantasy i powieści noir. Beukes stworzyła przekonujący, choć często niepokojący świat (…) Zoo City to bezwzględnie lektura obowiązkowa dla czytelników chcących poznać niezbadane pogranicza gatunku.
SFX Magazine, 5 * i książka polecana

Inteligentne i mądre urban fantasy skrojone na miarę XXI wieku: bezwstydnie południowoafrykańskie, ale zarazem całkowicie wielkomiejskie, dziko rozrywkowe, a jednocześnie bogato zniuansowane. Potwierdza opinie o Beukes jako jednym z obdarzonych największa wyobraźnią nowych głosów południowoafrykańskiej literatury.
– Women24

Kobieta i jej nieziemskie zwierzę przemierzają podłe ulice miasta. Ręczę, że z chęcią zabierzesz się wraz z nimi. Lauren Beukes to połączenie Jeffa Noona z Raymondem Chandlerem.
– Paul Cornell

Autorka: Lauren Beukes
Tytuł: Zoo City
Wydawca: REBIS
Przełożyła: Katarzyna Karłowska
Liczba stron: 384
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Data premiery: 7 sierpnia 2012
ISBN: 978-83-7510-804-0
Gatunek: fantastyka, s-f

Zoo City
Lauren Beukes
(fragment)

7.

Podczas drogi powrotnej do domu głuchy łoskot z automatycznej broni maszynowej, podobny do pękania popcornu w mikrofalówce, inspiruje mnie i grupkę innych wrażliwych przechodniów do schowania się w pobliskim pasażu handlowym nazwanym intrygująco „Palisada”.
Gliniarze zazwyczaj nie posługują się bronią automatyczną, dlatego wniosek jest prosty: albo to wojna gangów, albo zbrojny włam do samochodu. Furgonetki z pieniędzmi zazwyczaj są przechwytywane na autostradach, gdzie jest więcej miejsca do prędkiej ucieczki, ale gangsterzy poczynają sobie coraz bezczelniej w centrum miasta. Odgłos strzałów stanowi teraz nieodłączny element nocnego dźwiękobrazu Zoo City, tak jak cykady na wsi. Elementem rutyny białego dnia stały się całkiem niedawno.
Pełni napięcia odczekujemy swoje między cukiernią „Mr Placek”, sklepem z butami dla oszczędnych „Milady” i agencją turystyczną „W drogę!”, która najwyraźniej za bardzo wzięła sobie do serca imperatyw zawarty w swojej nazwie, bo zwyczajnie zniknęła. Okno wystawowe jest wciąż jeszcze wytapetowane melanżem z ogłoszeń typu DO WYNAJĘCIA, spłowiałych plakatów reklamujących egzotyczne miejsca oraz „Najtańszych ofert wycieczkowych!”.
Winda do atrium otwiera się i wyrzyguje starszą panią niosącą zakupy apteczne; trzeba ją powstrzymać, żeby się nie zabłąkała w sam środek strzelaniny. Po sporej dawce przekonywania wreszcie cofa się do windy, gderając i mamrocząc, jakby po kolejnym otwarciu się drzwi miała wylądować w jakimś kompletnie innym miejscu świata.
Benoît i ja poznaliśmy się w windzie Wzgórz Elizejskich. W czasach, kiedy winda jeszcze działała. W czasach, kiedy jeszcze ukrywałam Leniwca pod obszerną kangurką. W czasach, kiedy dopiero co wyszłam z Sun City – to znaczy z tego więzienia, a nie z tego kasyna. W Sun City – właściwa nazwa Diepkloof – nie ma wodnych zjeżdżalni ani tańczących dziewczyn; spędziłam tam bezczynnie trzy lata jako gość rządu, co jest niedopatrzeniem, jeśli idzie o system penitencjarny. Reforma byłaby daleko bardziej skuteczna, gdyby cię uczyli przydatnych umiejętności życiowych – jak wymierzanie kopniaków w głowę i potrząsanie cyckami.
