O, CHOINKA!
(CZYLI PRZYPADKI ROMANA G.)
Magdalena Mikoś
Witold Klapper
No i się zaczęło. A raczej skończyło. Baba zabrała mi pilota od telewizora i zamiast oglądać moje ulubione „Discovery” (w przerwach między produkcją bimbru a jego konsumpcją), zostałem zagoniony do roboty. W tym wypadku do konkretnej, szczególnej roboty…
– Nawet mi się nie pokazuj bez ładnej choinki, zramolały leniu jeden!! I ma być zielona, zrozumiałeś?! ZIELONA!!!
No to założyłem moje gumofilce, kufajkę i ulubioną czapkę uszankę, wziąłem siekierę i ruszyłem w las czegoś jej poszukać. Czegokolwiek, byleby już nie krzyczała. Przed wyjściem zajrzałem jeszcze do piwniczki i zabrałem na drogę flaszkę bimbru. Ot, tak na wszelki wypadek. Wszak strzeżonego i Pan Bóg strzeże, prawda?
Znalezienie odpowiedniego drzewka zajęło mi prawie dwie godziny. Tak mi się wydaje, bo zegarka nie noszę, odkąd mi wpadł do sławojki, jak po papier sięgałem. Znaczy po gazetę, bo Stara oszalała ostatnio na punkcie recyklingu. W każdym razie wpadł i już nie wrócił. Szkoda, bo dobry był. Poniemiecki. Ojciec go na jakimś Szwabie zdobył, jak Berlin szturmował. A może to były Studzianki? Nie ważne.
Zwykle moja bardzo silna wola pozwala mi na nie otwieranie flaszki bimbru przez godzinę. Jak znalazłem odpowiednią ZIELONĄ choinkę, w butelce została raptem połowa drogocennego płynu, więc to musiały być co najmniej te dwie francowate godziny. Jestem tego więcej niż pewien.
Zakasałem rękawy i zacząłem ścinać drzewko. Byłem już w połowie, gdy nagle za plecami usłyszałem dziwny, niski głos:
– Przepraszam, którędy do Betlejem?
Opuściłem narzędzie i się obejrzałem. Za mną, w śniegu stał…
Osioł. Prawdziwy, najprawdziwszy osioł. Miał cztery kopyta, ogon i głupi ryj. Znaczy łeb, znaczy… Cokolwiek, co tam osły z przodu mają. W każdym razie było głupie i patrzyło na mnie z zaciekawieniem.
– No, do Betlejem. Miasto takie, na wschodzie. – Dodał po chwili, widząc moje zaskoczenie.
Szybko spojrzałem na etykietkę na butelce, sprawdzając, czy wychodząc z domu czegoś nie pomyliłem. Ale nie. Wszystko było w porządku. Zacier odpowiedni, data się zgadzała. A więc skoro to nie wina bimbru, to…
– Ty gadasz? – spytałem z rosnącym zdziwieniem, celując na wpół pustą butelką w zwierzę.
– No, tańczyć nie będę. Co ja Cichopek z „Tańca z gwiazdami” jestem, czy co?
– Ale… Ty gadasz! – To już nie było pytanie, lecz stwierdzenie. Miałem przed sobą najprawdziwszego gadającego osła. Jezu Chryste! Białe myszki to bym jeszcze zrozumiał… Ale osła?? Za jakie grzechy??
– No, gadam, gadam. Dzisiaj przecież jest Wigilia, nie? No to gadam. To powiesz mi, którędy do Betlejem?
– Ale… Co ty tu robisz? – Kolejne pytanie ledwo przeszło mi przez gardło. Nadal byłem w szoku. Na wszelki wypadek łyknąłem sobie z flaszki potężnego strzała. Tak dla kurażu. Wszak nie co dzień zdarza się rozmawiać z osłami gadającymi ludzkim głosem.
