Część pierwszą przeczytasz TUTAJ. Polecamy!
II: Enwiromentaliści
Może namierzyła mnie któraś satelita, może ktoś przechwycił moją próbę nawiązania kontaktu z „Anaksagorasem”, a może po prostu miałem pecha. Staję wyprostowany, unoszę ręce. Nie chcę, żeby sytuacja wymknęła się spod kontroli.
Jednak, wiedziony mieszaniną instynktu i wyuczonych nawyków, zmieniam ustawienia pasa antygrawitacyjnego. Otaczam się bąblem antyciążenia. To doskonała tarcza, ale utrzymywana zbyt długo zamieni obszar wewnątrz w próżnię.
Pojawiają się kolejne aioidy i ich właściciele. Mój aioid wraca na swoją grzędę. Czekam cierpliwie, aż któryś z funkcjonariuszy wyrecytuje mi moje skąpe prawa.
Błysk, a potem swąd palonego ciała. Kątem oka dostrzegam dziurę po wiązce energetycznej w pniu sekwoi. Widzę też szary dymek unoszący się z nadpalonej małżowiny usznej mojego prawego ucha. Gdyby nie bąbel antygrawitacyjny, nie miałbym głowy. Funkcjonariusze Służb Bezpieczeństwa nie są zainteresowani moimi wyjaśnieniami. Nie będzie pytań. Tajemnica, której strzegą, jest ważniejsza od mojego życia.
Zaczyna mi brakować tchu.
Rzucam się w dół i przełączam funkcję pasa antygrawitacyjnego. Ocieram się o niskie krzewy i znów się unoszę, tyle że teraz pędzę w przeciwnym kierunku do obozu. Słyszę ciche brzęczenie ścigających mnie aioidów wojskowych i głośniejszy szum osobistych napędów grawitacyjnych agentów SB.
Drzewa dookoła mnie pękają w świetlnych rozbłyskach. Zasypuje mnie deszcz drzazg. Niebieskie wiązki energetyczne mijają mnie, gnając w nieskończoność. Ja nie mam broni, którą mógłbym odpowiedzieć ogniem, poza tym brzydzę się przemocą. Przemoc jest dla ludzi pozbawionych argumentów. Lecę na oślep, ale staram się kluczyć pomiędzy opasłymi pniami sekwoi i koronami miłorzębów.
Ryzykuję zerknięcie do tyłu. Doliczam się czterech aioidów. To przynajmniej dwóch funkcjonariuszy. Wokół robotów wojskowych powietrze drży – uruchomiły soniczne ogłuszacze. Wystarczy, że podlecą do mnie dostatecznie blisko, a runę na ziemię jak kamień, nieprzytomny i nieświadomy, a chwilę później z pewnością martwy.
Widzę iskry buchające z mojego aioida. Właśnie straciłem interfejs neuralny. Słyszę nawoływania agentów. Poddaj się. Gwarantujemy ci bezpieczeństwo.
Tere-fere.
Skręcam pod łukiem utworzonym przez zawalenie się jednej sekwoi na drugą. Chwilę później muszę obniżyć pułap, bo tu las się przerzedza i karłowacieje. Niedobrze.
Szum silników antygrawitacyjnych przeradza się w dudnienie. A może to dudnienie mojego serca rezonuje mi w uszach?
Wtem z ciemności gdzieś po mojej prawej wylatuje smuga fioletowego, eterycznego światła. Słyszę krzyk i głuche uderzenie ciała o ziemię. Za pierwszym promieniem mkną następne. Całe serie. Świetliste wiązki przenikają materię drzew i zarośli, jakby ich tam nie było, i zatrzymują się dopiero na ciałach funkcjonariuszy lub metalowych korpusach aioidów wojskowych.
Nie zastanawiam się nad tym. Lecę dalej. Wkrótce nikną dźwięki pościgu, ale nie czuję się bezpiecznie. Nadal uciekam. Zatrzymuję się dopiero, kiedy pas antygrawitacyjny uprzedza mnie o niskim poziomie naładowania baterii. Ląduję pośród krzewów leszczyny i dzikiej róży, w pobliżu szemrzącego potoku. Czuję, że opadam z sił. Na wschodzie niebo robi się bladofioletowe. Musiałem lecieć godzinami, przebyć setki kilometrów. Podchodzę do mieniącej się srebrem wody i siadam na ziemi. Jestem zbyt zmęczony, by zważać na zarazki. Obmywam twarz i łapczywie chłepcę wodę. Jest zimna z kwaśnawym posmakiem, ale zupełnie mi to nie przeszkadza.
