Serdecznie zapraszamy do zapoznania się z pierwszym rozdziałem powieści Pełnia księżyca autorstwa Jima Butchera, drugiego tomu Akt Dresdena.
Książka znalazła się w naszych księgarniach 10 lutego nakładem wydawnictwa MAG.

Jim Butchler
Pełnia księżyca
(rozdział I)

Nigdy specjalnie nie zwracałem uwagi na fazy księżyca. Dlatego nie wiedziałem, że jest noc przed pełnią, kiedy młoda kobieta usiadła naprzeciw mnie przy stoliku w pubie McAnally’ego i poprosiła, żebym powiedział jej wszystko o czymś, co mogło ją zabić.
– Nie – odparłem. – Wykluczone.
Złożyłem kartkę papieru z rysunkiem trzech koncentrycznych pierścieni nieforemnych symboli i odsunąłem ją od siebie po gładkim dębowym blacie.
Kim Delaney zmarszczyła brwi. Odgarnęła z czoła ciemne lśniące włosy. Była wysoką kobietą o zaokrąglonych kształtach, piękną w nieco staroświeckim stylu, z bladą i gładką skórą oraz wypukłymi policzkami, przyzwyczajonymi do częstych uśmiechów. Teraz jednak się nie uśmiechała.
– Daj spokój, Harry – rzuciła. – Jesteś jedynym praktykującym zawodowym magiem w Chicago i tylko ty możesz mi pomóc. – Pochyliła się do mnie nad stołem. Oczy jej błyszczały. – Nie umiem znaleźć opisów wszystkich tych symboli. I nikt w miejscowych kręgach ich nie rozpoznaje. Nawet nie słyszałam o innym magu niż ty, nie mówiąc już o znajomości. Chcę tylko wiedzieć, co one oznaczają.

Zaloguj się aby wyłączyć tę reklamę
– Nie – odparłem. – Wcale nie chcesz wiedzieć. Lepiej będzie, jeśli zapomnisz o tym pierścieniu i zajmiesz się czymś innym.
– Ale…
Mac za barem pomachał do mnie ręką. Na polerowanym drewnie skrzywionego dębowego kontuaru postawił dwa parujące talerze. Dodał dwie butelki swojego domowego ciemnego ale, a ja zacząłem się ślinić.
Żołądek wydał z siebie żałosne dźwięki. Był prawie tak pusty jak mój portfel. Na pewno nie mógłbym sobie dzisiaj pozwolić na kolację w tym miejscu, ale Kim zaproponowała, że mi postawi, jeśli porozmawiam z nią o czymś przy jedzeniu. Stek z dodatkami znajdował się trochę poniżej moich normalnych stawek, ale była miłym towarzystwem, a niekiedy i moją uczennicą. Wiedziałem, że nie ma za dużo pieniędzy, ja zaś miałem jeszcze mniej.
Mimo burczenia w brzuchu, nie poderwałem się od razu, żeby wziąć jedzenie (u McAnally’ego nie ma obsługi; jeśli ktoś nie potrafi się podnieść i samemu odebrać zamówienia, to może więcej nie przychodzić). Przez chwilę rozglądałem się po sali, z jej denerwującą kombinacją niskiego sufitu, leniwie się obracających wentylatorów, jej trzynastu rzeźbionych kolumn, trzynastu okien plus trzynastu stolików ustawionych przypadkowo, by wygaszać i rozpraszać rezydualne efekty magiczne, które niekiedy otaczają głodnych (a zatem złych) magów. McAnally był przyjaznym portem w mieście, w którym nikt nie wierzy w czary. Wielu naszych tutaj jadało.
– Posłuchaj, Harry – rzekła Kim. – Nie używam tego do poważnych rzeczy. Nie próbuję żadnego przywołania czy opanowania. To czysto akademickie zainteresowanie. Sprawa, która dręczy mnie już od dłuższego czasu.
Pochyliła się i położyła dłoń na mojej ręce; patrzyła mi w twarz, nie patrząc w oczy – sztuczka, którą potrafi opanować niewielu niebędących adeptami Sztuki. Uśmiechnęła się, pokazując mi głębokie dołki na policzkach.