W dzisiejszych czasach więźniów nazywa się klientami. Wszystko to kwestia semantyki. „Klientom” wciąż się podaje pomyje i pap*, wciąż muszą spać po pięćdziesięciu siedmiu w celach przeznaczonych dla dwudziestu, wciąż muszą uprawiać ćwiczenia fizyczne na ponurym, betonowym dziedzińcu oddzielonym od pokus zewnętrznego świata ogrodzeniem z siatki i wieżą, na której stoi uzbrojony strażnik. Klienci nadal są wykopywani na ulicę, kiedy ich przymusowe wakacje finansowane przez państwo dobiegają końca.
Z zerowym wsparciem, wyjąwszy przeładowany system zwolnień warunkowych, który nie jest w stanie spamiętać, kim jesteś, więc jak miałby zapamiętać, co powinieneś robić.
Nie zadzwoniłam do rodziców. Nie odbyliśmy ani jednej poważnej rozmowy od tamtej wiosennej nocy w 2006 roku, kiedy znaleźli mnie na parkingu karetek pogotowia szpitala im. Charlotte Maxeke, wśród skracających się już cieni,
z Leniwcem zwiniętym w kłębek na kolanach niczym moja własna szkarłatna litera.
Nie mogłam nie trafić do Zoo City. Co zrozumiałam dopiero wtedy, gdy pracownica piątej z rzędu agencji wynajmu spojrzała szyderczo na Leniwca znad swoich papierów i wyjaśniła, że akurat nie mają nic wolnego na przedmieściach –
czy próbowałam w Hillbrow?
Wzgórza Elizejskie nie były oczywistym wyborem miejsca do Zaczynania Wszystkiego od Nowa. Oglądałam też inne, przyjemniejsze bloki mieszkalne. Kiedy jednak ochroniarz na moją prośbę zgodził się pokazać puste mieszkanie na szóstym piętrze, stwierdziłam, że jest coś pocieszającego w tym drucie kolczastym i powybijanych szybach, w tym, że wszystkie okoliczne budynki są połączone planowo zbudowanymi kładkami albo zaimprowizowanymi mostkami, tworząc jedno rozległe, labiryntowe getto. Widok, który krzepił mnie podobieństwem do więzienia. Z tą różnicą, że tutaj drzwi otwierają się wtedy, kiedy tego chcesz.
Przeprowadziłam się jeszcze tego samego popołudnia; miałam tylko zastarzałą gotówkę w portfelu i Leniwca na grzbiecie. Spędziłam większą część tamtego pierwszego dnia na dekowaniu się w mieszkaniu i mozolnym wymyślaniu, jaki powinien być mój następny krok. W więzieniu możesz się snuć między syrenami, które porządkują ci dzień; syreny to te chwile, kiedy robisz, co ci każą, a potem jesteś jak ta kulka we flipperze, który działa na zwolnionych obrotach. Tęskniłam teraz za tymi syrenami.
Zrobiło się późne popołudnie, zanim zdobyłam się na odwagę, żeby wyjść na zewnątrz, i to tylko dlatego, że Leniwiec skomlał, że jest głodny. W stołówce w Sun City podawali lekko zwiędłe liście, martwe owady, siano albo surowe wnętrzności, w zależności od wymagań żywieniowych twojego zwierzaka. Pod tym względem są w porządku w więzieniu. Poza więzieniem, no cóż, dziewczynko, radź sobie sama. Sama idź sobie szukać zwiędłych liści i pomyj.
Uzbrojona w powyginaną i podrapaną kartę magnetyczną służącą za klucz, dzięki której można się przedostać przez nieporęczną, obrotową bramkę do Wzgórz Elizejskich (równie krzepiąco przywodzącą na myśl więzienie), zamknęłam mieszkanie na klucz i naciągnęłam kangurkę na łeb Leniwca. Prychnął z odrazą.
