My zapraszamy Was na stronę autorską Darka Domagalskiego TUTAJ i oddajemy głos samemu autorowi:
Dzisiaj Walentynki! Bez względu na to z jakich korzeni się wywodzi jest wspaniałą okazją nie tylko do wyznań miłosnych czy płomiennych afektów, ale również wyrazów sympatii. Z tej okazji przygotowałem prezent dla moich czytelników, jedno z opowiadań serii ORP DZIK – „Wiedźma”, który porusza wątek miłosny. Jest w nim dużo groteski, sporo śmiechu, ale również zadumy. Opowiadanie pierwotnie ukazało się w październiku 2007 roku w 24 numerze miesięcznika „Science Fiction Fantasy i Horror”. Życzę miłej lektury.
– Dariusz Domagalski
WIEDŹMA
Słońce świeci a deszcz pada, Baba Jaga dzieci zjada.
przysłowie ludowe
Spojrzałem z wyrzutem na butelkę. Była pusta. Przychyliłem ją do ust z nadzieją na ostatnią kropelkę. Niestety, to był definitywny koniec. Spróbowałem językiem zlizać alkoholową wilgoć po wewnętrznej stronie szyjki. Próżny trud.
Butelka dołączyła do swoich koleżanek pod stołem. Niezłe składowisko. Jak tak dalej pójdzie, wyląduję na odwyku albo mnie zaszyją. Który to już dzień? A może tydzień?
Nieogolony, w wymiętym ubraniu i z zaczerwienionymi oczami wpatrywałem się w kolejny wschód słońca, rozmyślając nad iście filozoficzno-egzystencjalnym dylematem. Czy iść do nocnego na drugi koniec dzielnicy? Czy może poczekać jeszcze godzinkę na otwarcie sklepu u mnie pod blokiem?
Zastanawiacie się pewnie, jaka mroczna siła doprowadziła oficera Polskiej Marynarki Wojennej do stanu takiego upodlenia? Jaka potężna moc uczyniła z pewnego siebie mężczyzny, rozwaloną emocjonalnie, kiwającą się w katatonicznym rytmie kukłę? Cóż musiało wychynąć z piekła, żeby rozbić jego psychikę na drobne kawałeczki, z których każdy próbował teraz na własną rękę ewakuować się z tonącego w alkoholu mózgu.
Odpowiedź jest prosta: kobieta.
Nie byle jaka kobieta…
Ale po kolei.
Zaczęło się niewinnie.
Od urlopu.
* * *
– Pierwszy! Idziecie na urlop – zakomunikował mi Stary.
– Tak jest! – odparłem, zanim informacja zdążyła dotrzeć do mojego mózgu. Kiedy jednak – klucząc i wielokrotnie gubiąc drogę – w końcu dotarła, zamarłem.
– Że co?
– Idziecie na urlop – powtórzył łagodnie komandor podporucznik Włodzimierz Borsuk. Zimny pot spłynął mi po plecach. Stary był spokojny i miły. Coś było nie tak.
– Tak, wiem. W letnim miesiącu na „L”, jak listopad – zażartowałem.
– Nie, Pierwszy, idziecie na urlop teraz. W letnim miesiącu na „L”, jak lipiec – spojrzał na mnie znad map sztabowych. Niebieskie, przenikliwe oczy pełne były życzliwości.
Coś było cholernie nie tak.
Teraz Starego opętało czy co? – pomyślałem, mając w pamięci niedawne przygody z egzorcyzmami.
– Dyrektywy NATO – widząc moje zaskoczenie, dowódca poczuł się w obowiązku wytłumaczyć mi niezwykłość wydarzenia.
Rozumiem podróże w czasie, potwory z głębin morskich, duchy, kosmici, istoty z mroków legend, ale URLOP?
– Widzicie, Pierwszy… – kontynuował Stary, używając swoim zwyczajem retoryki przywódców PRL-u. – Nowy system ładu społecznego i te… jak im tam… demokracje wymuszają na nas przestrzeganie praw pracowników i posłanie was na zaległy urlop. Tak między nami, Pierwszy – komandor zniżył głos do szeptu – to ja tego nie rozumiem. Przecież my nie pracujemy, my służymy! Komandory w sztabie obliczyły, że należy się wam ponad dziewięćdziesiąt dni urlopu. Tak więc jutro idziecie na urlop i widzę was z powrotem na okręcie za trzy miesiące.
– Co ja, kurwa, mam teraz zrobić? – wyrwało mi się.