Brzuch zaburczał znowu, a ja zerknąłem na jedzenie czekające na mnie na barze.
– Jesteś pewna? – zapytałem. – Chcesz rozwiązać irytującą zagadkę? Nie chcesz tego wykorzystać do czegoś… czegokolwiek?
– Z ręką na sercu – odparła i położyła ją tam.
Zmarszczyłem czoło.
– Sam nie wiem…
Zaśmiała się.
– Daj spokój, Harry. Przecież to nic takiego. Wiesz co? Jeśli nie chcesz mi powiedzieć, to trudno. I tak postawię ci kolację. Wiem, że ostatnio trochę marnie stoisz z forsą. To znaczy, od tej sprawy z wiosny.
Rzuciłem ponure spojrzenie, ale to nie na nią byłem zły. Przecież to nie jej wina, że mój główny pracodawca, Karrin Murphy, szefowa Wydziału Dochodzeń Specjalnych w chicagowskiej policji, już ponad miesiąc nie prosiła mnie o radę. Przez ostatnie kilka lat większość moich zarobków pochodziła właśnie z pracy konsultanta dla DS, ale po tym zamieszaniu na wiosnę, obejmującym czarnego maga prowadzącego wojnę gangów o kontrolę nad chicagowskim rynkiem narkotyków, zlecenia z DS z wolna przestały przychodzić, a wraz z nimi zniknęły moje zarobki.
Nie wiem, czemu Murphy nie wzywała mnie tak często jak dawniej. Miałem swoje podejrzenia, ale na razie nie nadarzyła się okazja, żeby z nią o tym porozmawiać. Może nie chodziło o coś, co zrobiłem. Może potwory zastrajkowały.
Tak, akurat…
Tak naprawdę chodziło o to, że nie miałem forsy. Już od zbyt wielu tygodni żywiłem się chińskimi zupkami. Steki, które robił Mac, pachniały niebiańsko, nawet z drugiego końca sali. Żołądek zaprotestował ponownie, warkotem podkreślając swe neolityczne pożądanie dla spalone-go mięsa.
Ale nie mogłem tak zwyczajnie zjeść steku, nie dając Kim informacji, na których jej zależało. To nie znaczy, że nigdy nie złamałem umowy – ale nigdy umowy z ludzką istotą, a już na pewno z kimś, kto powinien brać ze mnie przykład.
Czasem nienawidzę tego, że mam sumienie i bezsensownie rygorystyczne poczucie honoru.
– No dobrze, dobrze – westchnąłem. – Przyniosę jedzenie i powiem ci, co wiem.
W krągłych policzkach Kim znów pojawiły się dołeczki.
– Dzięki, Harry. To dla mnie bardzo ważne.
– Jasne, jasne…
Wstałem i ruszyłem krętą trasą w stronę baru, mijając stoły, kolumny i tak dalej. W pubie siedziało więcej klientów niż zwykle, i chociaż Mac rzadko się uśmiecha, było w jego zachowaniu coś, co sugerowało zadowolenie z tego tłumu. Porwałem talerze i butelki z pewną jak gdyby urazą. Trudno się cieszyć z powodzenia przyjaciela, kiedy twojemu własnemu biznesowi grozi plajta.
Przeniosłem jedzenie – steki, ziemniaki, fasolkę szparagową – do stolika i usiadłem, stawiając przed Kim jej talerz. Przez chwilę tylko jedliśmy, ja w posępnym milczeniu, ona ze szczerym apetytem.
– No więc – odezwała się w końcu Kim. – Co możesz mi o tym powiedzieć?
Widelcem wskazała kartkę papieru.
Przełknąłem jedzenie, popiłem mocnym ale i znowu wziąłem kartkę do ręki.
– No dobrze. To figura wyższej magii. A właściwie trzy, jedna w drugiej, jak kolejne mury. Pamiętasz, co ci mówiłem o kręgach magicznych?
Kim przytaknęła.
– Albo nie wpuszczają czegoś, albo utrzymują to wewnątrz. Większość jest skuteczna dla energii magicznych i istot z Nigdynigdy, ale istoty śmiertelne potrafią przechodzić przez kręgi i je zrywać.