– Życie jest ciężkie, koleś – powiedziałam. Wtedy jeszcze nie byłam przyzwyczajona do pokazywania się z nim publicznie. Jeszcze mnie obchodziło, co myślą inni, nawet jeśli ci inni mają własne zwierzęta.
Winda nie spieszyła się. Było widać, że została niedawno odnowiona. Metalowe części błyszczały nowością na tle obłażącej farby na okalającej ją ścianie. Właśnie się zastanawiałam, czy jednak nie skorzystać ze schodów, kiedy drzwi się rozsunęły, ukazując grupę mężczyzn, jeden w drugiego ze zwierzętami.
W Sun City czasami chodziłam na nabożeństwa neoadwentystów. Jeśli się odsiedziało całe przedstawienie do końca, łącznie z jednoosobowymi sesjami terapeutycznymi potem, to w nagrodę dawali ci normalny posiłek, pięć różnych grup pokarmów i tak dalej. Twierdzili, że zwierzęta to fizyczna manifestacja naszego grzechu. Pomysł tylko marginalnie mniej okropny niż teoria, że zwierzęta to zvid-
homa, albo inaczej chowańcy towarzyszący czarownikom, co w niektórych wiejskich zadupiach kwalifikowałoby nas do tortur i spalenia na stosie. Kazania u adwentystów były dostateczną torturą, to gadanie na okrągło, że zwierzęta to kara, z którą będziemy musieli się obnosić tak jak ten facet
z Wędrówki Pielgrzyma targający brzemię swego grzechu.
I że ponoć przyciągamy robactwo, bo sami jesteśmy robactwem, najnędzniejszymi z nędznych. Twierdzili, że każdy może być zbawiony, ale jeszcze nie spotkałam nikogo ze zwierzęciem, komu się to zwierzę magicznie zdematerializowało, tak jak Pielgrzymowi jego worek z grzechami. Nikogo, kto czekał na przyjście Cofki.
A jednak faceci z windy nie dźwigali swoich zwierząt jak brzemię, a zwłaszcza nie ten olbrzym na ich czele, z bliznami po oparzeniach, które spełzały mu z szyi pod T-shirt,
i z Mangustą przerzuconą na pierś w przerobionym nosidełku dla dziecka. Oni je nieśli tak, jak inni noszą broń.
Mangusta warknęła na mnie i niewykluczone, że się prze-
lotnie zawahałam, nim wsiadłam do windy. Co nie uszło ich uwadze. Stanęłam twarzą do drzwi, kiedy się jeszcze zasuwały, plecami do tych mężczyzn i ich menażerii, ale widziałam ich pokawałkowane odbicia w lśniącym aluminium niczym w tanim krzywym zwierciadle, jakby zostali namalowani przez Hieronima Boscha.
– Nie boisz się – spytał olbrzym głosem przywodzącym na myśl szlam – być tu z takimi zwierzętami jak my?
– To wy powinniście się bać, że jesteście tu ze mną – odwarknęłam. Nie raczyłam się odwrócić.
Zobaczyłam w odbiciu jego twarz; rozciągała się w szerokim uśmiechu, uśmiechu, który stawał się coraz szerszy, aż w końcu pochłonął całą twarz i wtedy jej właściciel ryknął śmiechem. Pozostali mężczyźni też się uśmiechnęli. Nie szerokimi uśmiechami, ale dostatecznie dużymi, by odtąd nikt mnie już więcej nie nękał, zwłaszcza od kiedy przestałam ukrywać Leniwca.
Kolejny raz spotkałam go kilka tygodni później. Nowiusieńka winda już nie działała i wlokłam z sobą przenośną prądnicę po schodach pożarowych, hałaśliwie przestawiając tego nieporęcznego, żółtego sukinsyna ze stopnia na stopień. Leniwiec krzywił się za każdym razem, gdy słyszał metaliczny brzęk.
