O książce:
Praca w domu była świadomym wyborem Marty. Inteligentna, dowcipna i wrażliwa kobieta nigdy jednak nie była typową panią domu – zbyt ceniła sobie swoją niezależność, często podejmując się różnych zleceń – tłumaczeń, tworzenia skeczy i monologów kabaretowych… W końcu kultura była jej żywiołem, a okazało się, że można na niej całkiem nieźle zarobić.
Marta nie dała się zamknąć między sypialnią, kuchnią a pokojami dzieci, choć gorąco wspierała je na każdym kroku. Nie to, co Tomasz – weekendowy tatuś, jak się okazało, tak bardzo nieidealny, jak tylko mężczyzna być może.
Stopniowo Marta dochodzi do wniosku, że jej życie byłoby znacznie lepsze… bez niego. Kiedy dodatkowo ten mówi jej o Pannie Paulinie, postanawia odnaleźć dawną siebie i cieszyć się życiem, które – jak można było pomyśleć – utraciła.
Tytuł: Tymczasowa
Autorka: Małgorzata Hayles
Wydawca: Replika
Data premiery: 28 sierpnia 2012
ISBN: 978-83-7674-192-5
EAN: 9788376741925
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 288
Format: 130/200
Gatunek: Współczesna powieść, obyczajowa
Tymczasowa
Małgorzata Hayles
(fragment)
Martwa
Mam na imię Marta, choć równie dobrze moje imię mogłoby brzmieć Martwa, bo tak właśnie się czuję każdego dnia. Ta, która nie żyje. Ta, która się zamartwia. Martwa Marta się zamartwia. Najtrudniej jest rano, kiedy mocno zaciskam powieki, nie wpuszczając świtu. Świtowi wstęp surowo wzbroniony. Lena vel Mała Mi jeszcze śpi. Nazywam ją Małą Mi, ponieważ ma lekko skośne oczy i czarną grzywkę, zupełnie jak ta krnąbrna dziewczynka z opowieści o Muminkach. Antek, czyli Mrówek, też jeszcze śpi.
Taką ksywę nadali mu szkolni koledzy i teraz nawet w domu jest Mrówkiem. Obok mnie pochrapuje Tomek, ich ojciec.
On nie ma problemu z nadchodzącym dniem, to jego żywioł, więc wyskakuje z łóżka na pierwszy dźwięk budzika.
Wskakuje pod prysznic, a potem podskakuje, idąc w kierunku kuchni. Jest to zgodne z jedną z jego teorii – zaczynasz dzień od podskoków i jest to nie tylko rodzaj porannej gimnastyki rozruchowej, ale też gwarantowany przepis na dobry humor przez cały dzień. Taki skoczny z niego chłopak. W zasadzie ten jego optymizm jest przygnębiający, ale dla mnie, odkąd się domyślam, przygnębiające jest wszystko.
Po całym dniu spędzonym poza domem Tomek będzie zmęczony. Wieczorem, kiedy wróci z pracy, nie będzie już podskakiwał. Być może posiadanie dobrego humoru w domu nie jest takie istotne. Trochę porozmawiamy o lustrze, które trzeba zawiesić w pokoju Małej Mi, o rachunku za prąd, który wydaje się zbyt wysoki, o innych ważkich kwestiach związanych z prowadzeniem tego mikroprzedsiębiorstwa zwanego rodziną. Zapyta, jak minął dzień mi i dzieciom.
Odbędziemy coś w rodzaju krótkiej rady nadzorczej, podczas której zdam mu raport, a potem włączy komputer, jakby wracał do siebie.
Kiedy dzieci będą już spały, a Tomek pogrąży się w lekturze Facebooka, który jest ostatnio jego jedyną niekończącą się książką, ja wrócę do łóżka. Łóżko jest dla mnie niczym statek kosmiczny, który ma mnie bezpiecznie przeprowadzić przez gwiezdne rafy. W łóżku zastanawiam się nad przyczyną podskoków Tomka, nad tajemnicą głuchych telefonów, które zdarza mi się ostatnio odbierać, nad sposobem, w jaki mój mąż traktuje swój telefon komórkowy.
Chroni go pod skrzydłem marynarki jak najtroskliwsza matka kwoka swoje pisklę. Daję słowo, jeszcze chwila, a zacznie go wysiadywać.
