NiezniszczalniNad południowoamerykańską (fikcyjną) wyspą Vileną kontrolę przejął generał – uzurpator. Terroryzuje ludność, wikła się w podejrzane interesy – to wystarczy, aby siły specjalne USA chciały coś z tym zrobić, nie zaczynając jednak otwartej wojny. Najlepsi do wykonania zadania okazują się Niezniszczalni – grupa najemników pod dowództwem Barneya Rossa (Stallone). Celem jest oczywiście zlikwidowanie generała – nie będzie to łatwe, wszak dysponuje on małą armią. Niezniszczalni jednak przyjmują zlecenie, wybierają się na rozpoznanie i… orientują się, że sprawa może być trudniejsza, niż im się początkowo wydawało…

Do kina udałam się z odpowiednim nastawieniem. Nie oszukujmy się – po filmie sensacyjnym, którego zarówno reżyserem jak i scenarzystą jest Sylvester Stallone, archetyp filmowego mięśniaka, nie należy się spodziewać porywającej głębi psychologicznej, wysublimowanej gry aktorskiej czy piętrowego morału dającego materiał do przemyśleń na kolejny miesiąc. Można jednak oczekiwać wszystkiego tego, co przykuwa do ekranu w filmach akcji – napięcia, pięknych kobiet, morza testosteronu, broni wszelkiego kalibru i totalnej rozwałki. Genialny zabieg marketingowy, polegający na zebraniu w jednym filmie stada niemal legendarnych facetów grających dotąd w pojedynkę role pierwszoplanowe, jeszcze wyżej śrubuje nasze oczekiwania. Oto może być wielki hit, efekt skumulowania się potężnego destruktywnego potencjału mistrzów kina kopanego, strzelanego i nożowniczego, czyli – rozwałka do kwadratu.

Niezniszczalnych można oceniać z dwóch punktów widzenia: jako film sensacyjny lub jako sensację wśród filmów sensacyjnych, czyli tak, jak go zapowiadano. Ja mam dobre serce, więc obniżę nieco poprzeczkę i będę oceniać z punktu widzenia nr 1, ponieważ do miana sensacji filmowi nieco brakuje…

Największym atutem filmu jest zdecydowanie obsada. Ostatecznie nie zagrali w nim: Jean- Claude Van Damme (uznał, że postać Gunnara Jensena, którą ma do zagrania, jest zbyt mało istotna), Steven Seagal (z powodu konfliktu z producentem filmu), Wesley Snipes (nie dostał, biedak, sądowego pozwolenia na opuszczenie USA – niepłacenie podatków jest tam wielką zbrodnią), Forest Whitaker (chciał, ale był już zaangażowany w inny projekt) czy Kurt Russel, który odmówił z nieznanych mi przyczyn, ale nie martwi mnie to, bo jego postać zagrał ostatecznie Bruce Willis. W dalszym ciągu jednak obsada jest imponująca. Sylvester Stalone, Jason Statham, Jet Li, Bruce Willis, Arnold Shwarzenegger, Mickey Rourke, Dolph Lundgren, Eric Roberts… Te nazwiska działają na wyobraźnię, a to przecież jeszcze nie koniec listy płac.

Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że twórcy filmu zmarnowali potencjał pozyskanych megagwiazd kina.

Historia jest prosta i raczej przewidywalna, Stallone, tworząc ją, posłużył się dobrze znanymi i sprawdzonymi schematami filmu akcji – począwszy od kreacji poszczególnych bohaterów (niestety, jest to zbiór filmowych stereotypów), skończywszy na przebiegu fabuły i szczątkowym przesłaniu (bo jednak jakąś namiastkę przesłania film ten posiada). Nie przeszkadzało mi to w oglądaniu, bo z kina wyszłam zadowolona, jednak brakowało mi przez cały czas czegoś, co mnie zaskoczy. To coś nie nadeszło. Mimo to, prostota fabuły jest, według mnie, minusem tylko częściowo, bo kino akcji ogląda się głównie dla akcji, nie dla intrygi detektywistycznej.