– Do czego ci to? – zagadał towarzysko olbrzym, zachodząc mnie od tyłu. Był ubrany w uniform firmy ochroniarskiej, koloru ciemnego khaki, trochę dla niego za mały, z pla-
kietką, na której zamieszczono rysunek hełmu Spartanina, nazwę firmy „Sentinel Security” oraz nazwisko Elias. Nie zaproponował, że mi pomoże, co doceniłam. W teorii.
– Do pracy.
– Masz o sobie zbyt wysokie mniemanie, żeby kraść prąd?
– Zbyt mi życie miłe, żeby dać się kopnąć.
W naszej dzielnicy większość mieszkańców wspólnie kradła prąd; położone prowizorycznie kable biegły sobie beztrosko między mieszkaniami, a niekiedy nawet między budynkami, przywodząc na myśl sflaczałe liny w podupadającym cyrku.
– Mógłbym ci zorganizować boczną linię, żebyś mogła ładować komórkę. Mnóstwo ludzi nie zawraca sobie głowy schodzeniem do sklepu.
– A ja nie chcę zawracać sobie głowy kontaktami z mnóstwem ludzi. Dzięki.
– W porządku – powiedział i przecisnął się obok mnie, pogwizdując i wymachując ochroniarską pałką.
Wniesienie generatora na górę zabrało mi dwadzieścia minut.
Po raz trzeci po prostu bezczelnie zapukał do moich drzwi. Kiedy je otworzyłam, stał tam z przenośną kuchenką elektryczną pod pachą i nabzdyczoną Mangustą zawieszoną na piersi.
– Wiem, że nie lubisz mnóstwa ludzi – powiedział. – A jed-
nego?
– Zależy – odparłam. – Czego chce jeden?
– Mam tę kuchenkę.
– Widzę.
– I składniki kolacji. – Wskazał torbę z zakupami stojącą u swoich stóp. – Nie mam się do czego podpiąć. – Wyszczerzył się w uśmiechu.
– Masz o sobie zbyt wysokie mniemanie, żeby kraść prąd?
– Jestem beznadziejnym złodziejem. Ale za to świetnym kucharzem.
Okazało się, że wcale nie jest świetnym kucharzem. Ale ja też nie jestem.
Umiał sprawić, że czułam się przy nim zaskakująco wyluzowana. Bo moje shavi to draństwo. Prawie wszystkie shavi to draństwo. Byłam cyniczna w odniesieniu do ludzi jeszcze wcześniej, zanim zaczęłam wyczuwać promieniujące od nich nici utraconych rzeczy, podobne do pęknięć rozchodzących się od dziury wybitej w szybie samochodowej. On nie miał żadnych nici. Zagubione rzeczy owszem, nadzwyczaj blade
i zamazane, ale bez łączy. Oczywiście w jego przeszłości zdarzyło się coś okropnego, a mianowicie Mangusta, ale dobrze to znosił, niczym miękką starą koszulę, wiele razy praną. Okazało się, że to nie jest zbieg okoliczności.
Okazało się też, że wcale nie ma na imię Elias. On tylko zastępował Eliasa, który często chorował. A poza tym imał się wszystkiego: kopał rowy, nosił ciężary, był bramkarzem, złotą rączką, artystą estradowym, wszystkim, pod warunkiem że to było legalne albo prawie legalne. Twierdził, że dopóki mnie nie poznał, nie zamieszczał w swoim CV pozycji „uwodziciel”.
Prawdę mówiąc, ja pierwsza go pocałowałam.
– Nie myślałem, że będziesz taka chętna – stwierdził ze zdziwieniem.
– Lepiej być taka niż niechętna – odparłam. Tkanka jego blizn pod palcami przypominała celofan. – Pewnie miło jest nosić swoje blizny na widoku – dodałam.
– Nie jestem jedyny – powiedział, dotykając ruiny mojego lewego ucha, w miejscu, gdzie musnęła mnie kula. Ale
o żonie i dzieciach opowiedział mi dopiero w styczniu, cztery i pół miesiąca po tym, jak zaczęliśmy z sobą sypiać.
