By już nie trzymać nikogo w niepewności: tak, moim zdaniem drugi tom Rakietowych szlaków jest lepszy od poprzednika. Co prawda minimalnie, rzekłbym: o włos, ale jednak lepszy. Zdziwienie to dla mnie tym większe, że czytając poprzednią antologię trudno mi było wyróżnić na plus czy minus konkretne teksty – miałem swoich faworytów, a także opowiadania, w których coś mi zgrzytało, ale żadne z nich nie wybijało się lub dołowało na tyle, by wypaść z przegródki z napisem „znakomite”; tam, gdzie niespecjalnie podobał mi się koncept, pomagało dobrze budowane napięcie, zaś w miejscach, gdzie szwankowała atmosfera, całość podciągały świetne opisy i dialogi, utrzymując wszystko w stanie równowagi. Tymczasem w drugim tomie nie mam większych problemów, by wskazać moich osobistych „killerów” oraz teksty, które nie przypadły mi do gustu. Jak więc mogę mówić, że recenzowany zbiór jest lepszy od poprzedniego?
Przede wszystkim kolejny tom antologii oferuje dokładnie to samo, co tak przypadło mi do gustu w przypadku pierwszych Rakietowych szlaków: różnorodność i przystępność. Jeśli ktoś żyje w przekonaniu, że science-fiction to tylko opowieści o dzielnych kolonistach w ryczących rakietach, historie o ludzkości stojącej u progu zagłady lub atakowanej przez mackowate potwory z Marsa, Rakietowe szlaki są doskonałym sposobem, aby takiego kogoś wyprowadzić z błędu. W tomie znaleźć można bowiem teksty wykorzystujące w sposób bardzo twórczy potencjał tkwiący w uprawianym gatunku. Mamy więc Arkę Nikołaja Gudanieca, podejmującą motyw kosmicznej arki, ale z komiczną puentą wbijającą polityczną szpilę w zadek rzeczywistości. Obok Ondrej Neff opisuje Największego świra w dziejach swangu, miksując świat przemijających mód i taneczno-muzycznych bohaterów popkultury z opowieścią kryminalną, tworząc szalony, groteskowy koktajl, niepozbawiony gorzkiej nuty. Kilkanaście stron dalej Theodore Sturgeon wprowadza w Powolnej rzeźbie ton nieco bardziej melancholijny, skłaniający do refleksji, ale bez popadania w sentymentalizm, za to z kilkoma trafnymi uwagami na temat człowieka i jego natury, oraz bardzo nastrojowymi opisami. Zaś jeśli komuś mało, może zapoznać się z poematem(!) Toma Josepha pod tytułem Teoria Jednolitego Pola, który może i jest żartem, ale za to przednim, który od razu skojarzył mi się z Cyberiadą Lema i jego opowiadaniem o Elektrybałcie.
Nie muszą się również obawiać osoby, które trzęsą kolanami na myśl o wszystkich cząsteczkach, kwarkach, napędach jonowych i biomechanizmach – zgromadzone opowiadania w dużej części wolne są od czegoś, co można nazwać technobełkotem, fetyszyzacją techniki przybierającą niekiedy gigantyczne rozmiary i będącą swego rodzaju „sztuką dla sztuki”. Tutaj, nawet jeśli trafi się nieco dłuższy i bardziej zawiły opis, z pewnością bez większych problemów poradzą sobie z nim osoby, które książkę czytają, a nie tylko ślizgają się wzrokiem po literkach. Warto także zwrócić uwagę na jeden powód, dla którego osoby zwykle niesięgające po SF mogłyby zainteresować się tą publikacją. Przy pierwszym tomie nie rzuciło mi się to tak mocno w oczy, ale w czasie lektury Teorii diabła Janusza Cyrana, porównując obydwie książki, doszedłem do wniosku, że teksty zawarte w Rakietowych szlakach mimo wyjątków dalekie są od nastrojów apokaliptycznych, sceptycyzmu i niemocy trapiącej ludzi, którzy więdną powoli w rzeczywistości wirtualnej, napromieniowanych miastach lub światach kontrolowanych przez wszędobylskie media. Technika nie jest zagrożeniem, trzygłową bestią sprawującą rząd dusz – zamiast tego czuć entuzjazm zdobywców, potencjał nowych technologii, perspektywy, jakie zapewnia postęp. Zło wynika nie tyle z niszczących możliwości maszyn, ale przywar i ograniczeń człowieka: w Skalnym nurku Herry’ego Harrisona to chciwość i sadyzm prowadzą do przemocy; w Kursancie Płoszkinie Ilii Warszawskiego to ludzie prowokują określone zachowania, a oszustwo jest efektem cwaniactwa i bumelanctwa, a nie szalonej, sztucznej inteligencji. Oczywiście ów entuzjazm czasów, w których powstawały teksty, wcześniej czy później przemijał, przekształcając się w niepokój i strach przed technologią, trudno jednak nie odczuć pewnego rodzaju zadowolenia z tego, że kiedyś odkrycia niosły ze sobą radość, a nie trwogę – nawet jeśli wszystko ma nieco sentymentalny posmak.