– Zgadza się – potwierdziłem. – To ten zewnętrzny pierścień symboli. Tworzy barierę przeciwko stworzeniom duchowym i siłom magicznym. Kluczowe są symbole tutaj, tutaj i tutaj.
Wskazałem poszczególne zygzaki.
Kim energicznie kiwnęła głową.
– Ten zewnętrzny rozumiem. Co z następnym?
– Drugi pierścień to raczej magiczna bariera dla ciał śmiertelnych. Nie podziała, jeśli użyjesz tylko symboli. Potrzebne ci coś jeszcze, kamienie lub klejnoty, umieszczone pomiędzy rysunkami.
Ukroiłem sobie jeszcze kawałek steku.
Kim spojrzała ze zmarszczonym czołem na kartkę, a potem na mnie.
– I wtedy co to będzie robić?
– Będzie jak niewidzialny mur – wyjaśniłem. – Jak cegły. Duchy i magia mogą przejść przez niego, ale śmiertelni nie. Podobnie jak ciśnięty kamień, kule czy cokolwiek, co jest czysto fizyczne.
– Rozumiem – stwierdziła. – Jak pole siłowe.
Przytaknąłem.
– Coś w tym stylu.
Policzki zaczerwieniły się jej z podniecenia, a oczy błyszczały.
– Wiedziałam. A ten ostatni?
Spod zmrużonych powiek zerknąłem na wewnętrzny pierścień symboli.
– Pomyłka.
– O co ci chodzi?
– O to, że to jakiś bełkot. Nie oznacza niczego sensownego. Jesteś pewna, że skopiowałaś wszystko poprawnie?
Kim skrzywiła się nerwowo.
– Jestem pewna, jestem. Uważałam.
Przez chwilę obserwowałem jej twarz.
– Jeśli właściwie odczytuję te symbole, to jest trzeci mur. Wzniesiony, by powstrzymać istoty z ciała i ducha. Ani śmiertelnicy, ani duchy, ale coś pomiędzy.
Zmarszczyła brwi.
– Ale jakie to są istoty?
Wzruszyłem ramionami.
– Żadne. Nie ma takich – odparłem i oficjalnie była to prawda.
Biała Rada magów nie pozwala na dyskusje o demonach, które można przywołać na ziemię, duchowych istotach, które potrafią zyskać dla siebie ciało. Zwykle krąg duchowy wystarczał, by powstrzymać wszystkie prócz najpotężniejszych demonów lub Istot Pradawnych z zewnętrznych rubieży Nigdynigdy. Ale trzeci krąg był zaprojektowany, by zatrzymywać istoty zdolne do przekroczenia tego rodzaju ograniczeń. Był klatką dla demonicznych półbogów i archaniołów.
Kim nie kupiła mojego wyjaśnienia.
– Nie rozumiem, czemu ktoś miałby tworzyć krąg, który niczego nie powstrzymuje.
Wzruszyłem ramionami.
– Ludzie nie zawsze postępują rozsądnie i z sensem. Tacy już są.
Przewróciła oczami.
– Daj spokój, Harry. Nie jestem dzieckiem. Nie musisz mnie osłaniać.
– A ty – odparłem – wcale nie musisz wiedzieć, jaki rodzaj potworów miałby zatrzymywać ten trzeci krąg. Nie chcesz tego wiedzieć. Zaufaj mi.
Przyglądała mi się z niechęcią przez dłuższą chwilę, po czym łyknęła piwa i pokręciła głową.
– No dobrze. Ale kręgi trzeba uaktywnić, tak? Musisz wiedzieć, jak je włączyć, jak lampę.
– Coś w tym rodzaju. Jasne.
– Więc jak ktoś mógłby go uaktywnić?
Wpatrywałem się w nią przez chwilę.
– Harry?
– Tego też wcale nie musisz wiedzieć. Nie dla zaspokojenia akademickiej ciekawości. Nie wiem, co planujesz, Kim, ale daj sobie spokój. Zapomnij o tym. Zostaw to, zanim ucierpisz.
– Harry, ja wcale…
– Oszczędź sobie – przerwałem jej. – Siedzisz na tygrysiej klatce, Kim. – Zaakcentowałem to zdanie, stukając palcem w papier. – A nie byłaby ci potrzebna, gdybyś nie planowała wpakować do niej tygrysa.