Robiliśmy przegląd towarów na straganie pod naszym blokiem, kiedy rzucił bombę, że matka jego żony miała kiedyś stragan z owocami w Walakase.
– Żona w czasie teraźniejszym?
– Być może. Nie wiem.
– No bo zapomniałeś napomknąć o tym, że jest jakaś żona. – Wydawało mi się, że mówię na właściwym poziomie głośności, a tymczasem byłam tak głośna, że podniosłam alarm wśród wszystkich straganiarzy na tym rogu. Nawet wysoki, młody diler z wielkookim Galago wyciągnął szyję, żeby sprawdzić, co się dzieje. Leniwiec odchylił głowę ze wstrętem. Nie znosi, kiedy robię sceny. – Może jednak należało mi powiedzieć, że masz żonę, Benoît.
– Nie pytałaś – odparł spokojnie. Wziął ze straganu mango, obrócił je w dłoniach, delikatnie nadusił. Kontrola dojrzałości, stoisko numer trzy.
– Myślałam, że postępujemy według jakichś zasad. Że Poprzednie Życie nie wchodzi w rachubę. Żadnych pytań.
– Dlaczego?
– Bo to nie moja sprawa. Nie chciałam wiedzieć.
– A teraz wiesz. I to jest moja wina? – Wymienił mango na innego kandydata i wręczył mi go, podczas gdy sprzedawca udawał, że wcale się nie gapi. – Co myślisz o tym?
– Myślę, że to zgnilizna.
– Czy to by miało dla ciebie znaczenie, gdybyś wiedziała, cherie na ngayi?
Znałam podręcznikową odpowiedź. Podręcznik moralności dyktuje, że należało powiedzieć „oczywiście” albo „jak w ogóle mogłeś o to pytać?”, ale nigdy nie byłam dobra w kła-
maniu. Ani też nie byłam dobrą osobą.
– Tak właśnie myślałem – oświadczył. – To niczego nie zmienia, Zinzi. – Wykonał taki ruch, jakby chciał mnie pocałować, ale kiedy zadarłam głowę, przycisnął mango do moich ust.
– Idiota – powiedziałam i wytarłam usta, głównie po to, by ukryć uśmiech.
– Cudzołożnica – odparował z uśmiechem.
– Nieświadoma wspólniczka przestępstwa!
– Ubiegłej nocy nie byłaś taka nieświadoma. A poza tym w Kongu poligamia jest legalna.
– Czy ja już cię nazwałam kretynem?
– Tylko wtedy, gdy na to zasłużyłem. – I pocałował mnie wreszcie.
Podałam dwanaście dolarów za mango i wcisnęłam się Benoîtowi pod pachę. Leniwiec musiał się przesunąć, oczywiście niechętnie.
– Jesteśmy strasznie stereotypowi?
– A kto nie jest? – zapytał.
Cała historia wyszła na jaw później, a i wtedy tylko fragmentarycznie, w obrazkach ukazujących się w jakby stroboskopowym rytmie. Ostatni raz widział swoją rodzinę, jak wbiegali do lasu, takie duchy wśród drzew. Potem bandyci z FDLR* powalili go na ziemię kolbami karabinów, oblali parafiną i podpalili.
To było pięć lat wcześniej. Słał listy do krewnych, bliższych i dalszych, do przyjaciół, organizacji pomocowych, obozów dla uchodźców, przeglądał strony internetowe lokalnych społeczności, zaszyfrowane strony uchodźców zarejestrowanych na Facebooku, którzy posługiwali się pseudonimami, kolejnością urodzenia wśród rodzeństwa i opisami wykonywanej pracy w charakterze wskazówek – nigdy fotografiami – by pomóc rodzinom znajdować się wzajem bez naprowadzania na ślad ich prześladowców. Żadnych danych. Jego żona i troje dzieci zniknęli. Prawdopodobnie nie żyli. Na zawsze zaginieni.