Zaspokoiwszy pragnienie, kładę się na wznak i zasypiam. Dręczą mnie niespokojne sny o autochtonach, przedstawicielach jakiejś humanoidalnej rasy, ale z pewnością nie ludzi, którzy giną w ognistych paszczach naszych maszyn adaptacyjnych. Niebieska planeta zamienia się w brązową kulę szlamu.
Budzę się z drgawkami. Mam gorączkę. Zwalam ją na karby pełnej zarazków wody. Wykorzystuję ostatki energii baterii pasa antygrawitacyjnego, aby zasilić włókna grzewcze mojego uniformu. Aioid jest poważnie uszkodzony. Nie mam tu narzędzi, aby przywrócić go do stanu używalności.
Muszę się skupić i pomyśleć. Poukładać fakty i usystematyzować przypuszczenia.
AMC założyło placówkę na Auré. Fakt. Odkryło ślady obcej cywilizacji. Przypuszczenie. Służby Bezpieczeństwa dowiedziały się o misji AMC. Fakt. Spacyfikowały obóz korporacyjnych. Fakt. Zniszczyły placówkowiec. Dotykam mojego przypalonego ucha. Zdecydowanie fakt. Dalej: zniszczyły pozostałości po tej rdzennej cywilizacji. Fakt.
Pytanie: czemu? Oczywista odpowiedź nasuwa się sama – Zarząd nie chce bawić się w przesiedlanie i rezerwaty, nie chce zwlekać z przekształceniem planety. Ale jest w tym coś więcej. Niebezpieczny precedens. Implikacje. Co, jeśli to nie pierwszy taki świat? Co, jeśli nasze społeczeństwo rośnie na glebie użyźnionej truchłami innych cywilizacji? Czy doszłoby do zamieszek na galaktyczną skalę? Czy tak długo ukrywane kłamstwo przepełniłoby wreszcie czarę goryczy i rozczarowania?
Tak.
Wreszcie zrozumiałem, o jaką stawkę toczy się gra. Muszę przedostać się do mojego lądownika i wysłać wiadomość na orbitę… o ile mój lądownik jeszcze stoi. Bateria pasa antygrawitacyjnego jest w stanie krytycznym, niedługo będę musiał zacząć poruszać się o własnych nogach.
Ale zaraz, jest jeszcze druga niewyjaśniona kwestia. Mój niespodziewany wybawca. Broń, której używał… wiązki przechodzące przez materię. Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Staram się więc ekstrapolować.
Wiązka przenikała przez większość ciał stałych, ale zatrzymywała się na obranych celach. Przenikanie to właściwość promieniowania. Promiennik. Mój wybawca używał promiennika. Ale skąd promień wiedział, w co strzelec mierzył? Jaki wspólny mianownik posiadali agenci i aioidy, który jednocześnie różnicował zarówno ludzi, jak i roboty od otoczenia. Chwilę myślę.
Wiem! Generatory grawitacyjne. W ich wnętrzu powstawało silne źródło przyciągania, coś jak mikro czarna dziura. Wewnątrz ich komór czas zwalniał. A gęstość…
Promień reagował na studnię grawitacyjną. Niezła broń. Taka zabawka musiała kosztować fortunę. Ciekawe, kogo na nią stać? Zarząd, to pewne, ale on zdawał się obecnie moim wrogiem, wobec czego przychylność ze strony jego agentów była wątpliwa. Enwiromentaliści? Nie, oni nie mają takich dojść. Ale… enwiromentalista, który jest wysoko postawionym korporacyjnym? Czemu nie?
Rozglądam się po otaczającym mnie lesie. Widzę dziesiątki drapieżnych gatunków, tysiące pasożytów, miliony bakterii. Muszę znaleźć pozostałości ekspedycji AMC, zanim środowisko mnie wykończy. Ociężale podnoszę się z ziemi, otrzepuję przybrudzony uniform i ruszam na północny wschód. Mój aioid wlecze się za mną jak zbity psowaty.
Dzień i noc. Dzień i noc. Krajobraz, który tak cenię, zmienia się w moich oczach w śmiertelną pułapkę. Nie mam pojęcia co jeść, więc jem wszystkiego po trochu. Wieczorami choruję i zwracam większość tego, co spożyłem wcześniej. Gorączka się nasila. Wzdrygam się na każdy szelest, a odległe porykiwania sprawiają, że kulę się ze strachu. Może to wilki, przodkowie psowatych? Każdego dnia zapadam w niespokojny sen. Rano budzę się równie zmęczony, jak gdy kładłem się spać. Teraz rozumiem swoją ignorancję. Uwielbiam dziewicze światy… jeśli stoję za przezrostalową szybą. Albo jeśli po wyczerpującym spacerze mogę zasnąć w łożu grawitacyjnym. Albo jeśli mogę spożyć moją ulubioną pastę proteinową, zamiast grzybów i jagód.