Oczy jej błysnęły i dumnie podniosła głowę.
– Uważasz, że nie jestem dość silna?
– Twoja siła nie ma tu nic do rzeczy. Brakuje ci szkolenia. Brakuje ci wiedzy. Nie oczekiwałbym od dziecka z szóstej klasy, że potrafi zrozumieć rachunek różniczkowy ze studiów. I od ciebie też tego nie wymagam. – Pochyliłem się. – Za mało jeszcze wiesz, żeby bawić się takimi rzeczami. A nawet gdybyś wiedziała, gdybyś stała się pełnoprawnym magiem, i tak bym ci radził, żeby to zostawić. Coś pomylisz i ucierpi wielu ludzi.
– Gdybym coś takiego planowała, to tylko moja sprawa, Harry. – W jej oczach błyszczał gniew. – Nie masz prawa za mnie dokonywać wyborów.
– Nie – odpowiedziałem. – Mam obowiązek pomóc ci wybierać właściwie.
Zwinąłem papier w palcach, zmiąłem go i rzuciłem w bok, na podłogę. Kim ostrym, gniewnym ruchem wbiła widelec w mięso.
– Wysłuchaj mnie, Kim – poprosiłem. – Daj sobie trochę czasu. Kiedy będziesz starsza, zyskasz doświadczenie…
– Nie jesteś wiele starszy ode mnie – burknęła.
Poprawiłem się nerwowo na krześle.
– Dużo ćwiczyłem. I wcześnie zacząłem.
Moje zdolności magiczne, dalece przekraczające to, co sugerowałyby wiek i wykształcenie, nie należały do kwestii, które chciałbym analizować. Dlatego spróbowałem zmienić temat.
– Jak ci idzie to zbieranie funduszy? – spytałem.
– Marnie. – Ze znużeniem oparła się na krześle. – Mam już dość tych prób wydzierania pieniędzy ludziom, którzy niszczą planetę, by ratować tę planetę i zwierzęta, które zabijają. Mam dość pisania listów i organizowania marszów w sprawach, w jakie nikt nie wierzy. – Potarła oczy. – Zwyczajnie mam dość.
– Wiesz co, Kim? Może odpocznij trochę. I proszę, bardzo proszę: nie baw się tym kręgiem. Obiecaj.
Rzuciła serwetkę, zostawiła na stole kilka banknotów i wstała.
– Smacznego, Harry – rzuciła. – I dzięki za nic.
Ja także wstałem.
– Kim, zaczekaj chwilę…
Nie zwróciła na mnie uwagi. Pomaszerowała do drzwi, a jej spódnica kołysała się na boki w tym samym rytmie co długie włosy. Stanowiła imponującą, posągową wizję. Czułem, jak wrze w niej gniew. Jeden z sufitowych wentylatorów zadygotał, kiedy pod nim przechodziła, wypuścił obłoczek dymu i się zatrzymał. Kim wbiegła po kilku stopniach i wyszła z baru, zatrzaskując za sobą drzwi. Klienci obserwowali, jak wychodzi, a potem patrzyli na mnie, wyraźnie próbując odgadnąć, co zaszło.
Zniechęcony, usiadłem na krześle. Niech to szlag… Kim była jedną z kilku osób, które przeprowadziłem przez trudny okres po odkryciu ich wrodzonych talentów magicznych. Ukrywając przed nią informacje, czułem się jak śmieć, ale ona naprawdę igrała z ogniem. Nie mogłem jej na to pozwolić. Moim obowiązkiem było osłanianie jej przed takimi rzeczami, dopóki nie nauczy się dość, by rozumieć, jak są niebezpieczne.
Nie mówiąc już o tym, co Biała Rada pomyślałaby o nie-magu, bawiącym się z wielkimi kręgami przywołania. Biała Rada w takich sprawach nie ryzykuje – po prostu działa, szybko i stanowczo. I nie zawsze się przy tym przejmuje życiem i bezpieczeństwem ludzi.
Postąpiłem jak należy. Słusznie odmówiłem Kim tych informacji. Chroniłem ją przed zagrożeniem, którego jeszcze nie rozumiała, nie mogła zrozumieć.