Dlaczego nie dopatrzyłam się w tym żadnego sensu? Dlaczego uznałam, że on jest bezpieczny, normalny, życiowy? Jego shavi dławi shavi innych ludzi. On zakłóca nasz ambientowy hałas, jest jak mechaty śnieg, który kasuje wszystkie inne częstotliwości, ale tylko w tym zakresie, w jakim ten hałas oddziałuje na niego. Wrodzony opór wobec magii. Nie pozwólcie, żeby to się rozeszło. Gdyby istniał sposób na zsyntetyzowanie jego shavi, gangsterzy i legalne władze ruszyliby za nim w pościg. Okłamał urzędników Home Office
w podaniu o status uchodźcy, określając swój talent jako „czarowanie” – i był dostatecznie czarujący, by mu to uszło na sucho.
Uznałam to za pozbawione znaczenia. Ale teraz, kiedy jego żona przestała być teoretycznym konstruktem z tragicznej przeszłości, to znaczenie znienacka się objawiło. Tak właśnie jest z duchami z Poprzedniego Życia – wracają, żeby tobą zawładnąć.
Suche ak-ak strzałów w pasażu handlowym urwało się znienacka, ustępując miejsca zwielokrotnionemu wyciu syren. Ludzie zaczynają ryzykować wyjście, niektórzy świeżo zaopatrzeni w cuchnące placki z mięsem od „Mr Placka”. Kto mówi, że zbrodnie z udziałem przemocy są niedobre dla biznesu? Kusi mnie, żeby też kupić sobie taki placek, ale moją uwagę pochłania witryna agencji turystycznej „W drogę!”, z pla-
katami czy bardziej konkretnie listą polecanych lokalizacji.
Nazwy tych miejsc to lista oklepanych egzotycznych rajów: „Zanzibar. Paryż. Bali. Niesamowite oferty! Cena wycieczki nie obejmuje opłaty lotniskowej”.
Są miejsca, których tu nie reklamują: Harare. Jamusukro. Kinszasa. To miejsca, które wymagają alternatywnych  planów podróży.
Cena wycieczki nie obejmuje łapówek dla pracowników urzędów celnych.

Budzi mnie drapanie w drzwi. Nie wiem, która godzina; nawet nie wiem, kiedy przysnęłam przy lekturze czasopisma „You” sprzed trzech miesięcy, pełnego radośnie skandalizujących artykułów na temat pośledniejszej ligi południowoafrykańskich celebrytów i moralnej degeneracji w ogólności. Egzemplarz krąży po moim piętrze za sprawą szczególnie gorącego materiału zatytułowanego „Zakazana miłość! Mój romans z zoolusem” na temat jakiejś reprezentantki korporacji finansowej i jej zreformowanego kochanka-gangstera –
stanowiącego komplet z Szakalem o srebrnym grzbiecie. Przykładowy cytat: „Po rodzicach największym wyzwaniem, z którym przyszło mi się zmierzyć, były alergie!”. Szczyt osiągnięć, jeśli idzie o dziennikarstwo tabloidowe.
Światła wciąż się palą, co nie jest dobre dla mojej prądnicy. Dopisuję do mentalnej listy zakupów benzynę (obok jedzenia, wszystko jedno jakiego) i klnąc pod nosem, człapię otworzyć drzwi.
Mangusta siedzi na baczność w miejscu, gdzie kiedyś leżała moja wycieraczka. Kolejna pozycja na liście zakupów. To już trzecia w ciągu sześciu miesięcy. Może tym razem kupię sobie wycieraczkę z wplecionym zaklęciem przeciwko kradzieżom. W mieszkaniu naprzeciwko mieszka krawiec, który ma do tego prawdziwy talent, nie wytwarza bubli jak te placebo sprzedawane w Park Station.
Mangusta podnosi się i stąpa w głąb korytarza, w stronę schodów pożarowych. Przystaje i ogląda się wyczekująco przez ramię.
