Mila księżycowego światła to ostatnia powieść z serii Kenzie-Gennaro, którą Dennis Lehane napisał po jedenastoletniej przerwie. Chciałabym powiedzieć, że cieszę się z ponownego spotkania z dwójką bostońskich detektywów. Chciałabym powiedzieć, że z całego serca pragnę, aby Lehane nie kończył tego cyklu i przyszykował dla swoich fanów kolejną, smakowitą powieść. Chciałabym, ale nie mogę.

Amanda McCready zniknęła. Brzmi znajomo? Jednak nie jest już małą dziewczynką, a nastoletnią panną. Zaniepokojona ciotka Bea, która dwanaście lat temu stanęła na głowie, aby odnaleźć Amandę, znowu szuka pomocy u Patricka Kenzie. Ten ma już żonę i dziecko, a także niezbyt pewną pracę w wielkiej agencji detektywistycznej. Postanawia jednak odnaleźć Amandę po raz drugi.

Pierwszą rzeczą, która nastawiła mnie bardzo negatywnie do Mili księżycowego światła jest powrót do sprawy z lat świetności pary detektywów. Chociaż sam autor twierdzi, że postać Amandy nie dawała mu spokoju, to jednak coś jest nie tak, kiedy tak dobry pisarz odcina kupony od powieści, która uznawana jest za jego najlepsze dzieło. Już sam dobór tematyki nie świadczył więc dobrze o ostatniej części serii stworzonej przez pana Lehan’a. Jednak jako ogromna fanka zespołu Kenzie-Gennaro (a teraz już tylko Kenzie), postanowiłam wybaczyć autorowi zabawę w odgrzewanie kotletów, by spokojnie cieszyć się kolejnym spotkaniem z bostońskimi detektywami. Jednak Mila księżycowego światła to cios w twarz dla wszystkich wielbicieli poprzednich dokonań tego autora.

Spotkałam się z recenzją, w której autorka dziwi się tak złym opiniom na temat tej powieści. Zagadka jednak szybko zostaje rozwiązana, gdyż chwilę później owa autorka stwierdza, że jest to jej pierwsze spotkanie z tym autorem. I racją jest, że dla każdego, kto dopiero styka się z panem Lehane, Mila księżycowego światła może być naprawdę dobrą rozrywką na poziomie, choć niezbyt wysokim. Jednak większość czytelników, która śledziła przygody Patricka i Angie od samego początku, będzie miała ochotę (i to nie raz) cisnąć książkę przez okno w nadziei, że jakiś pies zrobi z nią to, co należy.

Jedyną rzeczą, która pozostała bez zmian – a więc jedynym plusem w tej powieści – jest styl autora. Zapewne wielu z Was zdążyło zakochać się w jego swobodnym prowadzeniu narracji oraz w cynicznym dowcipie i całej masie zadziorności, która widoczna jest w prawie każdym zdaniu. Traktuję to jako jedyne pocieszenie, gdyż oznacza to, że autor nie zapomniał jak pisać, a po prostu zgubił się gdzieś pomiędzy piątą a szóstą częścią serii Kenzie-Gennaro. Lecz pocieszenie to nie wystarcza, aby najnowszy twór pana Lehane’a traktować jako chociażby przyzwoity kryminał.

A więc co sprawiło, że piszę te gorzkie słowa? Postaci, brak napięcia i mrocznego klimatu, brak zaskakujących zwrotów akcji, ale przede wszystkim fabuła, która jest największym mankamentem Mili księżycowego światła.

Ale od początku: Bohaterowie, których uwielbialiśmy już od pierwszej części serii, nagle stają się, hm… nijacy. Tak, to chyba najlepsze słowo, określające naszą uroczą parkę detektywów. Po części był to zamysł autora. Chciał on ukazać stateczną rodzinę, która kiedyś nie mogła żyć bez porządnej dawki adrenaliny. I udało mu się to aż za dobrze. Angie studiuje, Patrick pracuje jako wolny strzelec, lecz jest coraz bardziej zmęczony szpiegowaniem dla wielkich firm i bogatych rodzin. W ich codzienne problemy nagle wkrada się sprawa sprzed lat. Jednak oni nie wychodzą już z roli rodziców i pracowników, spokojnych ludzi, którzy boją się ryzyka. Pozostają strachliwi, pozbawieni wewnętrznej siły. Jest to widoczne zwłaszcza w postaci Patricka, który potrafi sobie poradzić w trudnej sytuacji tylko dzięki pomocy Bubby. Wielka szkoda, bo dzięki dobrym postaciom Lehane mógłby trochę podwyższyć poziom swojej nowej powieści.

Kolejnymi problemami Mili księżycowego światła są ogromne braki w kwestiach, które w poprzednich częściach wychodziły autorowi po mistrzowsku. Wszystkie jego powieści charakteryzowały się bowiem niesamowicie mrocznym klimatem, którego ze świecą można by szukać w przypadku Mili…. Nigdy nie pomyślałabym, że pisarz potrafiący tak dobrze igrać z czytelnikiem za pomocą atmosfery, która w znacznym stopniu podnosiła napięcie książki, zarzuci to na rzecz nieciekawych opisów i liniowej akcji, którą można by porównać z przechodzeniem z punktu A do punktu B. Żadnych zaskoczeń, żadnej ikry – boleści spowodowane nudą i wręcz zniecierpliwieniem odczuwałam prawie fizycznie. Liczyłam na to, do czego przyzwyczaił mnie Lehane i okrutnie się przeliczyłam.

Jednak największym okropieństwem w najnowszym dziele pana Lehane’a okazała się fabuła. Bardzo rzadko zdarza mi się przeskakiwać w książce chociażby jedno zdanie i zwykle odbywa się to w przypadku czytania czwartej lektury jednego dnia. Tym razem to nie była kwestia zdań, lecz stron. Nie mogłam wręcz znieść głupoty ziejącej ze stronic tej fatalnej powieści. Gdyby podobnym pomysłem na książkę zabłysnął debiutant, zapewne tylko wyśmiałabym jego wybujałą fantazję i brak logiki związków przyczynowo-skutkowych. Jednak kiedy chodzi o pisarza takiej klasy jakim jest (a może był?) Lehane, nie ma mowy o jakiejkolwiek litości. Jestem bliska napisania do tego człowieka prywatnej wiadomości, która miałaby zapobiec kolejnej katastrofie na miarę Mili księżycowego światła. Sądzę, że to koniec przygód Patricka i Angie, jednak nigdy nie wiadomo co może nagle zaświtać w głowie pisarza. Idealnym tego przykładem jest jego najnowsza powieść.

Mila księżycowego światła jest dla mnie osobistą porażką. Nie udało mi się bowiem pożegnać z jednymi z moich ulubionych bohaterów w sposób uprzejmy i cywilizowany. Stało się to bowiem przy dźwiękach ciągłych wulgaryzmów skierowanych w stronę autora. Mam jednak zamiar pamiętać tylko o dobrych chwilach spędzonych z Patrickiem Kenzie i Angelą Gennaro. A reszta niech ulegnie zapomnieniu.

Tytuł: Mila księżycowego światła
Tytuł oryginalny: Moonlight Mile
Autor: Dennis Lehane
Data wydania: 5 kwietnia 2011
Rok oryginalnego wydania: 2010
Format: 140mm x 205mm
Liczba stron: 280
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Gatunek: sensacja, kryminał