16 lutego, nakładem wydawnictwa Bellona, ukazała się oparta na autobiograficznych wątkach powieść autorstwa Constance Briscoe, pt. Brzydula. Wbrew tytułowi książka ta nie ma nic wspólnego z popularnym serialem. Jest to rzecz dużo poważniejsza, opowiadająca o zmaganiu się z przeciwnościami losu i walką nie tylko o swoje marzenia, ale też o godność i życie. Walką tym bardziej poruszającą, że toczyć musi ją dziecko z wrogim światem dorosłych – swoich najbliższych.

Szerzej o książce i jej autorce pisaliśmy TUTAJ.


Constance Briscoe
Brzydula
Prolog

– Czy twoi rodzice wiedzą, że tu jesteś? – zapytała pani z opieki społecznej.
– Nie – odparłam – ale chciałabym się dowiedzieć więcej o domach dziecka.
Musiałam stać na palcach, żeby widzieć ją znad blatu w recepcji.
– Ile masz lat? – zapytała.
– Jedenaście.
– W domu nie jest za przyjemnie, prawda?
– Tak – odpowiedziałam. – Co mam zrobić, żeby się zapisać?
– Na początek podaj mi trochę swoich danych.
Przedyktowałam jej swoje nazwisko i adres. Powiedziałam, że chciałabym się przeprowadzić jeszcze dzisiaj, o ile da się to zrobić.
– Nie możesz sama się zapisać do Domu Dziecka, kochanie. Najpierw musisz zdobyć zgodę swoich rodziców. Może wrócisz do domu i zastanowisz się jeszcze nad tym? Zawsze możesz wpaść i znowu się ze mną zobaczyć.
– Ale ja nie chcę wracać do domu.
– Ja nie mogę cię zapisać tylko dlatego, że chciałabyś uciec z domu. Chcesz, żebyśmy porozmawiali z twoją matką?
– Nie, dzięki – powiedziałam. – Poradzę sobie.
Gdyby matka dowiedziała się, co robiłam, po prostu by mnie zbiła. Pomaszerowałam z powrotem Walworth Road w kierunku naszego domu na Sutherland Square w południowym Londynie. Był ładny, słoneczny dzień, ale ja czułam się bardzo przybita. Nic, co robiłam, nie udawało się tak, jak planowałam, a teraz nie chcieli mnie nawet w Domu Dziecka. Nie warto było żyć.
Tej nocy doszłam do wniosku, że nikt nie będzie za mną tęsknił, jeśli zniknę. Zanim poszłam do łóżka, napisałam list do matki. Włożyłam go do swojej szkolnej haftowanej torby i poszłam do łazienki. Odkręciłam butelkę płynu dezynfekującego, rozcieńczyłam wodą z kranu, wypiłam i poszłam do łóżka. Wybrałam domestos, bo zabija on wszelkie zarazki, a matka od dawna mi mówiła, że jestem zarazkiem. Poczułam się chora, było mi smutno, ale jednocześnie czułam się szczęśliwa. Byłam szczęśliwa, ponieważ dzisiaj wieczorem, jeśli środek zadziała, umrę. Nigdy więcej jutra. Hip, hip, hura! Jednocześnie jednak było mi smutno, że nigdy więcej nie zobaczę moich sióstr, choć może nie było to takie znowu najgorsze. A jeśli chodzi o moją matkę – przysięgłam na Boga, że wrócę i będę ją straszyła do końca jej dni. Klepać ją w głowę, zrzucać ze schodów i zdejmować z niej pościel podczas snu. Tak!
Następnego ranka wstałam i myślałam, że nie żyję. Z daleka słyszałam odgłos mojego łóżkowego alarmu przeciwko moczeniu. Światła na łóżku zapalały się i gasły, a ja leżałam otumaniona, niezdolna ruszyć ręką ani nogą.
Matka patrzyła na mnie z góry.
– Wstawaj z łóżka – zakomenderowała.
Nie ruszyłam się. Nie mogłam mówić, bo od detergentu miałam poranione usta. Pęcherze otoczyły moje wargi niczym chrupki ryżowe.
– No dalej, z łóżka – ściągnęła ze mnie koc. – Nie będę się powtarzać.
Chwyciła mnie za ramię i pociągnęła do góry. Kiedy mnie puściła, spadłam z powrotem, na wpół na łóżko. Zaczęłam wymiotować. W tym momencie zdała sobie sprawę, że coś jest nie tak.