– Koniecznie? – pytam. Mam na sobie T-shirt, majtki
i skarpetki, a na zewnątrz jest kosmicznie zimno.
Mangusta znowu przysiada i czeka.
– No dobra, już idę, do jasnej niepodległej! – Zamykam drzwi i narzucam na siebie kurtkę z żółtej skóry z podartą podszewką. Leniwiec mamrocze coś sennie. – Jest dobrze, koleś. Chyba potrafię samodzielnie przeprowadzić operację ratowania spitego chłopaka-idioty.
Leniwiec mlaszcze z aprobatą i ponownie zapada w sen.
Zapinam kurtkę na guziki, ale pod wpływem kaprysu rezygnuję z dżinsów. Kurtka sięga zaledwie do połowy ud, niemniej jednak zakrywa kompromitujące fragmenty. Jeszcze tego pożałuję. A także tego, że nie włożyłam butów. Bo nie znajduję Benoîta na korytarzu, tylko na samym dole schodów; leży na nich rozwalony jak jakiś napruty kowboj, w przekrzywionej zawadiacko czapeczce boya hotelowego, tuląc butelkę kanadyjskiego lagera sprzedawanego u nas pod nazwą zamalek. Kiedy zadziera głowę, żeby na mnie spojrzeć,  po przekrwionych naczynkach w oczach poznaję, że chlał przez całe popołudnie aż do teraz.
– Żgubiłasz buty? – bełkocze żałobnym tonem.
– Bywa – odpowiadam. Nie warto tłumaczyć.
– Pewnie ukradli. Tu szami żlodzieje.
– Chyba jesteś pijany. Mam cię położyć do łóżka?
– Do twojego łószka.
– Naprawdę koniecznie chcesz, żeby rano obudziło cię słońce odbijające się od wieży Ponte?
– Trzeba ją żburzycz.
– Albo założyć zasłony. No dalej, wielkoludzie. – Przemocą stawiam go na nogi, używając poręczy jako podpory. A potem ruszamy, bardzo ostrożnie, sześć kondygnacji w gó-
rę, śladem Mangusty, która sadzi susy w przedzie.
Kiedy otwieram drzwi, Mangusta wparowuje do środka i pędzi do ciepła mojego laptopa. Tym razem pozwalam jej, głównie dlatego, że jestem zanadto zajęta wciąganiem Be-
noîta do środka, krok po kroku.
Próbuję go zatargać na łóżko, ale dociera do mnie, że łatwiej będzie ściągnąć materac na podłogę i po prostu rzucić go na niego.
– Chciaem pogadać – mówi, padając na plecy, bliski zafundowania sobie wstrząsu mózgu w zderzeniu ze ścianą.
– Mnóstwo czasu – ucinam go, biorę blaszany kubek i nalewam do niego wodę z butelki, bo właściciel budynku znowu zakręcił zawór. Przystawiam kubek do jego ust i Benoît przełyka wodę wielkimi haustami. Opatulam go
i ustawiam kosz do śmieci obok łóżka, żeby mu było łatwiej rzygać, potem zdzieram skarpetki i kładę się obok niego.
– Twoje sztopy szą zimne jak lód – skarży się.
– Przynajmniej nikt ich nie ukradł.
W tym właśnie momencie prądnica zaczyna charczeć
i wzdychać, po chwili kończy się paliwo, przez co oboje pogrążamy się w ciemnościach. Przynajmniej nie będę musiała znowu wstawać, żeby zgasić światło.

* Tradycyjna potrawa kuchni południowoafrykańskiej; rodzaj kaszy z grubo mielonej kukurydzy lub innych ziaren.

* Skrót od Démocratiques Forces de Libération du Rwanda, Demokratyczne Siły Wyzwolenia Rwandy; grupa utworzona przez członków plemienia Hutu, walcząca przeciwko Tutsim w Rwandzie i na wschodzie Konga.