– Jedźcie gdzieś, Pierwszy. Słoneczka trochę złapcie. Poopalajcie się, bo w tej puszce ciągle siedzicie i później wstyd na defiladzie z okazji 1 Maja… wróć… oczywiście 3 Maja. Z zielonego wojska to chłopaki zawsze takie zdrowe, ogorzałe, pełne werwy i energii, a nasza załoga niczym wymięte wampiry wyciągnięte z trumny o poranku. Książki poczytajcie, babeczkę jakąś wyrwijcie – mrugnął do mnie porozumiewawczo.
Coś mi mówiło, że to się źle skończy.
I jak zwykle moja intuicja mnie nie zawiodła.
* * *
Biorąc pod uwagę mój zawód związany z morzem i wojskiem, oczywisty był dla mnie wybór miejsca wypoczynku. Nie mogło być inaczej – Półwysep Helski, gdzie o morze i wojsko człowiek się dosłownie potyka. Po uświadomieniu sobie tego faktu, zastanawiałem się, czy by nie skorzystać z porad psychoterapeuty, ale przypomniałem sobie, co powiedział po badaniach okresowych załogi ORP „Dzik”:
– Banda psychopatów, degeneratów z patologicznymi zachowaniami i schizofreniczną skłonnością do uciekania w świat iluzji.
A przecież chłopaki opowiedzieli mu tylko kilka naszych przygód, nawet nie zagłębiając się w szczegóły. Słyszałem, że później ów lekarz wyjechał na stałe do Anglii, przedtem dokładnie wypytując w ambasadzie Wielkiej Brytanii o zdrowie psychiczne oficerów ich floty wojennej.
Tak więc, ubrany w żółte bermudy zamiast czarnego munduru, w klapkach na nogach zamiast lśniących wojskowych butów, z leżakiem pod pachą zamiast map nawigacyjnych – stanąłem na plaży, gotowy do działań operacyjnych pod kryptonimem: URLOP.
Zamknąłem oczy i uczyniłem pierwszy krok. Stąpałem niepewnie po rozgrzanym piasku niczym po polu minowym, przedzierając się przez usytuowanych taktycznie wczasowiczów. Teraz już wiem, jak czuli się lądujący alianci na plażach w Normandii. Kiedy znalazłem skrawek wolnego miejsca w tym żółtym piekle, rozbiłem obóz i oddałem się buddyjskiej kontemplacji natury.
A było co kontemplować. Młode, wysmukłe, brązowe ciała dziewcząt, wystawione na niemiłosiernie prażące lipcowe słońce. Wokół unosił się zapach opalenizny, olejków, słonej morskiej wody i smród ryb z pobliskiej smażalni.
Na plaży czas płynie wolno i leniwie. Zabijałem go, czytając. Co chwilę jednak podnosiłem wzrok i spoglądałem z tęsknotą na morze, marząc o tym, żeby się zanurzyć na peryskopową. W pewnym momencie upał stał się tak nieznośny, że zacząłem rozglądać się za jakimś lokum, w którym można by się napić piwa, jak na porządnego człowieka przystało.
Wtedy ją zobaczyłem.
* * *
Powiadają, że miłość od pierwszego wejrzenia nie istnieje, że to tylko biologia i chemia. Powiadają, że prawdziwa miłość rodzi się po latach i jest wynikiem przyjaźni, przywiązania, szacunku dla partnera.
Bzdura.
Miłość to namiętność i pierwotna nieujarzmiona siła. Sztorm targający sercem, duszą i umysłem. Huragan atakujący zmysły i tajfun emocji. Miłość wdarła się w moje życie, rozbijając wszystkie atomy ciała na części i składając je na powrót, a każdy z nich uwielbiał kobietę, którą spostrzegłem dwie sekundy temu.
Krótkie, jasne włosy w nieładzie, wielkie zielone oczy i nogi prawie do samej ziemi. Prawie, bo wydawało mi się, że ta niebiańska istota unosi się w powietrzu.
Wiecie, jak to jest: motylki w żołądku i te sprawy. U mnie zakochanie dodatkowo objawiało się wytrzeszczem oczu i miną niedorozwiniętego. Obiekt mojego uwielbienia spojrzał na mnie z uśmiechem, jaki mógłby wysłać tysiące okrętów za morze. Dla niej wysłałbym nawet flotyllę okrętów atomowych.
Kiedy do mnie podeszła, poczułem mrowienie na plecach, lekki zawrót głowy i zapach wanilii.
Rozpłynąłem się.
* * *
Co było dalej, możecie się domyślić.