Wreszcie rozumiem, co komendant wykonawczy miał na myśli, nazywając enwiromentalistów oszołomami. Każdy, kto chciałby żyć w takich warunkach… no cóż, był co najmniej niespokojny duchem.
Tracę rachubę dni. Moje odbicie w strumieniu zmienia się z czasem w mężczyznę, którego nie rozpoznaję. Policzki chudną i zapadają się, zaczyna je pokrywać zmierzwiona szczecina. Przetłuszczone włosy opadają w nieładzie na oczy. Och, oczy: czy widzę w nich kiełki szaleństwa czy to tylko wyobraźnia płata mi figle?
Wieczorami spoglądam w niebo. Tu, na Auré, żadne sztuczne światła nie mącą obrazu nocnego firmamentu. Widzę miriady gwiazdozbiorów: jedne wyglądające znajomo, inne całkowicie obce. Widzę błyszczące gwiazdy: odległe słońca, wokół których krążą planety, takie jak ta. Czy „Anaksagoras” jeszcze tam jest? Kto wie. Nie mogę się z nim skontaktować, bo Służby Bezpieczeństwa od razu mnie namierzą, a zresztą sygnał i tak jest zagłuszany. Komendant wykonawczy z pewnością poinformował panią kapitan Feln o mojej straszliwej śmierci z rąk nieobliczalnych enwiromentalistów. Kiedy pojawi się tu drugi statek Rady Nadzorczej z drugim inspektorem na pokładzie, nie będzie już czego kontrolować. Wszystkie dowody zbrodni spłoną, wszyscy świadkowie zginą.
Któregoś popołudnia kładę się pod wielkim dębem na krótką drzemkę. Oczy same mi się zamykają. Śnię… nie, nie śnię, słyszę bowiem szelest zarośli. Boję się ruszyć czy choćby otworzyć oczy. Szelest przechodzi w… kroki.
– Wstawaj, tylko powoli – słyszę szorstki, kobiecy głos.
Ostrożnie otwieram jedno oko. Stoi przede mną wysoka, atrakcyjna kobieta. Jest Piękną, tylko głos nie pasuje do reszty. Jej mundur jest utytłany w błocie, ale nadal rozpoznaję emblemat AMC. Zauważam też pistolet wiązkowy wycelowany prosto we mnie. Jestem spostrzegawczy. Zawsze wiedziałem, że jest coś nie tak z moimi priorytetami.
– Masz jedną szansę, żeby przekonać mnie, że nie jesteś szpiclem SB albo odstrzelę ci głowę.
Moja wybawczyni.
– Jestem – mówię powoli, otwierając drugie oko, i podnoszę się z ziemi – Nim Aman, inspektor Inspektoratu Ekspansji Rady Nadzorczej. Przybyłem na Auré zbadać katastrofę placówkowca AMC – twojego placówkowca. Poczyniłem pewne niepokojące odkrycia, które nie spodobały się Służbom Bezpieczeństwa.
Oczy kobiety rozjaśniają się jak supernowe. W takich oczach mężczyzna może się zamienić w ognistą kulkę żużlu.
– Jakie odkrycia?
– Budowle.
– Widziałeś wioskę?
– Tak.
– Mieliśmy nadzieję, że pojawi się ktoś z Inspektoratu Ekspansji. – Jej ton zmienia się zauważalnie. Nadal jest podejrzliwa, ale już mniej agresywna. – Skąd mam wiedzieć, że jesteś tym, za kogo się podajesz?
– Hm, jeśli masz standardowy komunikator, mogę ci przesłać moją wirtualną odznakę autoryzacyjną.
– Zrób to. Powoli.
Robię, co mi każe. Zawsze słucham się pięknych kobiet. Zwłaszcza tych, które do mnie celują.
– Gotowe – mówię, wciskając przycisk potwierdzenia na moim archaicznym komunikatorze nadgarstkowym.
Kobieta musi mieć jakiś interfejs wizualny, może neuralny, bo nawet nie spogląda na swój komunikator, tylko uśmiecha się szeroko. Opuszcza broń. Staram się głęboko nie odetchnąć.
– Niezmiernie mi miło pana poznać, panie Aman. Rzeczywiście, czekaliśmy na kogoś takiego jak pan. Kogoś, kto przekaże światu prawdę.
– Mi również miło, pani…?
– Panno – uśmiecha się zalotnie, a ja zastanawiam się, czy to kurtuazja, czy może pod pokrywą brudu i niechlujstwa ukrywa się dawny ja. Co prawda jestem Brzydkim, ale za to cholernie przystojnym Brzydkim. – Annes. Mów mi Annes. Mogę do ciebie mówić Nim?
Kiwam głową i odwzajemniam uśmiech.
– Mówiłaś coś o prawdzie, Annes. Chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej.