– Zabłądziłem. W giepeesie baterie od mrozu szlag trafił, a Gwiazdy nie widać, bo się zachmurzyło. No, same kłody pod nogi, mówię ci… To wiesz, gdzie to Betlejem jest, czy nie?
Zastanowiłem się. Najbliższe wsie na pewno nazywały się inaczej. Na „Discovery” był kiedyś program o tym całym Betlejem, ale wtedy jakoś byłem zajęty zacierem, więc mi umknęło, gdzie ono leżało. No szlag by to trafił… Nagle przypomniałem sobie, że w Leśnych Odpadkach (wioska taka większa, parę kilometrów dalej) był kiedyś bar, co się nazywał właśnie „Betlejem”. Może o to chodziło temu osłowi?
– No, wiem gdzie to jest – odparłem. – Ale nie masz tam już po co iść.
Potężne zdziwienie pojawiło się na pysku zwierzęcia.
– Jak to… Nie mam…?
– Stary, już po wszystkim. Tam już nie ma nikogo. – Machnąłem ręką. – Nalot był i zamknęli wszystko. CBŚ, antyterroryści, Policja… W gazetach o tym nawet pisali. Ponoć tam jakaś melina była czy dziupla..
Osioł stał jak oniemiały. Szokująca wiadomość pomału docierała do jego świadomości.
– Chyba stajenka… – poprawił cicho z rosnącym przerażeniem.
– No jakoś tak. W każdym razie ktoś sypnął i pozamykali wszystko w cholerę.
– Wszystko? – próbował się upewnić osioł.
– Absolutnie. Pokazałbym ci nawet gazetę, ale… Jakby to powiedzieć, uległa recyklingowi.
– Wierzę ci… – odparł smutno zwierzak, po czym zwiesił łeb i zaczął płakać.
– Wszystko na nic… I po co ja tyle szedłem? Wiedziałem, że tak będzie. Pewnie baterie w giepeesie nie były alkaliczne i to dlatego. Bez sensu… I co ja mam teraz zrobić? No co?
– Masz, strzel sobie łyka – wypaliłem pierwsze, co mi przyszło na myśl, podsuwając osłowi butelkę prosto pod pysk. Ten spojrzał na mnie smutno, po czym pociągnął potężnie z gwinta. Myślałem, że mi cały bimber wychleje, ale na szczęście trochę zostawił.
– Dobre… – odparł. – Tylko nie wiem, czy ja mogę takie coś pić, bo wiesz, mam słaby żołądek i w ogóle jak coś, to mnie zacznie zaraz boleć. Albo jeszcze…
– Roman jestem – wtrąciłem wyciągając rękę, zanim skończył swój długi monolog. – Giewont Roman.
Osioł popatrzył na mnie przez chwilę, po czym klepnął ją swoim kopytem.
– Zenon, miło mi.
Usiadłem koło niego na jakimś wystającym ze śniegu korzeniu.
– Nie przejmuj się, stary, może nie jest tak źle?
– Jak to nie jest? Przecież to był cel mojego życia. Dotrzeć tam w tej szczególnej chwili i uczestniczyć w tak ważnym i podniosłym wydarzeniu, a ty mi mówisz nagle, że to koniec? Że nie mam po co dalej iść? I co ja mam teraz zrobić? – Osioł westchnął głęboko i ponownie zaczął jęczeć i biadolić.
Zastanowiłem się przez chwilę. Po jaką cholerę w środku zimy łazić po kolana w śniegu do jakiegoś podrzędnego baru, który i tak okazał się być dziuplą. Przepraszam – stajenką, oborą, komórką, czy jak to tam ten zwierz powiedział. Byłem tam zresztą kilka razy i muszę powiedzieć, że nic ciekawego tam nie było, naprawdę… Piwo też mieli marne.
– Oj tam, oj tam… – Poklepałem zwierzaka po grzbiecie. – Nie becz już. Nie teraz, to kiedy indziej. Będziesz jeszcze miał to swoje Jeruzalem.