Historia banalna jak świat. Chłopak spotyka dziewczynę, dziewczyna spotyka chłopaka. Zakochują się w sobie, idą razem do łóżka – lub to samo, lecz w odwrotnej kolejności. Może też się zdarzyć, że tylko idą do łóżka. No ale wtedy nie byłoby historii miłosnej.
Miała na imię Sara, była cudowna i to wszystko, co o niej wiedziałem. Słowa i gesty były zbędne. Zaiskrzyło między nami od samego początku, ogień miłości trawił nasze serca, lawina uczuć oplotła zmysły. Jak w pieprzonych harlequinach.
Romantyczne spacery w blasku zachodzącego słońca, pocałunki w poświacie księżyca, nocne szalone kąpiele w morzu, patrzenie sobie w oczy nad filiżanką kawy w nadmorskiej tawernie. No i oczywiście seks. I to jaki seks. Można powiedzieć, że był to seks stulecia. A nawet tysiąclecia – w kontekście tego, czego się później dowiedziałem.
* * *
Kiedy zacząłem podejrzewać, że z Sarą jest coś nie tak?
Może już pierwszej nocy, gdy w ciemnościach bezproblemowo poruszała się po hotelowym pokoju, a jej oczy fosforyzowały? Może kiedy kilkoma gestami wyleczyła mój ból kręgosłupa? Może kiedy zapaskudziła stół, parząc ziółka niewiadomego pochodzenia? Może gdy wpadła w hipnotyczny trans i zaczęła wieszczyć? Może kiedy zaczęła lewitować podczas snu?
Nie.
Tak naprawdę zorientowałem się, że coś jest nie tak, gdy drzwi wejściowe wyleciały z futryny i stanął w nich potężny brodacz z kuszą w ręku.
* * *
– Przybyłem po ciebie, czarownico! – ryknął przybysz.
Czarownico? Mogłem się tego domyślić. Ten seks. Normalne kobiety tak nie potrafią.
Była trzecia w nocy, a przy naszym łóżku stał wariat z kuszą. Ubrany był jak lump i pachniał… no, nie pachniał. Wycelował broń w stronę Sary tak, że bełt prawie dotykał jej czoła.
W Polskiej Marynarce Wojennej nie służą frajerzy. Jednym płynnym ruchem sięgnąłem pod poduszkę i wyciągnąłem mojego służbowego glocka. Wyskoczyłem z łóżka i wycelowałem broń w głowę szaleńca.
Wszystko to trwało ułamek sekundy.
– Odłóż kuszę! – powiedziałem ostro i zdecydowanie.
Nikt nie będzie groził mojej kobiecie.
– Wystarczy, że lekko nacisnę spust, a wiedźma zginie. Mamy pat, żołnierzyku – uśmiechnął się wrednie.
– Nie jestem zwykłym żołnierzem tylko oficerem, służę w Marynarce Wojennej – nie wiem dlaczego, ale ostatnie słowa wypowiedziałem z dumą.
– Wszystko jedno. Wiesz, że to czarownica?
– Doprawdy? – zapytałem ironicznie.
– To Sara Osborne . Łowcy czarownic ścigają ją od pięciuset lat. W 1692 wywinęła się spod stryczka w Salem. Emigrowała do Polski w roku 1775. W Duchowie koło Ostrowa Wielkopolskiego prawie została złapana. Niestety, znowu udało się jej uciec. Później jako Barbara Zunk sfingowała swoją śmierć na Warmii… ale nie z nami te numery. Święte Oficjum wiedziało, że ona żyje i dostałem za zadanie ją odnaleźć. Nie było łatwo. Działała z ukrycia, umiarkowanie korzystając z magii, sprytnie zacierając ślady.
Prawdopodobnie to ona w latach 90. pomogła dojść do władzy tym antyklerykalnym komuchom z Socjaldemokracji. Jednakże siła modlitwy rzeszy wiernych, skupionych wokół jedynego słusznego radia, pozwoliła przezwyciężyć jej magię i oświecić umysły ludzkie. Na kilka lat zaszyła się gdzieś i przez długi czas nie mogliśmy jej namierzyć.
Ale rok temu udało się.
W Człuchowie trafił do sądu pozew pewnego rolnika, który oskarżał sąsiadkę o to, że jest czarownicą. Twierdził, że zabiera mleko od jego krów; dowodem było, że on dostarcza do skupu tylko 17 litrów mleka, ona zaś 40. Sędziowie mieli klapki na oczach i pozew z lekceważeniem oddalili, lecz ja wiedziałem…
– Taaa…. A może sobie usiądziemy? Zrobię kawę? Spokojnie porozmawiamy, a Sara w tym czasie zadzwoni do twojego lekarza – przerwałem mu, słysząc, jak się rozkręca.