– Jasne, że byś chciał. Chodź, Proyas ci wszystko wyjaśni.
– Proyas?
– Lider naszej grupy.
– Enwiromentalistów?
– Mhm. No chodź, to kawałek stąd.
Kobieta unosi się z ziemi. Posiada pas antygrawitacyjny, taki jak mój. Kolejna droga zabawka.
– Wybacz, Annes, ale mój pas się wyczerpał. Pozostają mi te dwie nogi, ale im baterie skończyły się już kilka dni temu.
Annes śmieje się perliście i ląduje tuż przy mnie. Zagryza dolną wargę. Zastanawiam się, czy to wyuczony gest.
– W takim razie – na chwilę zawiesza głos – obejmij mnie mocno.
Znów robię, co mi każe, być może nazbyt chętnie. Po chwili mkniemy pomiędzy drzewami. Przypomina mi się moja szaleńcza ucieczka.
– To ty mnie uratowałaś, Annes?
– Słucham?
– Promiennik o celowniku grawitacyjnym. Ktoś zastrzelił moich prześladowców z SB. Myślałem, że to wy.
Jestem blisko niej, właściwie nasze nosy się o siebie ocierają, dlatego zauważam delikatne zmrużenie oczu, mikroskopijne uniesienie brwi. I trwające ułamek sekundy wahanie.
– Tak – odpowiada. – Ale to nie ja. To Trent. Jest czymś w rodzaju stróża naszej grupy.
– I wzorowo wykonuje swoje obowiązki. Chwała mu za to. Spotkam go w waszym obozie? Bo tam mnie właśnie zabierasz, prawda? Do swojego obozu.
– Tak, Nim. I tak, być może spotkamy Trenta. Ale może nadal patroluje perymetr, a my nie będziemy stale w obozie, bo Proyas będzie chciała pokazać ci coś ważnego.
– Coś ważniejszego niż to, co spaliły Służby Bezpieczeństwa?
– Tak. – Annes uśmiecha się zadziornie, ale i z odrobiną wyższości. – Drugą wioskę. A teraz ciii, pozwól mi się skupić na locie.
Ludzie powszechnie uważają, że cisza kończy rozmowę. Nie mogliby się bardziej mylić – przynajmniej w moim przypadku. Tam, gdzie przestaję mówić, zaczynam myśleć. Jak zawsze, mój analityczny umysł zabiera się w pierwszej kolejności za sprawy kosmicznej wagi. Ileż ona może mieć lat? Wygląda na ledwo dwadzieścia, ale w tych czasach nigdy nie wiadomo, równie dobrze może mieć osiemdziesiąt – tylko Brzydcy, tacy jak ja, starzeją się szybko i żyją krótko. Przyspieszamy i Annes przyciska mnie mocniej do siebie. Czuję jej perfekcyjnie symetryczne, jędrne ciało o sprężystych mięśniach, podkreślających każdą wypukłość i gładką, jedwabistą skórę. No dobrze, przez kombinezon nie czuję jej skóry, ale gdybym czuł, z pewnością taka właśnie by była.
Pradawny las, w całej swej obfitości, nie był w stanie zaspokoić wszystkich moich podstawowych potrzeb.
Zatracam się w tych myślach i otrząsam dopiero, kiedy podchodzimy do lądowania pomiędzy kilkoma prefabrykowanymi budyneczkami. To natychbudy, jedno- lub dwuosobowe jednostki mieszkalne, które po spakowaniu mieszczą się do standardowego plecaka. Nie zauważyłem ich wcześniej, bo są dobrze zakamuflowane – przykryte poucinanymi gałęziami i całymi płatami ściółki, częściowo zakopane w ziemi. Tu i ówdzie kręcą się ludzie w zniszczonych uniformach AMC.
– Widzę, że się przygotowaliście.
– Mieliśmy nadzieję tu zostać.
– Wiesz, że to wyrok śmierci? Maszyny adaptacyjne zamienią tę planetę w wielką farmę glonów.
Annes mnie puszcza i czuję, że mimo niechęci, muszę zrobić to samo.
– Zależy, do czego przypinasz jaką wartość. Życie w czeluściach świata-roju i tak jest gówno warte.
Mierzę ją wzrokiem. Nie, nie pomyliłem się wcześniej – jest Piękną, co do tego nie ma wątpliwości – więc cóż ona może wiedzieć o życiu w podmiastach? Pewnie nigdy wcześniej nie postawiła stopy na poziomie niższym niż zero. Czy enwiromentalizm był dla niej zabawą lub modą? Niewykluczone.
– Więc to jest nasz wybawca. Świetnie się spisałaś, Annes – słyszę nowy głos dochodzący zza moich pleców.