– Eastman! – krzyknęła. Eastman był jej nowym mężczyzną. Zawołała Pauline, potem Patsy, moje dwie starsze siostry.
– Panie Boże – powiedziała matka. – Ona ściągnie mi na głowę kłopoty.
Eastman był zdania, że matka powinna zadzwonić po lekarza i wezwać karetkę, ale matka odparła, że Pauline ma przynieść świeżą pościel i pościelić łóżko na nowo, a stare, poplamione prześcieradła wrzucić do prania. Potem zajęła się sprzątaniem pokoju; otworzyła okna, żeby wywietrzyć smród. Kiedy już to zrobiła, powiedziała, że trzeba mnie przenieść do innej sypialni. Lekarz, który wszedłby do tej, mógłby nabrać przekonania, że jestem zaniedbywana.
Kazała mojej siostrze Pauline zmienić mi koszulę nocną; sama przyniosła suchą i razem próbowały założyć ją na mnie. Kiedy wyczuła, że od jej obecności robi mi się niedobrze, wyszła i powiedziała Pauline, żeby kontynuowała przebierania mnie. Opuściła pokój, zabierając ze sobą moją mokrą koszulę nocną. Ta czysta sięgała mi aż do kostek, zakrywając pełen wybór siniaków, ran i innych śladów, które będąc widoczne mogłyby wymagać wytłumaczenia.
– No dalej, Clare – powiedziała siostra. Poiła mnie wodą z łyżeczki. – No dalej, otwórz buzię i pij.
Nadal wlewała mi wodę do gardła.
– No dalej, Clare, coś ty tym razem zrobiła?
Chyba przysnęłam; kiedy znowu otworzyłam oczy, było ciemno, a przy łóżku siedziała moja młodsza siostra, Christine.
– Mama mówi, że ściągniesz jej na głowę kłopoty – powiedziała Christine. – Co takiego zrobiłaś?
Nieco później wróciła Pauline. Przyniosła mi trochę zupy ogonowej do wypicia. Wypiłam i zwymiotowałam na łóżko i dywan. Eastman i  matka trzymali się z dala od pokoju. Słyszałam, jak rozmawiali za drzwiami.
 Może wyzdrowieje – powiedziała matka. – Pożyjemy, zobaczymy. Niech się nią zajmuje Pauline, a jeśli coś się wydarzy, wezwiemy lekarza i karetkę. Słodki Jezu, cichy i potulny, co ja takiego zrobiłam, żeby zasłużyć na takie dziecko?
– No dalej, Clare – powiedziała moja siostra. – Obudź się.
Zasnęłam. Pamiętam, że obudziłam się w ciemności. Pauline spała w nogach łóżka. Kiedy spróbowałam podnieść głowę, podskoczyła, pobiegła do drzwi i zawołała matkę, która przybiegła. Za nią biegł Eastman. Mówił jej, żeby zadzwoniła po lekarza.
– Carmen, zadzwoń po lekarza, zanim będzie za późno.
– Nie – odparła matka. – Poczekajmy jeszcze trochę.
– Carmen, pójdziesz siedzieć. Myślisz, że ja pójdę z tobą? Za nic, nie ja. Zadzwoń po lekarza, Carmen; nie wiesz, co się z tym dzieckiem dzieje.
– Eastman, jeśli Clare miałaby umrzeć, umarłaby do teraz. Zgłupiałeś w więzieniu.
Kiedy znowu się obudziłam, był już dzień. Moja siostra wciąż była w pokoju. Co dziwne, nie zmoczyłam łóżka. Kiedy się poruszyłam, Pauline szybko wybiegła i wróciła z  matką oraz następną miską zupy ogonowej.
– No dalej, Clare, jedz – powiedziała, karmiąc mnie zupą.
– O, słodki Boże, wszak Ty miałeś syna – powiedziała matka. – Powiedz, gdzie popełniłam błąd? Dzieciątko Jezusie, co jesteś nad nami, wyciągnij to dziecko z łóżka! Och, słodki Jezu, cichy i potulny, czy nie jestem Twoim wiernym dzieckiem?
Matka stała w nogach łóżka.
– Chcesz, żeby przyszedł lekarz? – zapytała
– Nie, nie chcę.
Idź sobie – pomyślałam. Czy chcę lekarza? Oczywiście, że nie. Nie chcę być uratowana. Chcę przestać być zarazkiem.
Matka opuściła pokój.
– Pauline – krzyknęła na odchodne – jeśli będziesz mnie potrzebowała, zawołaj.
Siostra karmiła mnie zupą.