– Betlejem – poprawił Zenon.
– No właśnie, Betlejem. Słuchaj, szkoda czasu na jęczenie. Wigilia dzisiaj. Chodź do mnie, to coś przekąsimy, bo tu widzę, że butelka już pusta.
Zenon spojrzał na mnie i pociągnął nosem.
– Zapraszasz mnie do siebie? Na Wigilię? – zapytał z niedowierzaniem. – No, ale jak to tak? Przecież będę ci tylko przeszkadzał i w ogóle… Po za tym ja nie jadam wszystkiego, bo mam słaby żołądek i do tego kopytko coś mnie zaczyna boleć, o tu… Widzisz?
– Wiesz, Wigilia to taki czas, że zagubionemu wędrowcowi trzeba pomóc, a ty biedaku ewidentnie jesteś zagubiony. Więc powinienem cię poratować. Tylko musimy na moją Starą uważać, bo to cholera jedna i kto wie, jakby cię potraktowała.
Osioł wytrzeszczył oczy.
– To może jednak…
– Spokojnie. Nie bój się. Pójdziemy do mojej małej piwniczki. Spodoba ci się tam, mówię ci…
– Myślisz?
– No, ba!
Na miejsce udało się dotrzeć bez problemów. Chyłkiem wślizgnęliśmy się do piwniczki, tak, aby Stara nic nie zauważyła. Gdy tylko weszliśmy do środka, zapaliłem światło i pokazałem Zenonowi moją małą kolekcję.
– Jasny gwint! – Osioł aż gwizdnął z zachwytu, widząc półki pełne równo poukładanych butelek z bimbrem.
– I to wszystko ty zrobiłeś? – zapytał z niedowierzaniem.
– Ano, ja. – Przytaknąłem ucieszony. – Patrz, każda ma etykietkę, z jakiego zacieru i kiedy zakorkowana. Wiesz, tak, żeby było profesjonalnie.
– No, stary… Jestem pod wrażeniem.
Zwierzak usadowił się na małym krzesełku na środku piwnicy, ja tymczasem pełen dumy podszedłem szybko do regału i zacząłem grzebać między butelkami. W końcu kilka z nich wyjąłem i postawiłem na stole koło Zenona.
– Proszę bardzo.
– Eeee… Nie za dużo ich? – zapytał zdziwiony osioł.
– No, co ty. Wigilia jest, to dwanaście potraw musi być, nie?
Zenon zastrzygł uszami, po czym odparł:
– No niby tak… Ale wiesz, różnych.
– Przecież są różne! – Pokazałem etykietki. – Patrz – ten ma dwa miesiące i jest…
– Dobra, dobra… wierzę ci, wierzę… Ale wiesz, jak to ma być tak oficjalnie, to jeszcze jakimś opłatkiem by się trzeba było chyba połamać… I w ogóle stół jakoś nakryć i kolędy…
O cholera, tego nie przewidziałem. Skąd ja mu teraz opłatki wezmę? Niby Stara na górze tam coś miała. Z zeszłego roku chyba jeszcze. W każdym razie, wiem, że były. Ale teraz się do nich nie dostanę. Trzeba było wymyślić coś innego. Nagle coś mi się przypomniało. Podszedłem do jednej z szafek i wyciągnąłem z dumą mały przedmiot, po czym postawiłem go na stole.
– Musztarda?? – zdziwiony osioł wybałuszył oczy.
– Przepraszam, ale nic innego nie mam. A kolęd mało co znam. Za to jak chcesz, to mogę ci zaśpiewać coś partyj… partri… Coś innego – odparłem, po czym zaintonowałem najładniej jak umiałem – „Wszywyli uani fodokienko”.