Odwracam się, aby stawić czoła rozmówcy – kolejnej kobiecie. Jest zdecydowanie starsza od Annes, widzę już pierwsze zmarszczki i siwe pasemka, ale nie mniej piękna. Właściwie wygląda jak starsza kopia mojej wybawicielki. Matka? Starsza siostra? Klon?
– Jestem Proyas, a pan to Nim Aman. Proszę się nie dziwić, moja córka przesłała mi wiadomość za pomocą lasera kierunkowego. Służby Bezpieczeństwa może i zakłócają i śledzą komunikację radiową, ale nie są w stanie zrobić tego samego z wiadomościami przesyłanymi za pomocą zogniskowanej wiązki laserowej.
Annes wysłała wiadomość? Umknęło to mojej uwadze. Moja spostrzegawczość rzadko mnie zawodzi, dlatego jestem odrobinę wstrząśnięty, ale nie daję tego po sobie poznać.
– Witaj, Proyas. Mam wiele pytań, ale wpierw chciałbym zaspokoić pragnienie. I głód. I się przespać. Czy proszę o zbyt wiele?
Starsza kobieta obdarza mnie promiennym uśmiechem.
– Ależ skąd. Annes, zaprowadź pana Amana do wolnej kwatery. Tam znajdzie pan suchy prowiant i wodę. Ktoś przyniesie panu później coś ciepłego.
Kiwam głową i daję się poprowadzić Annes. Moja wybawicielka wprowadza mnie do pustego natychbudu, ale sama nie zamierza wchodzić.
– Annes, czy mogę cię poprosić o coś jeszcze?
– Słucham?
– Czy znalazłaby się dla mnie skrzyneczka z zapasowymi częściami elektronicznymi i omninarzędzie?
Po jej wzroku widzę, że nie spodobała jej się ta prośba. Tylko czemu? Że technologia? Nie może być taką ekofanatyczką, skoro mieszka w prefabrykowanym baraku i używa pasa antygrawitacyjnego.
– Muszę naprawić mojego aioida – kontynuuję. – Jeśli odkryliście drugą wioskę, muszę ją sfilmować. Jeśli chcecie przekonać do czegoś Radę Nadzorczą i może jeszcze ubiegać się ułaskawienie, takie nagranie w pamięci urzędowego, bezpiecznego aioida może być kluczowym dowodem.
Chyba ją przekonałem, bo nieznacznie kiwa głową i odchodzi w kierunku grupki enwiromentalistów. Odsuwam klapę wejściową natychbudu i wchodzę do środka. Prycza nie należy do najwygodniejszych, ale i tak natychmiast zapadam w sen. Budzę się kilka razy: piję wodę, jem proteinowe batony, później dostaję jakiś ciepły roztwór o lekko gorzkim smaku, wreszcie przynoszą mi skrzynkę z częściami zamiennymi. Kiedy budzę się na dobre, na zewnątrz już dawno wstało słońce.
Przechadzam się po obozie, przyglądam się codziennym rytuałom enwiromentalistów. Jedzą to co ja (masę proteinową i roztwór smakowy), piją to co ja (wodę z uzdatniacza), chodzą grupkami, rzadko oddalają się od zabudowań. Są onieśmieleni. Wygląda na to, że nie tego się spodziewali po dziewiczym świecie. Są równie przytłoczeni naturą co ja.
Zagadnięty mężczyzna kieruje mnie do baraku Proyas.
– Przeszkadzam? – pytam, wchodząc do ciemnej izby.
Proyas i jej córka siedzą przy stole. Widzę dwa kubki, ale żadnych talerzy. Rozmawiały.
– Nie, niech pan wchodzi, panie Aman.
– Wystarczy Nim.
– Dobrze, Nim. Wypoczęty?
– Na tyle, aby zobaczyć, co ma mi pani do pokazania. Pani córka…
– Od razu do sedna sprawy? – śmieje się Annes.
– Bez zbędnej zwłoki – przywołuję urzędniczą formułkę. – Czy to kłopot?
Kobiety spoglądają po sobie. Ach, jednak im przeszkodziłem, nie ustaliły jak ze mną postępować. Nie mają planu. Świetnie.
– Nie, ale znów będziesz musiał przelecieć się na gapę z moją córką. Niestety nie mamy zbędnych pasów antygrawitacyjnych. Wioska, o której już słyszałeś, leży w sumie tylko dwa kilometry stąd, ale po co się męczyć?
Kiwam głową – kolejnej podróży przez dzicz na piechotę podziękuję.
Kobiety dopijają cokolwiek piły i prowadzą mnie na zewnątrz.
– Czy Trent może aktualnie przebywa w obozie? – pytam od niechcenia.
Proyas rzuca mi obojętne spojrzenie.