Postąpiłem słusznie – chociaż wierzyła, że odpowiem na jej pytania, jak to robiłem w przeszłości, kiedy uczyłem ją kontrolować i poznawać jej własne skromne talenty magiczne. Choć wierzyła, że wskażę jej drogę, będę jej przewodnikiem w ciemności.
Postąpiłem słusznie.
Niech to szlag…
Straciłem apetyt. Nie chciałem już kończyć znakomitego dania Maca, niezależnie od jakości steku. Czułem, że nie zasłużyłem na nie.
Sączyłem więc ale i snułem mroczne myśli, kiedy drzwi otworzyły się znowu. Nie podniosłem głowy, bez reszty pogrążony w zadumie – ulubionej rozrywce wszystkich magów. I wtedy padł na mnie cień.
– Siedzisz taki ponury… – powiedziała Murphy. Schyliła się i odruchowo podniosła zgnieciony papier, który wyrzuciłem wcześniej. Wolała go schować do kieszeni, niż pozwolić, żeby leżał i zaśmiecał podłogę. – To do ciebie niepodobne, Harry.
Spojrzałem na Murphy – nie musiałem patrzeć daleko. Karrin Murphy ma niewiele powyżej pięciu stóp wzrostu. Swoje złote włosy, niegdyś sięgające do ramion, ścięła, zostawiając z przodu trochę dłuższe niż z tyłu. Wyglądała dość łobuzersko i bardzo atrakcyjnie ze swymi błękitnymi oczami i zadartym noskiem. Ubrała się odpowiednio do pogody w coś, w czym pewnie czuła się swobodnie: ciemne dżinsy, flanelowa koszula, turystyczne buty i ciężka kurtka leśniczych. Odznakę nosiła u pasa.
Murphy była niezwykle słodka jak na dorosłą kobietę, posiadającą czarny pas w aikido i kilka nagród ze strzelec­kich zawodów policyjnych. Była prawdziwą profesjonalistką, która walczyła zębami i pazurami, żeby wedrzeć się po stopniach kariery i zdobyć rangę pełnego porucznika. Po drodze zyskała sporo wrogów, a jeden z nich dopilnował, żeby wkrótce po promocji została szefem Wydziału Dochodzeń Specjalnych.
– Cześć, Murphy – powiedziałem. Łyknąłem ale. – Dawno żeśmy się nie widzieli.
Starałem się mówić obojętnym tonem, ale jestem pewien, że wyczuła w nim wyrzut.
– Posłuchaj, Harry…
– Czytałaś ostatnio wstępniak w Tribune? Ten, gdzie krytykowali cię za to, że marnujesz miejskie fundusze, wynajmując „parapsychologicznego szarlatana, niejakiego Harry’ego Dresdena”? Zgaduję, że tak, bo od tego czasu się do mnie nie odezwałaś.
Potarła palcami grzbiet nosa.
– Nie mam czasu na takie rzeczy…
Nie zwróciłem uwagi na jej słowa.
– Nie mam do ciebie pretensji. Niewielu praworządnych podatników w Chicago wierzy w czary i magów. Oczywiście, niewielu też widziało to, co ty i ja. No wiesz… kiedy razem pracowaliśmy. Albo kiedy ratowałem ci życie.
Lekko zmrużyła oczy.
– Jesteś mi potrzebny. Mamy sprawę.
– Jestem ci potrzebny? Nie rozmawialiśmy od miesiąca i nagle jestem ci potrzebny? Mam przecież biuro, telefon i całą resztę, pani porucznik. Nie musi mnie pani tropić tutaj, kiedy jem kolację.
– Następnym razem przekażę mordercy, żeby działał wyłącznie w godzinach pracy – obiecała Murphy. – Ale najpierw musisz mi pomóc go znaleźć.
Wyprostowałem się gwałtownie, marszcząc brwi.
– Było jakieś morderstwo? Coś z mojej dziedziny?
Murphy uśmiechnęła się chłodno.
– Mam nadzieję, że nie masz żadnych ważniejszych zajęć.
Zacisnąłem zęby.
– Nie. Jestem gotów. – Wstałem.
– To dobrze. – Odwróciła się i ruszyła do drzwi. – Pójdziemy?