– Eeee… Może jednak pozostańmy przy kolędach, wiesz? Albo nie, otwórz… Znaczy… Rozpocznijmy pierwsze danie. Mnie kopytkami będzie ciężko ten korek… Więc jakbyś mógł…
Spojrzałem z wyrzutem na Zenona. Myślałem, że doceni moje starania wokalne, powie jakiś komplement, albo jeszcze lepiej – dołączy się do śpiewu. Niestety… Ale czegóż można oczekiwać od osła… Za to propozycja rozpoczęcia wieczerzy wigilijnej była niezwykle kusząca, więc czym prędzej otworzyłem pierwszą butelkę.
A potem drugą…
Trzecią…
Czwartą…
I piątą…
Przy szóstej osioł był już nieźle wstawiony. Do tego czasu dowiedziałem się, jak uniknął przerobienia na kabanosy i salami, jak brał udział w rajdzie Paryż – Dakar, przepłynął samotnie Atlantyk, skakał na spadochronie, służył w brytyjskich siłach specjalnych jako tajny agent oraz odbijał irańską ambasadę w Londynie z rąk terrorystów. Ale to było dawno. Potem przeszedł w stan spoczynku i jakiś czas temu dowiedział się, że w Betlejem jest oferta pracy dla emeryta.
– Na pół etatu, co prawda, bo drugą połówkę ma wół, ale jest. Praca nawet spokojna, niemęcząca – przy klimatyzacji – wyjaśnił pomiędzy daniami.
– I za to ci płacą?
– No właśnie nie płacą, bo wychodzi, że to już nieaktualne. Zresztą ja już sam nie wiem. Szliśmy do Betlejem większą grupą – ja, wielbłądy i ten wół. Ale przyszła śnieżyca i się zgubiłem po drodze. A potem ten głupi giepees przestał działać. Ja wiedziałem, że tak będzie. W ogóle to wszystko było bez sensu. Trzeba było w domu zostać, a nie łazić gdzieś jak osioł!
Zenon złapał flaszkę i jednym haustem skonsumował prawie pół. Przeraziłem się, że dla mnie nic nie zostanie i całą tę tradycję szlag trafi, ale na szczęście tak się nie stało. Na wszelki wypadek przysunąłem butelkę bliżej siebie i sam co nieco upiłem.
– Oj tam, nie becz.
Zenon pociągnął nosem.
– Jestem do niczego…
Humor poprawił mu się dopiero przy siódmym daniu. A raczej praktycznie pod jego koniec. Mniej więcej w momencie, gdy udało nam się dojść do tego, że bar „Betlejem” z Leśnych Odpadków nie jest tym Betlejem, do którego zdążał osioł. Jak zwykle wyszło to przez przypadek. W każdym razie podekscytowany zwierzak prawie rozbił z radości flaszkę a potem próbował wstać, co przy ilości wypitego bimbru nie było takie znowu łatwe.
– O, cholera. – Osioł w końcu podniósł się z miejsca i zaczął energicznie oblizywać szary pysk. Jakoś żałośnie to wyglądało.
– Masz może miętówkę?
– Wiśniówka to by się może znalazła, ale miętówki w tym roku nie robiłem – odparłem, przyglądając mu się z niepokojem. Czyżby mu zaszkodziło? Potraw jednak trochę się uzbierało…
– A cukierki miętowe albo gumę do żucia?! – wycharczał Osioł. – Rozumiesz, moja praca w Betlejem polega na chuchaniu…
Podrapałem się w głowę. W takim stanie to on tam wszystkich zachucha na śmierć.
– No, to faktycznie masz problem – rzekłem ze współczuciem i poklepałem kłapoucha po grzbiecie. – Mówię ci stary, rzuć tę robotę.
Ekscytacja Zenona opadła na chwilę. Zwierzak siadł z powrotem na krześle. Znaczy za trzecim razem dopiero, bo wcześniej jakoś tak nie bardzo mu się udało w nie trafić, ale w końcu, jak to mówią „orzeł wylądował”. Nawet wydawało mi się, że zauważyłem coś na kształt telemarku.