– Nie, nie było go od wielu dni. Zwodzi Służby Bezpieczeństwa. Nie mogą odnaleźć tej placówki. I drugiej wioski. Do tej pory uważaliśmy, że nasza sytuacja jest beznadziejna.
– A potem pojawiłem się ja – wchodzę jej w słowo.
– Tak. Twój statek jest na orbicie?
– Mam taką nadzieję. Myśli pani o wysłaniu wiązki kierunkowej?
– Nie, nie mamy dostatecznie silnego nadajnika, aby sygnał dotarł tak daleko. Zaobserwowaliśmy jednak lądowanie twojego promu.
O, ciekawe.
– Według raportu Trenta lądownik nadal stoi tam, gdzie go zostawiłeś. Nie wiedzieć czemu, SB-cy go nie ruszyli.
Ja wiem, czemu. Poszycie jest zbyt grube, aby przebiła je broń ręczna, a zamek jest genetyczny. Jeśli chcieliby go usunąć, musieliby go wysadzić. A to mogłoby przyciągnąć uwagę „Anaksagorasa”. Oczywiście, o ile eksplorator wciąż jest na orbicie.
– Panie Aman?
– Nim. Przepraszam, zamyśliłem się. Rozumiem, że pomożecie mi przedostać się do statku i uciec z planety.
– Tak. I zabierze pan też moją córkę.
– Matko…
– To nie będzie problemem, ale jak mówiłem wczoraj Annes, dopóki nie naprawię aioida, nie mam jak zdobyć dowodów. Rada Nadzorcza surowo traktuje terrorystów.
– Nie jesteśmy terrorystami! – wybucha Annes, ale pod karzącym wzrokiem matki potulnieje. – My po prostu…
– Proszę się nie martwić – przerywa jej Proyas. – Mamy wiele godzin holofilmów z miejsca znaleziska. Analizy, ekspertyzy…
– Niemniej jednak, jeśli istnieje szansa zebrania materiału oficjalnego, chciałbym spróbować.
Proyas spogląda na mnie jakoś dziwnie, ale odpowiada:
– Oczywiście. Ale proszę się spieszyć, SB może odnaleźć nasz obóz lada dzień.
Rozglądam się po okolicy. Obozowisko enwiromentalistów jest dobrze zakamuflowane z powietrza, ale naziemne poszukiwania mogłyby doprowadzić do jego odkrycia. Proyas ma rację.
– To przedsięwzięcie musiało was wiele kosztować.
– Co masz myśli?
– Zniszczone drzewa, rozkopana ziemia, odpady, które pozostawią wasze urządzenia. Rana dziewiczej planety.
Proyas wreszcie mnie rozumie:
– Chodzi panu o środowisko? Cóż, pewne poświęcenia były konieczne. To co odkryliśmy…
– No właśnie, co odkryliście? Wioskę. Dowód na istnienie innych cywilizacji.
– Och, Nim – śmieje się Annes. – Nawet nie masz pojęcia.
– W takim razie czekam na oświecenie. Ach, jeszcze jedno: jest gdzieś tu Finen Tay?
– Czemu pytasz?
– Pamiętam go z manifestu załogi. Ile osób liczy wasz obóz? Mogę się dopatrzeć ledwie kilkunastu.
– Panie Aman – Proyas ponownie przechodzi na ton oficjalny. – Nie podlegamy Korporacji, a pan nie przeprowadza tutaj audytu. Reprezentuje pan siłę działającą na szkodę ludzkości. W tym nie różni się pan od oficjeli SB. Niech pana nie zmyli moje przyjazne zachowanie ani udzielana pomoc. Pan nadal jest „wy” stojącym w opozycji do naszego „my”. Pomagamy panu, bo widzimy w tym szansę dla zachowania środowiska naturalnego.
– W takim razie czemu uważa pani, że może mi ufać?
Proyas uśmiecha się drapieżnie.
– Stąd, panie Aman, że znalazł się pan na czarnej liście SB. Nawet jeśli uda się panu opuścić Auré, będzie pan zagrożeniem dla polisy Zarządu. Przynajmniej do czasu, kiedy sprawa nie wyjdzie na jaw.
Cóż, znów ma rację.
– Dobrze. W takim razie nie zadaję już więcej pytań, a czekam na odpowiedzi.
– Jest pan bardziej pojętny niż sądziłam. Nadawałby się pan na enwiromentalistę.
– Z pewnością. Lecimy?
Proyas kiwa głową i unosi się w powietrze. Przylepiam się do Annes i razem podążamy w ślady jej matki. Moje myśli ponownie pełzną w kierunku mojej wybawicielki, ale staram się zwalczyć te pierwotne instynkty. Zajmuję umysł czym innym – to znaczy tym, czego obie kobiety mi nie powiedziały. Zbyt ostro unikały odpowiedzi o personel. Muszą mieć jeszcze jeden obóz. W sumie to zrozumiałe, czemu nie chcą się ze mną dzielić taką informacją. Ale co to oznacza dla mnie?