Jeśli zaś mowa o akcji, to nie mogę się czepiać – było jej sporo, a kilka scen naprawdę robiło wrażenie. Do najlepszych zaliczam początkową (ze świetną kwestią Lundgrena, wygłoszoną tym samym beznamiętnym głosem, który możemy pamiętać z jego filmów) oraz scenę z samolotem, która dała mi sporo radości (lubię patrzeć, jak źli panowie w filmach dostają po tyłku od panów dobrych). Podsumowując – choć fabuła jest prosta, to jednak opakowano ją w całkiem przyjemną dla oka formę (choć np. wątek z postacią Lundgrena aż prosi się o skomplikowanie!).

Większy żal mam o to, o czym już raz wspomniałam – o zmarnowany potencjał zebranych w filmie gwiazd. Rozumiem, że gubernator Kalifornii, poważny i zajęty człowiek, pojawił się jedynie w zabawnym (i korzystnym dla jego wizerunku) epizodzie, ale dlaczego ledwie epizodyczną rólkę gra Bruce Willis, tego nie wiem i nie pochwalam. Źle mi także z tym, że z Jeta Li, który zwykle masakruje wrogów tuzinami, uczyniono w tym filmie najemnika – fajtłapę, który ze wszystkich jest najmniejszy i ma zawsze przechlapane. Mniej bym cierpiała, gdyby to Jackie Chan się tak wygłupiał, choć z drugiej strony – na Jeta Li znacznie milej mi się patrzy. Akcję filmu rozgrywa właściwie tylko dwóch aktorów – Stallone, co nie dziwi – pisał scenariusz pod siebie, i znany choćby z „Transporterów” Statham, teraz bardzo modny, przez niektórych obwoływany przyszłym następcą Willisa. Grane przez nich postacie mają jakieś życie wewnętrzne (poza nimi dostrzegam je jeszcze tylko w postaci granej przez Rourke’a) oraz kobiety, o które muszą powalczyć. Pozostali zwykle mają psychologię opartą na jednej, góra dwóch cechach i stanowią efektowne, czasem dowcipne, siejące śmierć i zniszczenie tło. A przecież nie musiało tak być, postaci nie było aż tak wiele, żeby nie dało się ich trochę dopracować.

Słówko jeszcze o aktorstwie, skoro jestem przy marudzeniu. Wszyscy zebrani na ekranie grają jak zwykle, dokładnie tak, jak w swoich poprzednich produkcjach, czyli – w większości nie porywają. Lundgren i Schwarzenegger są jak zawsze drewniani, Stallone – przeciętny, pozostali – całkiem, całkiem, choć akurat nie wiem, czy to zasługa ich zdolności, czy też po prostu role są tak mało wymagające. Może jedno i drugie.

Mimo to, film oceniam jednak na plus. Jak wspomniałam – nastawiłam się odpowiednio, czyli na niezobowiązującą zabawę, testosteron i radosną, efektowną rozwałkę. I to wszystko jest w tym filmie. Dialogi są niezłe, niektóre naprawdę dowcipne (choć jest to dowcip raczej z tych „męskich”), dobre są zdjęcia i montaż, świetna jest muzyka (rockowa, z pazurem), efektowne są sceny akcji, chociaż przyznaję uczciwie, że na tle innych produkcji nie wyróżniały się wyjątkową spektakularnością. Wystarczyły jednak, żebym na widok wybuchów, czy co efektowniejszych salw, radośnie suszyła zęby do ekranu.

Podsumowując – sądzę, że miłośnikom kina akcji mogę polecić ten film z czystym sumieniem, przy zastrzeżeniu, że jednak twórcy i dystrybutorzy przeszarżowali z jego zachwalaniem. Jest to po prostu przyzwoite łubu – dubu z „dyskretnie i po męsku” zarysowanymi wątkami miłosnymi, na pewno nie jest to jednak najlepszy film sensacyjny tego roku. Stanowczo – można to było zrobić lepiej.


Moja ocena: 6/ 10

PS. Recenzję dedykuję świetnemu autorowi książek fantasy, Jakubowi Ćwiekowi, który na swoim spotkaniu autorskim w Sopocie stwierdził, że jest to film wyłącznie dla mężczyzn. 🙂

Autorką recenzji jest Magda Goetz.

{youtube}sJTxpDSNGNs{/youtube}