– A miało być tak pięknie – jęknął smutno osioł, kładąc łeb na blacie. – Nawet do Egiptu mieliśmy jechać… Chciałbym zobaczyć piramidy…
– Daj spokój. Tam są teraz sami… turyści i terroryści. – Wypowiedzenie tych ostatnich, dość skomplikowanych słów kosztowało mnie sporo wysiłku. Aż się spociłem normalnie. Sięgnąłem więc szybko po ósme danie.
– Lepiej opowiadaj dalej.
Nagle usłyszałem dyskretne pukanie w szybę i spojrzałem w tamtym kierunku. W oknie zamajaczyła jakaś dziwna postać. Zwróciłem się do osła.
– A to kto znowu? Renifer świętego Mikołaja?
Osioł skinął łbem w stronę okna, omal się nie przewracając. Jego mętne spojrzenie wyostrzyło się w jednej chwili.
– Nie, to wielbłądy Trzech Króli! Jestem uratowany!
Przeraziłem się nie na żarty. Na „Discovery” mówili o tym, ile taki wielbłąd może wypić. A tu od razu trzy garbusy! Im starczy na miesiąc, ale ogołocą mi piwniczkę jeszcze przed Sylwestrem. W mojej głowie włączył się alarm – ratować swoje skarby przed tymi opojami!
Miałem właśnie wstać, gdy Zenon zatrzymał mnie kopytkiem.
– Nie martw się, oni tylko wpadli po mnie – uspokoił mnie. Następnie skierował się chwiejnie ku wyjściu.
– Wybacz, kolego, ale muszę iść. Obowiązki wzywają. Dzięki za kolację! – powiedział, po czym zniknął w drzwiach.
Siadłem ponownie przy stole, po czym dokończyłem ósme danie. Przecież nie mogłem dopuścić, aby się zmarnowało. Podumałem chwilkę, po czym w końcu wstałem i poszedłem do domu. Stara pewnie zaczęła się już martwić, czemu tak długo nie wracam.
Ledwo przeszedłem próg, gdy spostrzegłem swoją babę z jakąś patelnią w ręku. Ewidentnie czekała na mnie i nie była zadowolona. Jasny gwint, tylko żeby nie poznała, że coś tam popiłem. Zebrałem się w sobie, zmobilizowałem i wydusiłem z siebie najbardziej słodko jak potrafiłem:
– Szsześść kochaaniee… –
Po jej minie wywnioskowałem, że chyba mi to nie wyszło, tak jak miało. A tak się starałem…
– No, ładnie… A drzewko gdzie?
To było podchwytliwe pytanie. Na szczęście byłem na nie przygotowany.
– Naa zewnąszszsz… Juszsz przynoszszę…
Myślała, że mnie zaskoczy, ale byłem sprytniejszy. Wracając z Zenonem z lasu, o mało co nie zapomniałbym zabrać drzewka, ale przypomniałem sobie o nim w ostatniej chwili i z pomocą nowego znajomego przytargałem je do piwniczki.
Szybko (choć w moim obecnym stanie, było to pojęcie bardzo względne) przyniosłem choinkę i pokazałem Starej.
– Łaaallaaa! – powiedziałem z dumą, prezentując moją zdobycz wojenną. Myślałem, że baba doceni jakoś mój wysiłek, powie coś miłego albo pochwali, ale chyba się przeliczyłem.
– Cztery godziny spóźnienia, nierobie jeden! I znowu coś piłeś!!
Stanąłem najprościej, jak umiałem. Całe szczęście, że wciąż trzymałem się choinki, więc miałem nieco ułatwione zadanie.
– Nigdy w szczyciu, kochanie… Pszszecieszsz wieszsz, szsze nie piję…
– Piłeś, nie piłeś – odparła żona – ale choinkę za to ubierzesz. Ja nie mam czasu, bo pierogi trzeba skończyć lepić! – powiedziała stanowczym głosem, po czym znikła w czeluściach kuchni.