Przenoszę wzrok na krajobraz, staram się ustalić, w jakim kierunku lecimy. Mijamy strome urwisko, w którego dole płynie rwąca rzeka. Na samą myśl o zimnej wodzie przechodzi mnie dreszcz. Właściwie to logiczne, że odkryta wioska znajduje się w pobliżu wody płynącej.
– Nie ma się co tak rozglądać, Nim. Wioska jest tuż przed nami. Spójrz, widać resztki zabudowań pomiędzy dębami.
Teraz je widzę – konstrukcje wyłaniające się spomiędzy drzew – czy tak wyglądała osada, którą spaliło SB? Lądujemy obok pierwszego z budynków. To niewielka budowla o zawalonym stropie. Ściany wzniesiono z cegieł z błota, konstrukcję podtrzymują pale z jasnego drewna. Widać, że czas już swoje zrobił… ale nie zrobił dostatecznie wiele. Te budynki nie mogą mieć więcej niż kilka lat.
– Czy mogę…? – wykonuję gest, jakbym chciał dotknąć budynku dłonią.
– Proszę, nie są z cukru.
Drewno jest nadal twarde, a jedynie gdzieniegdzie nadpalone. To musiał być naturalny pożar.
– Wyglądają prawie jak nowe. To znaczy, jeśli nie liczyć pożaru.
– Znaleźliśmy też kilka kamiennych narzędzi, dziryty i krzemienie, i gliniane naczynia.
– A czy znaleźliście jakieś szczątki? – pytam, wchodząc w głąb zrujnowanej wioski. Są tu dziesiątki budynków. Budowla po lewej mogła być pomieszczeniem na trzodę, a ta na wprost to jakiś magazyn. Niektóre z domostw zostały wzniesione prawie w całości z drewna. – Czy wiecie, jaka cywilizacja je pozostawiła?
Annes uśmiecha się triumfalnie.
– Tak – odpowiada spokojnie Proyas. – Ludzkość.
Staję jak wryty. Obracam się na pięcie i spoglądam na kobietę, ale w jej oczach nie widzę śladu wesołości. To nie żart.
– Jak to ludzkość? Nasi przodkowie nie ruszyli w gwiazdy, a nawet gdyby coś takiego miało miejsce, to pozostałości po nich nie byłyby tak prymitywne.
– To bardzo ograniczone myślenie, panie Aman. Ci ludzie, ta neolityczna cywilizacja, nie muszą być naszymi przodkami.
– Jeśli nie, to kim są?
– Warunki na tej planecie są niemal identyczne z warunkami na Ziemi. Czemu nie miałaby tu wyewoluować niemal identyczna z ludzkością rasa?
– Konwergencja ewolucyjna? Jesteście tego pewne? – pytam zmieszany.
– Nie – odpowiada po chwili wahania Proyas. – Niektórzy z nas sądzą, że to dowód na pozaziemskie pochodzenie ludzkości. Że zostaliśmy zasiani na wielu światach przez jakąś obcą cywilizację. Ale to wszystko tylko domysły – natomiast szkielety, które odnaleźliśmy, są jak najbardziej realne. I ludzkie. Bez przeprowadzenia wnikliwych badań nie ustalimy niczego.
– Ludzkość wreszcie ugryzła własny ogon.
– Tak, panie Aman. Korporacja musi zaprzestać ekspansji. Trzeba wszcząć dochodzenie…
– A jeśli to prawda? – zastanawiam się na głos. – Jeśli kolejne światy też są zamieszkałe?
– Musielibyśmy zakończyć podbój kosmosu.
Słoń w pokoju.
– Nie starczyłoby dla nas miejsca.
– Nie, nie starczyłoby.
– Czy Zarząd o tym wiedział, kiedy wysyłał pierwsze szynowce?
– Tego nie wiemy, panie Aman. Ale proszę mi powiedzieć, czy myśli pan, że gdyby wiedział, to coś by to zmieniło? Myśli pan, że czemu SB tu jest? Chcą zatrzeć wszelkie ślady, bo jeśli to się wyda, ekspansja wyhamuje. Wie pan ile kwadrylionów na tym stracą?
– Ja… muszę to przetrawić. Zabierzesz mnie do obozu, Annes?
– Oczywiście, Nim.
Wracamy do placówki enwiromentalistów. Zanim kobiety pozwolą mi odpocząć, pokazują mi odkopane, ludzkie szczątki. Odrobinę roztrzęsiony wracam do mojego natychbudu. Myśli kotłują się w moim umyśle, a ja nie mogę znaleźć odpowiedzi. To odkrycie jest nieprawdopodobne, ale nie mogę go podważyć.