Wracając jednak do sedna, wypadałoby wskazać najjaśniejsze punkty Rakietowych szlaków – zwłaszcza, że te lśnią wyjątkowo mocno. Już na dzień dobry otrzymujemy Zwiadowcę-minimum Roberta Sheckleya – z pozoru standardową historię o kosmicznym pionierze i jego perypetiach, która jednak w zaskakujący sposób łączy ze sobą humor i opowieść o dojrzewaniu, osiąganiu samoświadomości. Tekst zachwyca bardzo dobrym stylem, idealnie wyśrodkowanym między zwięzłością a rozbudowanymi opisami, lekkością pióra oraz interesującymi pomysłami. Opowiadanie stanowi także nieco ironiczne przypomnienie, że czasem – przed podpisaniem umowy – warto przeczytać to, co napisane jest malutkim druczkiem. Niezwykle spodobał mi się również utwór Michaela Swanwicka Jest tu ktoś z Utah?. Podobnie jak w przypadku Zwiadowcy-minimum pierwsze wrażenie może być mylące: z pozoru króciutka, zabawna opowiastka, w gruncie rzeczy nie jest aż tak śmieszna, gdy spojrzy się na nią z perspektywy dzisiejszych czasów i rozwoju mediów elektronicznych. Patrząc od tej strony, tekst Swanwicka wydaje się bardzo aktualny i w kwestii możliwości kontroli – zaskakująco celny. Osobiście, czytając ten tekst, miałem przed oczami film Piotra Szulkina Wojna światów – następne stulecie, który w sposobie ujęcia tematu wydaje się pokrewny opowiadaniu Swanwicka. A że lubię ten film, trudno mi także nie poczuć sympatii do tego znakomitego tekstu. Moją uwagę przykuło szczególnie również jedyne polskie opowiadanie: -Wrócieeś Sneogg wiedziaam… Marka S. Huberatha, które jest najbardziej pesymistycznym i przygnębiającym tekstem w zbiorze. Wspaniała i porażająca jednocześnie wizja świata po atomowym konflikcie, w którym ludzkość trapiona jest przez wszelkiego rodzaju mutacje i deformacje, a starannie prowadzona selekcja ma wyłonić kandydatów zdolnych do życia jako prawdziwi „ludzie”. Opowiadanie przejmuje prawdziwą grozą – oto rzeczywistość, w której nieludzkie praktyki paradoksalnie prowadzą do tego, by ponownie narodziła się prawdziwie „ludzka” jednostka, zaś osobniki mogące żyć normalnie zostają oddzielone od tych, które skończą jako zbiór organów do przeszczepu. Jakie szanse w takim wykrzywionym świecie ma prawdziwe, pierwotne uczucie miłości do drugiego człowieka? Niesamowity tekst. Oczywiście na marginesie mógłbym jeszcze napisać o Pchaczu Johna Varleya (zaskakujący pomysł i napięcie, jakie wywołuje w czytelniku oczekującym na dalsze wydarzenia), Gambicie pionka Timothy’ego Zahna (przykuwającym uwagę pomysłem z grami, a te jak wiadomo są niezwykle pojemną i intrygującą metaforą, z czego autor robi użytek) czy Królowej Zimy Ursuli K. Le Guin (będącej prototypem i korzeniem, z którego potem wystrzeli cykl o Ekumenie), ale idąc tą drogą mógłbym nie skończyć recenzji… Jedynym tekstem, który nie przypadł mi do gustu był Dziewięćset prababek R.A Lafferty’ego. Mimo interesującego konceptu i ciekawego początku czegoś mi tutaj brakowało, jakiegoś wewnętrznego rytmu, który kazałby w napięciu przewracać kolejne kartki w oczekiwaniu na puentę. Ten brak dodatkowo podkreślało rozmieszczenie tekstu: tuż po interesującym Nowym człowieku Andrew Weinera, a przed wspominaną wyżej Królową Zimy. Na ich tle Dziewięćset prababek wypada trochę blado…
Słowo należy się także wydaniu, nieco ustępującemu treści. Cieszy mnie niezmiernie, że okiełznano nieco „skaczącą” numerację, zaś w opisach i biografiach, a także samych tekstach nie zdarzyły się literówki (a przynajmniej nie na tyle duże, by przeszkadzały w lekturze). Także okładka jest całkiem klimatyczna i estetyczna. Nie podoba mi się natomiast sposób, w jaki cięto kartki: krawędzie stron są postrzępione, zaś drobinki papieru w trakcie lektury sypały się jak śnieg, część z nich nawet przykleiła się do wewnętrznej warstwy okładki. Nie wygląda to zbyt ładnie i niezbyt koresponduje z poziomem zawartości (choć nie wykluczam, że to tylko przypadłość mojego egzemplarza). Pochwalę natomiast posłowie Wojtka Sedeńki, gdzie prezentuje pierwszą część Krótkiej historii science fiction, przedstawiając w quasi-encyklopedycznej formie początki gatunku, jego rozwój i ważniejsze nazwiska. Dla osób zainteresowanych tym, co, gdzie, kto i kiedy, będzie to niewątpliwie gratka. No i można się dowiedzieć, na czyje książki warto polować.
Reasumując: drugi tom Rakietowych szlaków to godna kontynuacja poprzedniczki i doskonały dowód na to, że dobra literatura się nie starzeje, nawet jeśli należy do gatunku tak podatnego na dezaktualizację jak science-fiction. Zgromadzone w antologii opowiadania trzymają wysoki poziom, zaś ich różnorodność z pewnością przekona do siebie osoby, które zazwyczaj unikały SF, ale chcą przeczytać solidny kawał ciekawej literatury. Ja zaś – oczekując kolejnego tomu – zaczynam rozważać koncept, czy odpowiedzialny za wybór tekstów Lech Jęczmyk nie jest przypadkiem kosmiczną Sztuczną Inteligencją, bo to niemożliwe, aby zwykły człowiek był w stanie wybierać do antologii takie perełki…
Tytuł: Rakietowe szlaki, tom 2
Autor: antologia red. Lech Jęczmyk
Wydawca: Solaris
Data wydania: 15 czerwca 2011
Oprawa: twarda
ISBN: 978-83-7590-029-3
Stron: 468
Gatunek: fantastyka, s-f (opowiadania)