– Coś ty zrobiła, Clare? Mnie możesz powiedzieć.
– Czterooka, szpiegujesz dla mamusi?
– Nie – odparła. – Nie. Dlaczego tak myślisz?
– No to nie zadawaj pytań.
Karmiła mnie w milczeniu, aż w końcu ponownie zasnęłam. Obudziłam się znowu, czując pieczenie między nogami. Pośród włosów łonowych pojawiły się strupy. Toksyczny mocz poparzył mi cipkę. W górnej części nóg i na siedzeniu pojawiła się wysypka. Mimo wszystko jednak byłam zadowolona – nie włączył się alarm, nikt nie wyciągnął mnie z łóżka, pociągając za cipkę, nikt też nie wykręcał mi sutków ani nie bił w brzuch. Moja siostra pojawiła się po prostu ze świeżą pościelą i czystą koszulą nocną.

Rozdział I
Moja rodzina

Spiszę moją historię.
Jak dotąd, zawsze byłam bardzo zamknięta w sobie, jest to więc pierwsza okazja, kiedy moja historia będzie opowiedziana. Trudno jest zapamiętać porządek zdarzeń. Mogliby w tym być pomocni Pauline i ojciec George. Byłoby mi też łatwiej, gdybym miała swoje pamiętniki. Pisałam pamiętniki, odkąd w ogóle umiałam pisać, ale matka wszystkie je wykradła.
Zacznę od mojego imienia – Constance. Takie imię widnieje na moim świadectwie urodzenia. Odkryłam to, kiedy miałam osiemnaście lat. Wcześniej myślałam, że moje imię brzmi „Clare”. Matka nazywała mnie „Clear”; mówiła, że klarownie widzi wszystkie moje myśli, może przejrzeć mnie na wylot. Kiedy była wobec mnie przyjaźnie nastawiona (co nie zdarzało się zbyt często), nazywała mnie „Clearie”. Moje siostry zmieniły to w „Clare”. Nadal mówią do mnie „Clare”. Na moich świadectwach szkolnych również napisane jest „Clare”. Kiedy pracowałam w hospicjach, znana byłam jako Siostra Clare. Nawet na moim prawie jazdy widnieje imię „Clare”. Dlatego tak będę się nazywała w tej opowieści.
Moja matka, Carmen, przybyła do Anglii z Jamajki na początku lat pięćdziesiątych, kiedy była jeszcze nastolatką. Została wychowana na dobrą, katolicką dziewczynę. Znała mojego ojca z Portland; tutaj spotkała go ponownie. George był od niej dziesięć lat starszy. Kiedy miała osiemnaście lat, zaszła z nim w ciążę. Pobrali się. Urodziła chłopca, który na chrzcie dostał imię „Winston”, ale umarł mając cztery miesiące. W posiadaniu matki była fotografia, przedstawiająca go martwego w jej ramionach. Ja byłam ich czwartym dzieckiem. Urodziłam się, wychowałam i wykształciłam w Anglii. Jestem czarną Brytyjką i kropka.
Przedstawię teraz moją rodzinę.
Mój ojciec George był dość niski, jak na mężczyznę. Jego babka była biała, był więc rasy mieszanej. Miał bardzo gładką skórę – nawet kiedy się zestarzał, nie miał zmarszczek. George ubierał się zawsze elegancko i nosił schludne wąsy.
Carmen – to imię  mojej matki. George mówił na nią „Carmel”. W młodości była bardzo szczupła i oszałamiająco piękna. Bardziej przypominała gwiazdę filmową niż matkę. Jej skóra miała kolor kawy.
Pauline, moja najstarsza siostra, urodziła się  6 października 1954 roku. Nazywamy ją Czterooką ze względu na jej okulary – wygląda jak dwa chodzące denka od butelek, zamocowane na nogach. Jej wiewiórcze rysy są niemal całkiem zdominowane przez wielkie soczewki – tak duże i grube, że nieomal całkowicie przysłaniają twarz. Pauline ma ciemną skórę, jest szczupła, mierzy sto siedemdziesiąt centymetrów. Włosy nosi krótkie. Przebiegła i skryta, mieszając się do wszystkiego, Pauline zawsze chroni swoje interesy.
Patsy, druga moja starsza siostra, znana jest również jako Kochany Kociak. Urodziła się 8 marca 1956 roku. Ma jasny kolor skóry, bardziej żółty niż czarny. Urosła tylko do metra i pięćdziesięciu dwóch centymetrów wzrostu. Choć jest bardzo szczupła, ma wystający tyłek. Nosi buty numer trzydzieści sześć. Ma krótkie i gęste włosy oraz duży biust i oczyska.