Próbuję odprężyć umysł, oddając się prostym czynnościom niewymagającym myślenia. Kąpię się, a potem golę. Następnie zabieram się za naprawę aioida. Zniszczenia nie są tak rozległe, jak początkowo zakładałem – po kilku godzinach udaje mi się uruchomić interfejs głosowy (o neuralnym nie mam co marzyć).
Wyczerpany, siadam na krawędzi pryczy. Chociaż jestem zmęczony, w ogóle nie jestem śpiący. Coś mnie dręczy. Coś mi nie pasuje. Coś przede mną ukrywają. Wstaję i podchodzę do wyjścia. Nieznacznie odsuwam klapę i rozglądam się. Zauważam dwóch enwiromentalistów, którzy uważnie obserwują mój natychbud. Teraz w pełni rozumiem słowa Proyas: jestem tylko środkiem do celu.
Chwytam omninarzędzie i ustawiam je na program „palnika laserowego”. Obserwują jedyne wyjście z mojego natychbudu? To zrobię sobie drugie. W obozie SB ta sztuczka spisała się na medal.
Chwilę później przemykam się przez zarośla, okrążam obóz i ruszam w kierunku neolitycznej wioski. Zajmuje mi to dużo czasu, bo po lesie kręcą się patrole. Wymijanie ich przychodzi mi z łatwością, ale jest czasochłonne. To najgorsi traperzy, jakich spotkałem: widocznie przekonania jeszcze prawdziwym enwiromentalistą nie czynią. Bez swoich uzdatniaczy wody, paneli świetlnych i grzewczych oraz racji żywnościowych przeżyliby w tym lesie pewnie krócej niż ja.
Zbliżam się do wioski, ale zatrzymuję się, bo ktoś już tam jest. Wytężam wzrok. To Proyas tłumaczy coś jednemu z podwładnych. Wskazuje na budynki. Wydaje się niezadowolona. Czekam cierpliwie. Cienie olbrzymich dębów rysują karykatury istot na prymitywnych budowlach.
Wreszcie, kiedy słońce chyli się ku zachodowi, enwiromentaliści odchodzą. Pozostaję sam. Czekam jeszcze minutę i wychodzę z krzaków.
– Polecenie: włącz tryb nagrywania – wydaję dyspozycję mojemu aioidowi.
Dyskowaty robot unosi się z mojego ramienia i zaczyna filmować otoczenie.
Cóż tu jest, czego nie miałem zobaczyć? Ruiny budowli nie odkrywają przede mną żadnych nowych tajemnic. Stoją dumnie mimo pożaru, który jakiś czas temu się do nich dobierał. Domostwa nie mają drzwi, ale przy większości budynków stoją drabiny z białego drewna. Wejścia muszą się znajdować na dachach. Jasne szczeble drabin wyglądają na dosyć solidne, więc podchodzę do jednej z nich i zaczynam się wspinać. A potem przestaję, bo właśnie sobie coś uświadamiam.
Drzewa wokół to w większości dęby. Ich drewno jest zdecydowanie ciemniejsze. Rozglądam się w poszukiwaniu innych drzew, które mogłyby posłużyć za budulec, ale nie mogę ich wypatrzeć.
– Polecenie: określ drzewo, z którego wykonano te konstrukcje.
– Jesion – odpowiada mechaniczny, bezosobowy głos aioida.
Jesion! Było go pełno w okolicy pierwotnej placówki AMC, tutaj nie było go wcale. Ale ja już wiem, gdzie było go równie dużo: w ładowni placówkowca. Włoski na karku stają mi dęba. Trafiłem na coś.
– Pytanie: czy na liście zgonów SB widnieje nazwisko Finen Tay?
– Tak.
– Polecenie: skoreluj manifest załogi statku AMC z listą zgonów SB. Pytanie: ilu z resocjalizowanych enwiromentalistów znajduje się na liście?
– Siedemnastu.
– Wszyscy – mówię do siebie. – Wszyscy.
Zalewa mnie lawina przebłysków. Annes, która nie wiedziała o promienniku. Piękna. Proyas, która skłamała o Finenie Tayu. Piękna. Pasy antygrawitacyjne. Natychbudy. Holokamery. „Analizy. Ekspertyzy”. Obóz zbudowany z pogwałceniem wszystkich ideałów enwiromentalistów. Strażnicy patrolujący perymetr, którzy wydawali się przerażeni samym ogromem otaczającego ich gąszczu.
Czemu nie wpadłem na to wcześniej?
– To wcale nie są enwiromentaliści. To korporacyjni. Sfabrykowali tę wioskę, ale…
– Połóż ręce za głową, Nim. Powoli.
C.D.N.
Ciąg dalszy opowiadania przeczytasz TUTAJ.