To był błąd. Facet parsknął wściekle, a palec niebezpiecznie drgnął na spuście kuszy.
Nie mogłem strzelać, nie mając pewności, że dziewczyna nie oberwie.
– Jesteś w zmowie z czarownicą albo nic, żołnierzyku, nie rozumiesz. To wiedźma, baba, starosłowiańska ciota…
– Sara nie jest żadną ciotą… znaczy wiedźmą! – zaprotestowałem.
– Może się o tym przekonamy? – wycedził z pewną dozą satysfakcji.
Nie spodobało mi się to.
– Próba wody! – zawyrokował.
* * *
Przypomniałem sobie, o co chodzi z tą próbą wody.
Podejrzanej krępowano ręce i nogi, a następnie wrzucano ją do wody. Jeśli pozostała na powierzchni, oznaczało to, że korzysta z magii w celu uniknięcia utopienia. Uznawana za winną, kończyła swój żywot na stosie. Jeśli zaś poszła na dno, znaczy, że była niewinna.
Co nie utonie, to spłonie – jak mawiali inkwizytorzy.
Posiadam bujną wyobraźnię i właśnie wizualizowałem sobie, jak ten wariat wrzuca moją Sarę do brudnych wód Zatoki Gdańskiej.
– Nie będzie żadnego topienia! – powiedziałem stanowczo.
– To może ją chociaż zważymy? – zaproponował.
Kolejna metoda śledcza rodem ze średniowiecza. Jeśli kobieta ważyła mniej niż 49,5 kg, uznawano, że jest czarownicą, bo może wzlecieć na miotle.
– Nie mam wagi – odburknąłem.
Na jakie jeszcze pomysły może wpaść? Nakłuwanie ciała w poszukiwaniu diabelskiego znamienia? Próba ognia, a może próba łez? W tym momencie spojrzałem na Sarę. Była przerażona, ale z jej ślicznych zielonych oczu nie pociekła ani jedna łza. Dziwne. Powinna histeryzować, szlochać…
W inkwizytorskiej księdze „Malleus Maleficarum” stoi jak wół, że czarownice nie potrafią płakać, a ów szaleniec najwyraźniej na dogmatach w niej zapisanych opierał swoją wiedzę.
Szybko wyciągnął wnioski.
– Nie płacze. Czarownica! – wykrzyknął.
Wiedziałem, że muszę działać.
Użyłem moich paranormalnych zdolności. Najpierw uderzyłem mentalnie, próbując zapanować nad jego umysłem. Niestety trafiłem na świadomie postawioną zaporę. Teraz byłem pewien, że mam do czynienia z wyszkolonym łowcą czarownic z jakiejś tajnej organizacji ultrakatolickiej. Za podstawę działalności przyjmowały edykt „Constitutio Criminalis Carolinae” z 1532 roku, który był skierowany przeciw osobom parającym się magią. Instrukcje i procedury działania były proste: odnaleźć i zlikwidować.
Rozporządzenie obowiązywało nadal, bo nikomu z eurodeputowanych nie przyszło do głowy, żeby je znieść. No i teraz mamy wariatów biegających po świecie z kuszami w ręku, ścigających niewinne kobiety. Z uzbrojonym szaleńcem radę bym sobie dał, ale z uzbrojonym szaleńcem przeszkolonym w parapsychologii, to już gorzej.
Uśmiechnął się wrednie i zaczął naciskać spust kuszy.
* * *
Jeśli Sara naprawdę była czarownicą, to i tak w tej chwili, bez swoich amuletów, ziółek, zaklęć, inwokacji nie mogła nic zrobić. Zresztą z tego co wiedziałem, wiedźmy nie praktykowały walki, a jedynie pomagały chorym. Odurzały się wywarami z bielunia, muchomorami i innymi halucynogennymi roślinami. W transie mogły zobaczyć, co dolega choremu i przedsięwziąć środki zaradcze. Jednakże w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, na nic wiedźmowe umiejętności się nie przydadzą.
Musiałem strzelać.
Za blisko.
Sara może oberwać.
Poczułem, że panika zawładnęła moim ciałem. Sparaliżowała zmysły.
Nagle w pokoju zapachniało siarką, dym uniósł się z podłogi, a na środku zmaterializował się kozioł. Nie był to jednak zwykły kozioł. Biła od niego zwierzęcość, ale również ludzka inteligencja i pradawna mądrość. Za duży był jak na zwykłego kozła i jakoś tak bardziej wyprostowany. Po chwili zorientowałem się, że stoi na zadnich nogach. Zupełnie jak człowiek.