Jasny gwint. Ubrać choinkę. To akurat była jedna z tych rzeczy, jakich nigdy nie lubiłem. Pędzenie bimbru było ciekawsze. Po za tym na „Discovery” nigdy nie widziałem programu o tym, jak to zrobić. Wiedziałem, że mają być jakieś kolorowe ozdóbki i światełka. Pomyślmy… Kolorowe ozdóbki i światełka…
Po chwili znalazłem sporą kupkę różnobarwnych pisemek dla kobiet, które były zbyt śliskie, by nadawały się do recyklingu. W ruch poszły nożyczki i taśma klejąca i po chwili miałem już dość pokaźną kolekcję ozdóbek. I to jak najbardziej kolorowych. Na moim ulubionym kanale leciał kiedyś program poświęcony origami, więc wiedziałem, jak je wykonać. Nie wiem, czy gwiazdka z częścią twarzy Wojewódzkiego oraz napisem „Mam ochotę udusić …” była najbardziej pożądaną dekoracją bożonarodzeniową, ale obok był kawałek dekoltu Kingi Rusin i to akurat mi się bardzo podobało. Kiedy skończyłem robótki ręczne umiejscowiłem choinkę na trójnogu, po czym zacząłem wieszać przygotowane wcześniej ozdoby. Ostrożnie wspiąłem się na taboret, bo po wieczerzy moje poczucie równowagi stało się nieco chwiejne, niemniej obyło się bez wypadku i choinka została owinięta łańcuchem sklejonym z przepisów na potrawy świąteczne. Wkrótce skończyłem. Teraz trzeba było zamocować jakieś światełka. W kredensie było trochę świeczek, na wypadek gdyby znowu prądu nie było, więc szybko po nie poszedłem i zacząłem instalować na gałęziach. Stara pęknie z zachwytu jak zobaczy drzewko. Takiego jeszcze w domu nie było. Kiedy wszystkie pozaczepiałem wyciągnąłem zapałki. Jeszcze tylko ostatnia rzecz i można wołać babę. Niech zobaczy, że jeszcze potrafię coś dobrze zrobić. Zapaliłem pierwszą świecę. Potem drugą i trzecią. A potem chuchnąłem, aby zgasić dopalającą się zapałkę…
Najbliższa gałąź w jednej chwili stanęła w ogniu. Nagły wybuch spowodowany połączeniem moich wigilijnych wyziewów oraz płomienia zapałki zaskoczył mnie całkowicie.
Cofnąłem się oniemiały, patrząc jak jedna od drugiej zapalają się kolejne gałęzie. Tego nie było w planach! Wkrótce cała choinka stała już w ogniu. Płomienie sięgały pod sufit i lizały ściany. Zaniepokojona swądem spalenizny z kuchni przybiegła stara i od razu zaczęła coś krzyczeć.
O, choinka… – Podrapałem się niepewnie po głowie, obserwując cały ten galimatias. – No, takich świąt to jeszcze nie mieliśmy.
*Roman Giewont – mieszkaniec Siar Wielkich gm. Leśne Odpadki, bimbrownik-artysta, homofob oraz najzagorzalszy fan kanału „Discovery” to bohater serii zakręconych opowiadań, w których w sielską codzienność sennej wioski raz po raz wkrada się niesamowite. Niezwykli goście, m.in. krasnoludki z Al Kaidy, zombie-partyzanci, emo-wampiry, duchy i kosmici tłoczą się u progu, przyciągani niezwykłą aurą emanującą z tajemniczej piwniczki. Deliryczne przygody Romana pełne surrealistycznego humoru i nagłych zawrotów akcji zapierają dech w piersiach, niczym haust jego legendarnego bimbru „Czak Noris”. Zapraszamy do lektury.