W łóżku piszę monologi stand-up i scenariusze skeczy kabaretowych. Tym się właśnie zajmuję, o ironio. Tym zarabiam na chleb, a często też coś do chleba. Bardziej udane numery powodują, że ludzie śmieją się aż do bólu brzucha, a chybione zbierają grzeczne uśmiecho-skurcze. Ludzie, którzy kupili bilet na występ kabaretu, tak bardzo chcą być bawieni, że od samego wejścia na salę rozluźniają mięśnie twarzy i gotowi są wybaczyć zdumiewająco wiele potknięć.
Cholerycy, którzy zaczynają dzień od wyzwania każdego kierowcy w promieniu jednego kilometra i rozkręcają się podczas sparingów z telefonicznymi domokrążcami, śmieją się i wybaczają nietrafione puenty. Ostatnio praca nad puentami idzie mi coraz trudniej i aktorka, z którą współpracuję od kilku lat, zwróciła mi tekst z uwagą, że połowa się nie nadaje. „To jest zbyt… smutne, mon chéri” – dodała po francusku, bo właśnie wróciła z występów przed Polonią paryską. Tomek zastanawia się czasami nad przyczyną mojej chandry. Informuje mnie o tym w ciągu pięciu minut, podczas których patrzy ponad moją głową na ścianę, do której przylega nasze łóżko. Wyczytał na stronach Wikipedii, że chandra to stan przygnębienia, złe samopoczucie, niskie poczucie wartości, apatia, depresja, poczucie beznadziejności. Tak nazywa tę rozpacz. Według Tomka najważniejsze jest nadawanie rzeczom właściwych imion, a nie pseudonimów, tak jak to robi moja rodzina. Przecież tylko wtedy można je wpisać na listę problemów do rozwiązania. Chciałabym z nim porozmawiać i zadać kilka pytań, ale trudno rozmawiać z kimś, kto jest wiecznie niesłychanie bardzo zajęty. Taka rozmowa już od początku skazana jest na niepowodzenie, bo on, biznesman, dobrze wie, że w negocjacjach liczy się pozycja wyjściowa. Poczucie winy, wrażenie, że marnuję jego cenne minuty, nie działają na moją korzyść. Czasami zaczynam coś mówić, ale zdanie rozsypuje się, zanim dojdę do połowy. Słowa mi umykają chyba dlatego, że już w mojej głowie brzmią żałośnie. Zostają więc ze mną, we mnie, za kurtyną. Przecież on mnie nie widzi. Zabieram mu tylko czas.
„No więc?” – Tomek bębni niecierpliwie palcami po udzie, a już po chwili odwraca się i wychodzi z pokoju, zmierzając w kierunku toalety: „Ależ słyszę cię, no mów, przecież słucham!”, lub przedpokoju: „Kurcze, no masz coś do powiedzenia, to powiedzże wreszcie!”. Nie cierpię niesprzyjającego mi „-że”.
W końcu pytam jego pleców, czy widział się już z dziećmi. Rzucam w kierunku jego lekko posiwiałych włosów, że jeśli jest głodny, na patelni w lodówce jest trochę duszonej wołowiny i ziemniaki do odgrzania. Andrzej Czajkowski napisał w jednym z listów do Haliny Janowskiej, że „kobiety uważają wywoływanie wyrzutów sumienia u mężczyzn za nagrodę pocieszenia, kiedy nie mogą otrzymać miłości”, i zastanawiam się, czy to właśnie robię. Nie, nie jest głodny, odpowiada, nie patrząc mi w oczy.
Otwiera usta, jakby chciał powiedzieć coś istotnego, ale tylko porusza nimi bezgłośnie jak ryba w wodzie, a potem proponuje mi filiżankę herbaty.
W naszym domu pija się ostatnio bardzo dużo herbaty.
Cynamonowy księżyc
W dniu moich urodzin, dokładnie między ósmą a dziewiątą rano, kiedy Tomek obudził mnie, prosząc o jagodowe bułeczki, postanowiłam z nim porozmawiać. Jednak w dniu moich urodzin było to bardzo trudne. Tyle słońca i tyle kwiatów. Przyjaciele i sąsiedzi wchodzili do domu z naręczami tulipanów i żonkili i czułam się, jakbym wracała do zdrowia po długiej i ciężkiej chorobie. Przed wstawieniem do wazonu popodcinałam kwiatom końcówki, tak jak mi ostatnio poradził pan kwiaciarz na targu:
– Proszę codziennie podcinać im końcówki, wtedy kwiaty cięte piją wodę.
Być może ten pan ma rację – pomyślałam. – Być może trzeba czasem coś uciąć jak martwy kawałek łodygi. Tylko co ja poradzę na to, że tnąc kwiaty, czuję się, jakbym je okaleczała.