Inkwizytor zbladł. Wypuścił z rąk kuszę, osunął się na podłogę i zaczął na czworakach uciekać. Zanim minął wyłamane z futryny drzwi, usłyszałem, jak szepcze przerażony:
– Bobo, Bobo, Bobo…
* * *
Sytuacja była niezwykła.
Na środku hotelowego pokoju stał straszliwy demon, o potężnych rogach kozła, spojrzeniu z otchłani piekła, oddechu przesiąkniętym eonami historii, a nazywał się Bobo.
Kreskówka japońska czy co?
Opuściłem glocka, na demona ołów i tak nie podziała. Sara zdawała się teraz nie mniej przerażona niż wcześniejszą wizytą łowcy czarownic, bo czymże jest współczesny inkwizytor w porównaniu z Bobo?
Przypomniałem sobie, co słyszałem na jego temat. Prasłowiański demon nazywany również Buba, Bubbul lub po prostu Kościej. Pełni funkcje dozorcy czarownic. Często zdarza się, że wiedźmami targają potężne namiętności i ponoszą je emocje. Nie dość, że są kobietami, to jeszcze dysponują mocami, o którym zwykłym śmiertelnikom nawet się nie śniło. Piorunujące połączenie. A to igłami pokłóć kukiełkę sąsiadki, a to lubczyku mężowi przyjaciółki zadać i wykorzystać, a to urok rzucić lub jedzenie zatruć. Największą jednak plagą była migracja. Czarownice z lasów wychodziły i osiedlały się w miastach. Tam oddawały się urokom życia, noce spędzając na hulankach i tańcach, które nie miały nic wspólnego z ludowymi obrzędami, już prędzej ze zwykłą sztuką uwodzenia. Rozkochiwały w sobie mężczyzn, a bywało, że i kobiety. Zapominały o swoich powinnościach względem świata i ludzi.
Wtedy na scenę wkraczał Bobo, przywołując je do porządku. Pojawiał się pod postacią kozła, co niezmiennie od stuleci wywoływało taki strach, że nieszczęsne czarownice, próbując uciekać na swoich miotłach, spadały, łamiąc sobie nogi i ręce.
Tyle legendy.
Ja miałem przed sobą materializację tych legend.
* * *
– Nu! Do domu! Ale już! – ryknął wściekle demon.
Dziewczyna zerwała się z łóżka i zaczęła się w pośpiechu ubierać. Usiłowała nie patrzeć mi w oczy. Stałem bezradny, czując, że wali się cały mój świat. Za chwilę coś zostanie mi odebrane. Coś niezwykle cennego. Przyszłość wydawała się pustką, której już nikt nie będzie potrafił wypełnić.
Bobo przyglądał mi się ciekawie kozimi, wodnistymi oczami, a ja mógłbym przysiąc, że gdzieś już takie oczy widziałem. Podniósł kopyto, wskazując na mnie.
– Żertwa? – spytał.
– Nie! Zostaw! – Sara zaprzeczyła gwałtownie, nie przestając się jednak ubierać.
Chwilę później pojawił się portal. Świecący zielonkawą poświatą okrąg o średnicy około dwóch metrów. Sara podeszła do niego, dopinając ostatnie guziki bluzki. Przekraczając próg portalu, odwróciła się do mnie. Drżącymi ustami wyszeptała słowa, które będę pamiętał do końca życia.
Na jej policzku dostrzegłem łzy.
Sekundę później portal zniknął, a wraz z nim demon Bobo i kobieta moich marzeń.
* * *
Zastanawiam się, co by było, gdyby nie pojawił się łowca czarownic, gdyby Bobo nie musiał interweniować? Czy ten związek miał szansę przetrwać? Może byłem dla Sary tylko mało istotnym epizodem w jej długowiecznym życiu? Jej ostatnie słowa świadczyły jednak o czymś wręcz przeciwnym.
Zastanawiam się też, co oznaczały łzy na jej policzku. Przecież czarownice nie potrafią płakać. Może „Malleus Maleficarum” się myli? A może imperatyw Sary został złamany, a to oznacza, że…
Czas na mnie. Otworzyli sklep na dole.
KONIEC
O autorze:
Dariusz Domagalski – pisarz, publicysta, twórca komiksów, wielki pasjonat historii. Autor powieści z cyklu krzyżackiego: Delikatne uderzenie pioruna, Aksamitny dotyk nocy, Gniewny pomruk burzy a także Cherem i Vlad Dracula.