Odpowiadając jednym zdaniem: jest, po prostu, bardzo śmieszna. Podczas lektury śmiałam się na głos mniej więcej co kilka stron, niektóre zdania czy akapity czytając sobie nawet kilka razy. Trzech panów w łódce… to pełnokrwisty, angielski humor, który ma wszystko to, co w nim najbardziej lubimy: błyskotliwą inteligencję, subtelną ironię, sporo dystansu oraz szczyptę absurdu. Dowcip lata tu wysoko, a autor niekiedy nawet przez kilka stron przygotowuje grunt pod smakowitą puentę.
Jerome K. Jerome w swojej powieści opisuje, jak sam przyznaje, prawdziwą historię, którą musiał nieco ubarwić. Oto trzech młodych mężczyzn (George, Harris i sam Jerome, nie licząc psa), jeszcze kawalerów, postanawia wyruszyć w żeglugę Tamizą. Wypożyczają zatem niedużą łódkę z nieprzemakalną plandeką i żaglem, wyposażoną także w wiosła i linę holowniczą, które, jak dowiadujemy się z opowieści, na wielu długich odcinkach są wręcz niezbędne. Zanim wyruszą, towarzyszymy im jeszcze w skomplikowanych przygotowaniach. Śmiesznie jest wręcz od pierwszej strony.
Trzech głównych bohaterów powieści Jerome wzorował na postaciach autentycznych. Pierwowzorem narratora (opisywanego za pomocą inicjału J.) był sam autor, zaś George’a i Harrisa – jego przyjaciele George Wingrave, urzędnik bankowy, później menedżer w Barclays Bank oraz Carl Hentschel, założyciel dobrze prosperującej drukarni, urodzony w Łodzi syn emigrantów z Polski. Tak jak w książce, tak i w rzeczywistości, często wyruszali oni na wspólne wyprawy łódką po Tamizie (także jeszcze zanim stały się one popularne). Jedynie Montmorency, występujący w powieści pies, jest fikcyjny.
Sama podróż łodzią obejmuje trasę między Kingston i Oksfordem. Choć bohaterów spotykają po drodze przeróżne komiczne sytuacje, fabuła toczy się tu leniwie i jest, w gruncie rzeczy, jedynie pretekstem do przytaczania coraz to nowych anegdot, których centralnymi postaciami są sami trzej panowie lub ich bliscy, krewni czy znajomi (a niekiedy i pies: Montmorency – ten nieliczony w tytule). Wiele z nich dotyczy podróży, żeglowania czy wędkowania (wędkowanie to niemalże narodowy sport Anglików). Śledzimy zatem perypetie trzech panów (i psa) podczas żmudnych przygotowań i samej wyprawy. Panowie w iście angielskim stylu spierają się o to, kto więcej wiosłował bądź starają się udowodnić, że sterowanie jest niezwykle ciężką pracą. Obozują pod gołym niebem, dokładając starań, aby przy tym nie przemęczać się zanadto. Odwiedzają także hotele i karczmy, których George jest prawdziwym znawcą. Rozmawiają lub rozmyślają o dziewczętach, strojach żeglarskich i płytach nagrobnych. Parzą herbatę i stwarzają pozory.
Nie tylko anegdoty przesycone są dowcipem – nie brakuje tu także komizmu sytuacyjnego. Efekt humorystyczny autor osiąga również dzięki odpowiedniemu doborowi słów – niekiedy czyni to po mistrzowsku (co jest w polskim wydaniu, z pewnością, także zasługą tłumaczenia). Ostrze swej ironii autor zwraca ku typowo ludzkim słabostkom, nie oszczędzając także narratora, co jest wielkim świadectwem jego dystansu do siebie. Jerome – narrator bywa próżny, leniwy, niekonsekwentny i egotyczny, ale niezmiennie budzi sympatię. Samą podróż można zaś odczytywać jako parodię książek podróżniczych, w których dzielni wędrowcy odkrywają nowe lądy i stawiają czoła licznym niebezpieczeństwom. Tutaj, no cóż, bohaterowie odkrywają brak starej śluzy, gubią się wśród kilku podobnych do siebie wysepek, a czoła stawiają… stadu zdeterminowanych łabędzi.
Powieść Trzech panów w łódce… Jerome pisał latem 1888 roku, jak sam twierdził – w stanie euforii. Właśnie wrócił z podróży poślubnej; musiał chyba być zadowolony ze swojej małżeńskiej decyzji. Pierwotnie planował jedynie stworzyć przewodnik turystyczny dla podróżujących po Tamizie, a opisy tamtejszych atrakcji ubarwić garścią anegdot. Od nich właśnie autor zaczął proces twórczy i tak się jakoś złożyło, że elementy humorystyczne poczęły rozrastać się do imponujących rozmiarów, natomiast pisanie poważnych opisów chyba nie było zbyt atrakcyjną robotą, bo autor stworzył ich mniej, niż planował.
