Komendant Martin Servaz – rozwiedziony (ale, Bogu dzięki, nie alkoholik) czterdziestoletni pasjonat muzyki Mahlera i literatury klasycznej – zostaje wezwany do elektrowni wodnej mieszczącej się w jednej z dolin Pirenejów, gdzie dokonano okrutnej i nietuzinkowej zbrodni, w której zabito i okaleczono…konia. Jednak nie byle jakiego konia. Ten ogier czystej krwi należał bowiem do Erica Lombarda, jednego z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi we Francji. Chociaż Servaz wie, że musi rozwiązać sprawę zabójstwa konia tylko ze względu na władzę i pieniądze młodego potentata, to jednak cały czas coś nie daje mu spokoju – kto mógł być na tyle okrutny, by w taki sposób zabić niewinną istotę? Tego samego dnia do doliny przybywa młoda pani psycholog, Diane Berg. Ma ona objąć stanowisko w ściśle strzeżonym ośrodku dla psychicznie chorych przestępców.
Przed przeczytaniem tej książki nie powiedziałabym, że piękno gór może mieścić w sobie tak wiele niepokoju, a ogromne przestrzenie szybciej przywołają duszności, niż pozwolą na mocne odetchnięcie pełną piersią. Choć akcja powieści Miniera toczy się w bezkresnych górskich krajobrazach, to więcej ma w sobie z małego pokoju bez okien niż z rozległych dolin i urokliwych szlaków. Na tym właśnie polega magia, a może nawet największa zaleta tej pozycji. Autor jednak nie stosuje zabiegu „malowania słowem”, długie opisy są raczej rzadkością. Wszystko pozostaje gdzieś pomiędzy słowami, między zasypanymi drogami, mroźnym powietrzem a kapryśną pogodą. Rozległe przestrzenie kontrastowane są poprzez zestawienie ze szczelnie zamkniętym i pilnowanym budynkiem, jakim jest Instytut Wargniera, w którym znajdują się wybrańcy – jedni z groźniejszych psychopatów z całej Europy. Biel ścian, w których z dnia na dzień żyją mordercy i pracownicy przemieszana została z bielą śniegu gęsto osiadającego na każdym najmniejszym skrawku miasta Saint Martin. I to właśnie ta chorobliwa, nienaturalna biel jest najlepszym nośnikiem mrocznej, dusznej atmosfery w powieści.
Oczywiście prawdziwie dobry kryminał byłby niczym, gdyby opierał się wyłącznie na niepokojącym klimacie, a całkowicie pominął kwestie fabuły. Jednak i na tym polu zostałam bardzo mile zaskoczona przez autora. Nietypowe morderstwo już od samego początku piętrzy komplikacje, których z czasem tylko przybywa. Lista podejrzanych jest mętna, a technicy ze wszystkim się grzebią. Brak punktu zaczepienia jest o wiele większym utrudnieniem niż media, multimiliarder czy morderca, który w każdej chwili może znowu uderzyć. Do tego wszystkiego dołączyć trzeba strach, który paraliżuje, nie pozwala spać i zmraża całe ciało włącznie z kośćmi. Nic oryginalnego, prawda? Ale przecież nie o oryginalność tutaj chodzi, a o intrygę, która jest całkiem smakowita, a przede wszystkim wciągająca. Minier z ogromną łatwością chwyta czytelnika i ciągnie go w swoją misternie ułożoną grę. W jaki sposób? Poprzez logikę. Tak, właśnie tego brakuje w większości książek kryminalnych – logiki. W Bielszym odcieniu śmierci jedno wynika z drugiego, wszystko łączy się pięknie jak puzzle. Jednak powieść Miniera można przyrównać do puzzli tylko wtedy, gdy mowa będzie o puzzlach z co najmniej pięcioma tysiącami elementów, które przedstawiają zaśnieżone górskie szczyty – przecież prowadzone przez Servaza śledztwo nie dotyczy kradzieży słoików z ogórkami, a morderstwa, które co i rusz nastręcza komendantowi trudności. Minier postanowił bowiem skonstruować intrygę, w której główny bohater (a przy okazji również czytelnicy) będzie musiał myśleć, żywo dedukować, popełniać błędy, by wreszcie dojść do sukcesu. Autor nie poszedł na łatwiznę tak, jak robi to ogrom pisarzy – tworząc mierną fabułę i robiąc z głównego bohatera głupka, który nie potrafi poprawnie wyciągać wniosków. Francuz postawił na intelekt i zawiłość, co wyszło mu celująco. I chociaż w pewnym momencie sami domyślamy się, kto jest czarnym charakterem tego kryminału, to nie przestajemy śledzić z zainteresowaniem, a nawet podnieceniem kolejnych poczynań komendanta Servaza. Jest to niewątpliwa zaleta tej powieści – stałe trzymanie w napięciu. Nie dzieje się to jednak za sprawą zwrotów akcji, których w książce również nie zabraknie, ale głównie poprzez logicznie umotywowane działania bohatera i dedukcję, którą przeprowadzamy razem z nim.
Należy powiedzieć kilka słów także o minusie tej pozycji – nie jest on jednak tak duży, by zakłócał przyjemność jaką niesie ze sobą czytanie. Chociaż Minier spisał się na medal na płaszczyźnie fabuły, to kreacje postaci pozostawiają co nieco do życzenia. Rzecz tyczy się przede wszystkim głównego bohatera, który, pomimo zarysowania jego fobii i lęków, ściśle wiążących się z technologią i rozbrykaną młodzieżą, wypada jednak dość blado na tle tak rozłożystej i finezyjnej fabuły. Konsekwencją jest przede wszystkim to, że czytelnik nie od razu polubi pana komisarza, rzucającego łacińskimi cytatami na prawo i lewo. Potrzeba przebrnąć przez większą część książki, aby wreszcie przyzwyczaić się do Martina Servaza, który pomimo tego, że rzadko się uśmiecha, jest raczej sympatycznym facetem.
Poprzez powieść Miniera bardzo wyraźnie widać, że jest to człowiek oczytany, lubujący się w literaturze. Częste cytowanie, lub wspominanie utworów literackich zgrabnie łączy się z fabułą i dodaje jej pewnej delikatności, która świetnie wpływa na odbiór powieści. Da się również zauważyć jakim wpływom uległ autor – czerpanie z Milczenia owiec Thomasa Harrisa będzie wyraźne dla każdego, kto zna ten klasyk.
Bielszy odcień śmierci to pozycja obowiązkowa dla każdego, kto uważa się za fana gatunku. Świetna fabuła, mroczna atmosfera i dobry warsztat – szkoda byłoby nie przeczytać takiej powieści. Ja w każdym razie na pewno nie żałuję.
Wywiad z Bernardem Minierem przeczytasz TUTAJ.
Autor: Bernard Minier
Tytuł: Bielszy odcień śmierci
Tytuł oryginalny: Glace
Wydawnictwo: Rebis
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 135×215
Liczba stron: 512
ISBN: 978-83-7510-765-4
Data premiery: 22 luty 2012
Gatunek: kryminał, sensacja