Następna jestem ja – Clear, Clearie, Clare, urodzona 18 maja 1957 roku. Urosłam do mniej więcej stu sześćdziesięciu pięciu i pół centymetra wzrostu. Przeciętnie zbudowana, przedstawiana jestem jako brzydka, po prostu brzydka. Z zewnątrz sprawiam wrażenie całkiem pewnej siebie.
Następni w kolejności są nasi bracia – Carlton (zwykle nazywany Carlem) i Martin, nazywani „Moimi Synami”, kiedy matka jest w dobrym humorze. Chłopcy mamusi, nigdy nie dowiedzieli się, co znaczą gotowanie, sprzątanie i zakupy. Mieli łatwe życie do czasu, aż ich tyłki wyrosły dostatecznie, by znieść lanie. Urodzili się w latach 1959 i 1961.
Christine, nazywana Noskiem jak Guziczek, Guziczkiem lub Ślicznotką, urodziła się 27 listopada 1962. Jest najładniejsza z nas wszystkich; jej skóra ma żółty odcień. Dorosła do stu czterdziestu siedmiu centymetrów wzrostu. Zawsze miała lekką nadwagę. Jest bystra, ale zbyt niezdecydowana.
Denise – nasza adoptowana siostra, urodziła się wtedy, co Christine. Jej przydomek brzmi „Czarnulka” – ze względu na jej karnację. Ma rysy kompletnie niespójne z naszą rodziną. Jest szczupła, ma krótkie nogi i tyłek, który wszędzie za nią podąża. Denise jest inna od nas z rodziny Briscoe. Jest miła i zawsze hojna.
Eastman – mój ojczym. Nigdy nie poślubił mojej matki. Pochodzi z Barbadosu, jest duży i głupi. Z moją matką ma czworo dzieci.
Moja przyrodnia siostra Cynthia jest z nich najstarsza. W naturalny sposób pulchna, jest na diecie praktycznie od dnia, w którym się urodziła. Jako dziecko nigdy nie nauczyła się siadać. Jako osoba dorosła osiągnęła wzrost około stu sześćdziesięciu centymetrów. Jest mocno zbudowana. Cynthia odziedziczyła po ojcu szeroki, płaski nos.
Druga moja siostra przyrodnia ma na imię Norma. Jest najbystrzejsza z dzieci Eastmana. Wysoka, potrafiła zajść daleko. Szczupła. Dobrze się dogadywałyśmy. Zaprzyjaźniłam się z nią.
Winston – to mój brat przyrodni. Osiągnął wzrost stu osiemdziesięciu centymetrów, jest przy tym przysadzisty. Ma duże stopy. Wygląda dokładnie tak, jak jego ojciec.
Georgina – to kolejna siostra przyrodnia; znana jest też jako Gina. Bystra dziewczyna, atrakcyjna, mogło się jej udać, ale sukces wymagał zbyt wielkiego wysiłku.
Bem – to nasz współlokator. Był starszym człowiekiem, którego moi rodzice znali jeszcze z Jamajki. Był świadkiem traktowania mnie przez matkę i jej kłótni z George’em. Był dla mnie dobrym przyjacielem, co w końcu doprowadziło do jego upadku.
Miałam jeszcze jedną dobrą przyjaciółkę o imieniu Mary, ale była ona zmyślona. Można ją było znaleźć między stronami mojego pięcioletniego pamiętnika. Był on koloru kości słoniowej z brązowymi brzegami. Mary wiedziała wszystko to, co ja, i tylko ja znałam Mary. W końcu Mary zniknęła. Myślę, że moja matka ją ukradła wraz z pamiętnikiem.
Pieniądze były ciągłym źródłem napięcia pomiędzy moimi rodzicami. Mój ojciec w młodym wieku stał się bogaty, gdyż dwukrotnie wygrał na loterii. Za drugim razem otrzymał od zarządu loterii dużą kopię oryginalnego czeku. Matka trzymała ją na kominku jako przypomnienie, jak wiele pieniędzy wygrał i co się jej należało.