Jego stan euforyczny był najwyraźniej bardzo poważny.
Na szczęście wydawca wykazał się wyrozumiałością i taktem, bo konsultując z Jerome’em treść książki, usłyszawszy o katastrofalnym rozroście części humorystycznej, poradził mu, aby z tej poważnej raczej zrezygnował, pozostawiając tylko nieliczne i co bardziej wartościowe kawałki. Z tych kawałków dziś sporo możemy się dowiedzieć o historii Anglii czy jej zwyczajach z końca XIX wieku, a także o urokliwych plenerach, na jakie trafić można, płynąc ambitnie w górę Tamizy. Tenże sam wydawca, wymieńmy go z nazwiska w uznaniu jego zasług: F.W. Robinson z pisma Home Chimes, dla którego pisał Jerome (powieść najpierw ukazała się w odcinkach), poradził autorowi także zmianę tytułu z nudnego i pozbawionego polotu The Story of the Thames na tę, którą znamy, czyli Three Men in a Boat (To Say Nothing of the Dog).
Opisana w książce wyprawa jest podobna do wielu typowych wycieczek tamtego okresu, które spopularyzowały się w latach 70’ XIX wieku, kiedy rezygnowano z rzecznego transportu handlowego. Wielu wielbicieli powieści na przestrzeni lat odtwarzało trasę podróży jej bohaterów. Jest to bardzo łatwe dzięki jej szczegółowym opisom (w końcu książka miała być przewodnikiem…). Duża część opisanej trasy pozostała niezmieniona do dziś, można nawet odwiedzić wiele spośród wymienionych w treści pubów i hoteli. Niejako przy okazji powieść jest także (choć może nieco karykaturalnym) portretem obyczajowości ówczesnej Anglii, z którego wiele możemy dowiedzieć się o aktualnych wówczas modach (ubiór, fotografia) czy też o stosunku tzw. klasy średniej do pracy fizycznej…
Co ciekawe, krytycy (w przeciwieństwie do czytelników, którzy w bohaterach dostrzegali własne odbicie) nie pokochali książki Jerome’a od pierwszego wejrzenia. Przeciwnie, przyjęli ją dość chłodno, podobnie jak powieściowy debiut pisarza (Idle Thoughts of an Idle Fellow). Jerome krytykowany był za nazbyt lekki i potoczny styl (taki był wówczas styl dziennikarski), który porównywano do amerykańskiego, co, oczywiście, stanowiło nie lada zniewagę. W Saturday Times napisano, że humor zawarty w książce jest ograniczony i prostacki. W tych słowach jednak odbija się ówczesna tendencja krytyki do wrogiej postawy względem każdej literatury skierowanej z założenia do szerokiego kręgu odbiorców, a nie tylko do elit (konflikt niższej klasy średniej z elitami jest zresztą miejscami i subtelnie zaznaczany w treści książki). Trzech panów w łódce… było wówczas czymś w rodzaju dzisiejszej popkultury, jednak popkultury wysokiej próby.
Mimo starań krytyki książka stała się jednak bestsellerem. W ciągu pierwszych kilkunastu lat w samej tylko Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych sprzedano ponad milion egzemplarzy. Książkę przetłumaczono na wiele języków, a Jerome, dzięki zdobytej popularności, mógł stać się pełnoetatowym pisarzem. Popularność powieści nie słabnie, w 2003 roku pismo The Guardian umieściło ją na 33 miejscu na liście powieści wszech czasów. Z czasem przyszło także uznanie krytyków, ekranizacje i nawiązania w twórczości innych pisarzy.
W 1900 r. Jerome K. Jerome opublikował kontynuację Trzech panów w łódce…, zatytułowaną Three Men on the Bummel (Bummel oznacza w języku niemieckim wędrówkę). W polskim przekładzie jej tytuł brzmi Trzech panów na włóczędze (lub inaczej, w zależności od tłumaczenia).
Ze swojej strony, nie mam wyjścia, mogę tę książkę jedynie polecić, inaczej nie mogłabym sobie spojrzeć w twarz w lustrze. Jest solidną dawką świetnego, lekkiego, inteligentnego humoru, znakomicie poprawia nastrój i, muszę przyznać, zdecydowanie skłania do sięgnięcia po kontynuację.
Tytuł: Trzech panów w łódce (nie licząc psa)
Autor: Jerome K. Jerome
Wydawca: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 264
Oprawa: broszurowa
Format: 132×183
Tłumaczenie: Tomasz Bieroń
Gatunek: proza obca, powieść humorystyczna