Wieczorem natomiast cynamonowy księżyc zawisł tak nisko nad drzewami, że widoczny był dopiero z końca naszej ulicy. Poleciłam więc dzieciom włożyć buty. Będziemy oglądać księżyc. Oglądać księżyc? Dzieci spojrzały na mnie z lekkim zaniepokojeniem. To gdzie ten księżyc? Biegliśmy do końca ulicy i tam stanęliśmy bez tchu. Zaczęło im się to podobać, bo nawet zblazowanym nastolatkom podobają się dziwne rytuały i spontaniczne wyprawy, kiedy na dworze jest ciemno. Poza tym nie wymyślono jeszcze nic lepszego niż wiosenny wieczór, kiedy w powietrzu czuć, że nadchodzą ciepłe majowe dni. Staliśmy na szczycie ulicy, a księżyc był niemal wielkości naszego domu i wyglądał tak, jakby miał zamiar go połknąć. A potem krzyknęłam: „Kto ostatni, ten trąba!”, i ścigaliśmy się do samych drzwi. Moment minął i dzieci okokoniły się z powrotem, bo nastolatki są niczym larwy. Z łaciny larva – maska, widmo, jakże adekwatne.
Czasem błyśnie spod kokonu cień nowej dorosłej osobowości, a czasem dziecinny grymas. Czekam cierpliwie na ich ostateczne przeobrażenie.
Po powrocie do domu otworzyłam butelkę szampana i czekałam na powrót Tomka, a szampan pulsował mi we krwi, dodając odwagi. On jednak wrócił późno w nocy, gdy już spałam, a następnego dnia opowiedział mi o dawno niewidzianym koledze ze studiów, z którym wypili za dużo wódki. Ja mu natomiast opowiedziałam o cynamonowym księżycu. Spytał, czy to jakaś alegoria, a ja czy historia o spotkanym przypadkiem koledze ze studiów to jakaś przypowieść.
Chciałam powiedzieć: „Tomku, powinniśmy porozmawiać”.
Powiedziałam:
– Następnym razem mnie uprzedź. Martwiłam się o ciebie.
Big Lebowski
Tomka poznałam na studiach, na jednej z tych studenckich imprez, podczas których chłopak z długimi włosami o ksywie „Zwierzak” wyrzuca przez okno telewizor, a jakaś dziewczyna, której nikt nie zna, klęczy nad muszlą klozetową.
Jeszcze inna płacze, bo uciekł jej balonik. Tomek leżał w wannie, przykryty brudnym szlafrokiem, i czytał Kunderę. Dobrze to pamiętam, bo nie znałam wtedy jeszcze „Nieznośnej lekkości bytu”, a jest to jedna z książek, które chciałabym móc znowu przeczytać pierwszy raz. Jest wiele, które czytam po kilka razy, ale w zasadzie to coś więcej. Przebywam z nimi. Lubię mieć je blisko siebie. Kiedy pożyczam je przyjaciołom, trochę za nimi tęsknię. Naprawdę.
Są książki popychane intrygą, które nieuchronnie zmierzają w kierunku zakończenia, książki, które się czyta do białego świtu, aby się wreszcie dowiedzieć, kto zabił i czy go złapali. Paznokcie się obgryza, serce bije jak po mocnym espresso, pod powiekami czerwony piasek, ale przewraca się kartkę za kartką. Są też książki, w których kartek nikt nigdzie nie goni, dryfują jak majestatyczne statki ku sobie tylko znanym portom. Są to książki serwowane w szampankach, a w nich musujące zdania i uderzające do głowy akapity. Powieści Anne Tyler, Barbary Trapido, Eriki Jong, Joyce Carol Oates, Bodil Malmsten, Anais Nin to musujące wino. „Dziewczyna z zapałkami” Anny Janko – szampan i truskawki.
Kiedyś miałam do książek stosunek bardzo formalny i pisanie po nich, nawet ołówkiem, było wandalizmem niemieszczącym się w głowie. Teraz w ulubionych (pod warunkiem oczywiście, że egzemplarz jest mój własny) prowadzę ołówkowe dysputy z autorem. Podkreślam to, co uważam za trafne i warte zapamiętania, znakiem zapytania kwestionuję to, co niezrozumiałe lub z czym się nie zgadzam, dopisuję swoje uwagi. Jeśli coś wyjątkowo mnie rozbawi, stawiam obok uśmieszek. Z Wańkowiczem przegadałam w ten sposób długie godziny na stronach „Karafki La Fontaine’a”.