George zainwestował swoje pieniądze mądrze w nieruchomości. Kupił około tuzina domów w Camberwell. Jest to miejsce w południowym Londynie, niedaleko dzielnicy Elephant and Castle. Wszystkie domy George’a znajdowały się przy Walworth Road. Jego ksywka brzmiała „George Nuff-house”. W czasie mojego dzieciństwa przenosiliśmy się z jednego do drugiego spośród tych domów, mają więc one swój istotny udział w mojej historii. Pamiętam niektóre z adresów:

4. Councillor Street
5. Myatt Road
7. i 16. Patmos Road
41. Offley Road
215. Camberwell New Road
6. Burnett Street
19. Sutherland Square

George wynajmował te domy i żył z czynszu. Po wygranej na loterii już nie pracował. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, kiedy wygrał, było kupienie sportowego samochodu. Był to nowiuteńki srebrnoszary ford capri. Większość swojego czasu spędzał na jeżdżeniu nim po mieście i paleniu jednego papierosa od drugiego. Wymieniał samochód na nowy co roku, ale zawsze były to srebrnoszare fordy capri.
Ojciec zostawił matkę po urodzeniu się Patsy, lecz od czasu do czasu wracał. Nie przypominam sobie, żeby zostawał na noc w domu albo jadł z nami śniadanie. Matka zawsze ganiała za jego pieniędzmi. Próbowała go namówić, żeby kupił i zapisał na nią dom. Odmówił, ale pozwalał jej ściągać czynsz za niektóre z domów jako jego wkład w utrzymanie rodziny. Jej to nigdy nie wystarczało. Początkowo, krótko po jego odejściu, matka namawiała go, by szedł z nią do łóżka, kiedy przychodził nas zobaczyć. Kiedy ojciec zasypiał, ona opróżniała jego kieszenie z grubych plików banknotów. W czasie jednej z takich okazji musiała zajść w ciążę ze mną.
Sposób traktowania przez matkę moich sióstr był inny niż traktowanie mnie. Nie słuchały niemiłych słów, jak ja, nie szczypano ich w sutki, nie były bite ani popychane. Dostawały nowe sukienki, a ja tylko znoszone po Pauline i Patsy. Matka miała w torbach foliowych całe sterty znoszonych ubrań, które czekały na mnie. Nigdy nie otwierałam torby pierwsza, żeby wybrać sobie sukienkę. Matka rzucała mi sukienkę i mówiła: „Masz, Clear, przymierz to i zobacz, czy na ciebie pasuje”. Nigdy nie pasowało, ale w końcu do nich dorastałam.
Dla siebie matka miała wiele pięknych sukni o jasnych wzorach, szczególnie z różami. Miała wykwintne sukienki na każdą okazję. Pamiętam, jak chowałam się w jej garderobie i przyglądałam się, jak przebiera się ze swetra, który zwykle nosiła, w swoją ulubioną suknię w kolorze przydymionego różu. Ja też chciałam mieć nowe sukienki, ale byłam zbyt brzydka, żeby nosić cokolwiek ładnego, prócz odrzutów od moich sióstr.
Sposób traktowania mnie przez matkę sprawił, że byłam bardzo nerwowa. Moczyłam się, odkąd pamiętam. Doprowadzało to matkę do furii i było główną przyczyną bicia mnie. Kiedy miałam około pięciu lat, nasz lekarz rodzinny przedstawił mnie specjaliście od nocnego moczenia. Chodziłam z matką na wiele, wiele spotkań, by dotrzeć do przyczyny problemu.
Pamiętam, że w dzieciństwie miałam bardzo ładną koszulę nocną ze szczotkowanej bawełny, która sięgała mi do kostek. Kiedy szłam do łóżka, zwijałam się w kłębek, podciągając nogi do piersi. Koszulę nocną obciągałam poniżej kostek. Zawsze spałam na boku. Pewnej nocy obudziłam się w egipskich ciemnościach. Czułam się, jakbym się topiła. Byłam cała mokra, od szyi do kostek. W środku nocy zmoczyłam się dwa razy. Taki był początek tego wszystkiego.
Z powodu mojego nocnego moczenia byłam czasem karana i kładłam się spać na gołym materacu – bez prześcieradła, tylko na plastikowej narzucie – ponieważ matka mówiła, że i tak zmoczę łóżko, więc bez znaczenia jest, na czym śpię. Matka zapoznała się z wieloma książkami o treningu pęcherza. W wieku pięciu lat dostałam pierwszy system alarmowy – najwyraźniej bardzo skuteczną formę leczenia. Była to przyjazna dzieciom skrzynka alarmowa, którą umieszczono przy moim łóżku, a podłączona była do wyposażonej w czujniki maty, którą kładziono pod prześcieradło. Skrzynka dzwoniła za każdym razem, kiedy zdarzyło mi się zmoczyć; miała sprawić, że się obudzę albo „powstrzymam”. W końcu miałam nauczyć się budzić albo „powstrzymywać się”, lub jedno i drugie, kiedy miałam uczucie pełnego pęcherza, i to bez alarmu.
„Przyjazny dzieciom” alarm brzmiał jak syrena wozu strażackiego w drodze do pożaru. Za pierwszym razem, kiedy się uruchomił, zeskoczyłam z łóżka i wczołgałam się pod nie. Byłam przerażona – bałam się, że w moim łóżku wybuchł pożar.
Matka wpadła do pokoju i zauważyła, że mnie nie ma. Myślała, że pobiegłam do toalety. Gdyby tak rzeczywiście było… Wyłączyła alarm, zdjęła siatkową matę i wróciła do siebie do pokoju. Wyczołgałam się spod łóżka, nie całkiem świadoma, gdzie jestem.
Nawet jako dziecko byłam pewna, że moje moczenie nocne nie wynika z lenistwa. Lekarz powiedział, że może to wynikać z moich zmartwień. Alarm miał mnie wyleczyć w ciągu czterech do sześciu miesięcy.
Nocne moczenie stawało się w miarę upływu czasu coraz gorsze, a matka prowadzała mnie od jednego specjalisty do drugiego. Dostałam urządzenie z najwyższej półki, z głośnym alarmem o dwóch tonach i z błyskającymi lampkami, które miały mnie ostrzec, zanim łóżko zostanie całkiem zmoczone. Większość razy po prostu przesypiałam alarm. Nic, co robiła matka, nie pomagało. Na początku sypiałam w pościeli i koszuli nocnej, którą odziedziczyłam po mojej siostrze Pauline, ale gdy moczenie nocne stało się prawdziwym problemem, matka nalegała, żebym spała bez jakichkolwiek ubrań. Tak więc większość nocy przespałam w samych tylko majtkach.
Moczenie zdarzało się nadal, w końcu więc matka przyjęła inną politykę: przychodziła do mojego pokoju przed snem i dawała mi lanie, które miało mi przypomnieć, co mnie czeka, jeśli zmoczę łóżko. Czekała, aż znajdę się w łóżku, po czym wchodziła do pokoju, ściągała ze mnie koc i ściągała mnie z łóżka za brzeg majtek. Trzymając mnie za dekolt koszuli nocnej, żebym nie uciekła, ściągała but i biła mnie nim.
– Co zamierzasz zrobić? – pytała.
– Nie zmoczyć łóżka.
– Kłamczucha! Co zamierzasz zrobić?
– Zamierzam zmoczyć łóżko – mówiłam.
– Tak, tak właśnie myślałam. Widzisz? Jesteś kłamczuchą.
Walnęła mnie najpierw przez głowę butem, a potem uderzyła w pierś; kiedy zaś powiedziałam: „nie”, oskarżyła mnie znowu o kłamstwo i jeszcze raz walnęła z boku w głowę. Zadawała wciąż to samo pytanie; ja powtarzałam odpowiedź, a ona biła mnie w udo, łydki czy w rękę. Zawsze starałam się zasłonić ręką, ale uderzenie w nią było bardziej bolesne niż w udo – moje nogi chroniła częściowo koszula, a czasami zwijałam się w kłębek.
Po niektórych laniach matka wychodziła z koszulą nocną w dłoni, ściągnąwszy ją ze mnie na siłę. Czasami wychodziła z kocem. Jeśli była w naprawdę złym humorze albo jej podpadłam, zabierała i jedno, i drugie. Moje siostry słyszały od niej, że jeśli mi pomogą albo pożyczą mi ubranie, same też dostaną lanie, więc najczęściej się ulatniały.
Kiedy miałam już siedem lat, byłam bita zupełnie regularnie. Alarm mnie nie budził, ale matka zawsze go słyszała. Wpadała do mojego pokoju, kiedy się odzywał, i zwlekała mnie z łóżka. Czasami ściągała mokrą pościel i klepała mnie z całej siły w nagi tyłek, po czym zostawiała nagą i drżącą. Moje poniżenie było całkowite. Nie dość, że nie umiałam się powstrzymać od moczenia łóżka, to sama obecność matki sprawiała czasem, że opróżniałam pęcherz na jej widok, co zawsze traktowała jako akt nieposłuszeństwa. Czasami zmuszałam się do pozostania na jawie, ale kiedy tylko zasypiałam z czystego wyczerpania, nie budziłam się na dźwięk alarmu i cykl się powtarzał.