Kiedy poznałam Tomka, leżał w wannie i czytał „Nieznośną lekkość bytu”. Wchodząc do łazienki, w ciągu kilku sekund zarejestrowałam jego przygarbioną postać nakrytą poplamionym szlafrokiem, tytuł na okładce książki, którą trzymał w ręce, i drobną blondynkę drzemiącą w nienaturalnej pozycji przy toalecie.
– Jak myślisz? Czy istotę życia ludzkiego faktycznie określają wypadki, które zdarzają się tylko raz? – Poprawił gąbkę pod głową, pod potarganymi włosami w kolorze przykurzonego dębu.
Tak naprawdę ledwo go słyszałam, jego głos dochodził z wanny jak ze studni, a za plecami wyło kilkadziesiąt decybeli, w końcu byliśmy na imprezie z okazji rozpoczęcia sesji. Na anglistyce sesja już się kończyła, dla nich, na ekonomii, dopiero zaczynała. Do tego mieszkania, pod pretekstem szybkiej kawy u znajomych, przyprowadziła mnie Magda. Tomek wynajmował je z dwoma kolegami, z których jeden zdaje się służył Magdzie jako przerywnik między kolejnymi nieszczęśliwymi związkami z pewnym homme fatale.
Magda miała w tamtym czasie talent do znajdowania nieszczęśliwej miłości i odnosiłyśmy czasem z Moniką wrażenie, że jest to jedyne kryterium, którym się kieruje przy wyborze chłopaków. Zgiełk za moimi plecami wzmógł się, to chyba właśnie wtedy impreza zmierzała ku kulminacji.
Za chwilę Zwierzak wyrzuci przez okno telewizor.
Zatrzasnęłam za sobą drzwi, odgradzając nas od pijackiego szumu.
– Nie czytałam tego.
– Musisz przeczytać. To wielka ulga zrozumieć, że jesteś wolny, że nie masz żadnego powołania. Dobre, prawda? Ja chyba właśnie nie mam żadnego powołania. – Podrapał się po kanciastej i nieogolonej szczęce.
Dziewczyna przebudziła się na chwilę i omiotła mnie nieprzytomnym spojrzeniem.
– Aaa. To moja dziewczyna, Ania. Musisz jej wybaczyć, trochę za dużo wypiła. Na wszelki wypadek postanowiłem z nią tu zostać, dopóki nie poczuje się lepiej.
– Czyli do jutra? Nie chcę się wtrącać, ale może lepiej odprowadzić ją do domu?
– Hmm… – Tomek odłożył książkę i wygramolił się z wanny. Włożył szlafrok na koszulę i spodnie od garnituru, które wisiały na jego chudym, długim ciele pewnie jeszcze od popołudniowego egzaminu. – No tak, pewnie masz rację, ale ona mieszka ostatnio u mnie, pokłóciła się z ojcem czy taka jakaś historia. No a ja mieszkam tutaj. Niestety.
Chyba nie lubię piwa.
Właśnie wtedy usłyszeliśmy huk, śmiech i gwizdy z drugiego pokoju. Żadne z nas się nie ruszyło. Dziewczyna Tomka otworzyła na chwilę oczy jak moja stara lalka, kiedy z poziomu podnosiło się ją gwałtownie do pionu, i powiedziała szeptem: „No, gdzie też ona jest”, do muszli klozetowej, a potem położyła się jak ktoś bardzo zmęczony na posadzce obok toalety.
– Ona tego… nie poszukuje tam swojej… Chyba jej się zsunęła wcześniej bransoletka – wyjaśnił Tomek.
– Trzeba ją stąd wynieść. Inaczej jutro cholernie będą bolały ją plecy. Już nie mówiąc o tym, że ktoś może potrzebować… No wiesz – zaczerwieniłam się.
– A niech sikają z balkonu. Zresztą i tak za chwilę przyjedzie tu policja i będzie po zawodach. Zawsze tak jest.
Zdjęłam z drzwi łazienki trzy ręczniki. Nie wyglądały na zbyt czyste, ale przynajmniej były suche i miękkie. Pomyślałam, że jutro ta jego dziewczyna, jak jej tam było, Hania, Ania, będzie mi wdzięczna. Jeden włożyłam jej pod głowę, drugim przykryłam. Na trzecim usiadłam sama po turecku pod umywalką.
Tomek, oparty o wannę, zaciągnął na siebie obie poły szlafroka niczym wyświechtane kurtyny w podupadłym teatrze i z jednej upapranej kieszeni wyciągnął paczkę papierosów.
Zapalił dwa i jeden podał mi jak kwiat, nie pytając wcześniej, czy palę.
– A tak w ogóle… Tomek jestem.
– Marta. Patronka gospodyń domowych.