W zasadzie druga powieść Žambocha i Procházki nie odbiega od pierwszej – wciąż na pierwszym planie jest akcja, krew, wybuchy i piękne kobiety. W Czechach ten gatunek książek ma nawet swoją nazwę – bondovky. Jest ona celna i dobrze określa target czytelników; miłośnicy filmów akcji, przyzwyczajeni do tego, że zabili go i uciekł, mogą być Agentem JFK 2 zachwyceni. Innych odbiorców zapewne rozczaruje zbyt szybkie tempo wydarzeń lub zbyt gładkie wychodzenie obronną ręką z różnych sytuacji.
Ale jeśli pozostajemy w konwencji bondovek – to jest dobrze. Nie ma krwi bez ognia czytałam z większą przyjemnością niż Przemytnika. Spośród bohaterów moją uwagę przykuła przede wszystkim komtesa de Villefort, kobieta silna i zdecydowana. Interesujący okazał się też X-Hawk, czyli główny zły, który postanowił namieszać w bitwie trzech cesarzy. Wreszcie Kovař i Vega stanowią naprawdę uroczy duet zabijaków.
Akcja powieści nie pozostawia czytelnikowi chwili na oddech, autorzy co i rusz zaskakują go zwrotami akcji. Wyjątkowo udane są wszystkie sceny walk, odpowiednio dynamiczne i zapierające dech. Można śmiało powiedzieć, że bohaterowie potrafią zabijać oraz uszkadzać się na wiele sposobów, czytelnik nie musi się więc lękać monotonii. A im dalej, tym oryginalniej – ostateczny przebieg bitwy pod Austerlitz jest naprawdę zaskakujący.
W momentach, kiedy nikt nikogo nie zabija, Žamboch i Procházka wypełniają fabułę ciekawymi anegdotkami. Najbardziej w pamięć zapadła mi historia jednego z dalszoplanowych bohaterów, Aloisa, oraz jego przodka Kuby. To motyw, który wnosi do powieści silny walor humorystyczny. Ciekawej pointy doczekała się też niemalże szkolna wycieczka, na którą Agencja EF zabrała Kovařa.
Oprócz tego autorzy dbają o oddanie nastroju miejsca i czasów. Umiejętnie odmalowują Slavkov, wnętrza dziewiętnastowiecznych bibliotek, izb tortur czy – przede wszystkim – pole bitwy. Jako sympatyczka Napoleona z wyjątkową przyjemnością śledziłam sceny, w których pojawiał się cesarz Francuzów.
Žambochowi i Procházce należy się też pochwała za narrację. Dostosowuje się ona do wydarzeń, panowie innym językiem operują przy scenach dynamicznych, innym przy opisach – wtedy pojawia się lekka archaizacja i wprowadzenie czytelnika w nastrój, jaki mógł panować w przeddzień bitwy, która znacząco wpłynęła na późniejsze losy Europy.
Niestety, nie zdobędę się na pochwalenie tłumacza. Tym, co wyjątkowo uderzyło mnie w przekładzie Nie ma krwi bez ognia, było potraktowanie nazw własnych. Próbowałam znaleźć klucz, jakim posługiwał się Andrzej Kossakowski, ale mam wrażenie, że jest to całkowicie niemożliwe. Brak konsekwencji zaczyna się już przy nazwisku głównego bohatera – który zamiast Kovář nazywa się Kovař – tłumacz usunął ze słowa długą samogłoskę, nie przeszkodziło mu to jednak w pozostawieniu równie charakterystycznych dla czeskiego v oraz ř. Dalej jest już tylko lepiej…
Choć Moravský kras występuje jako Morawski Kras, Pracký kopec z niewiadomego powodu nie został Prackim kopcem, tylko Wzgórzami Prackimi (naprzemiennie ze Wzgórzem Prackim), z kolei Vinohrady i dziwacznie spolszczona Rziczka (cz. Říčka) straszą, choć mogłyby spokojnie wystąpić jako Winogrady i Rzeczka. Nawet jeśli tłumaczenie nazwy geograficznej miałoby kogoś razić, to po pierwsze przy Prackim kopcu Kossakowski absolutnie się tym nie przejmował, po drugie – rzeki o nazwie Rziczka tym bardziej nie uświadczymy nigdzie, ani w Polsce, ani w Czechach.
Niektóre nazwy zostały przetłumaczone całkowicie, skąd biorą się nam Jan Amos Komeński czy Jerzy z Podiebradów, inne częściowo, przez co otrzymujemy dziwactwa w postaci Trvarożnego Żurania czy Kuby Vasziczka. Kiedy indziej czeskie słowa zostają zapisane po polsku, co daje efekty w stylu Milousz bądź Katerzinska. Moimi absolutnymi faworytami są jednak perełki (pojawiające się w odmianie): Petra Czerveneho oraz Michelangelego. O ile jestem w stanie przyjąć polskie Cz w miejsce Č przy zachowaniu v tudzież zrozumieć brak tłumaczenia červený – czerwony, to skąd w odmianie wzięło się czeskie h zamiast polskiego g? Dziwacznej formy Michała Anioła nie potrafię nawet skomentować. Może się wydawać, że same nazwy własne to bzdura, ale przez to, że te dziwaczne hybrydy pojawiają się na każdej stronie powieści, naprawdę trudno skupić się na lekturze.
Warto wspomnieć też o stronie graficznej książki. Okładka jest naprawę świetna – ponownie wykonał ją Piotr Cieśliński. Dopracowana w najmniejszych szczegółach, oddaje klimat książki oraz idealnie pasuje do pierwszego tomu cyklu. Muszę przyznać, iż graficznie jest to wyjątkowo udana seria. Nadal jednak razi mnie to, co przeszkadzało mi w Przemytniku – na skrzydełku pojawiają się informacje o obu autorach oraz zdjęcie… samego Žambocha. Nie rozumiem, jak można popełnić takie niedopatrzenie i nie naprawić go przy wydawaniu drugiego tomu. Nawet jeśli Fabryka Słów nie dysponowała zdjęciem Procházki, mogła po prostu zrezygnować z publikacji fotografii.
Autorem ilustracji wewnętrznych jest Dominik Broniek. Są one… nierówne. Niektóre bardzo udane (jak druga z rycin przedstawiających Napoleona), inne – niedopracowane. Podczas gdy jedna z postaci sprawia bardzo pozytywne wrażenie, inne wyglądają na niedokończone. Tak jest np. w wypadku ilustracji, na których pojawia się komtesa. Można odnieść wrażenie, że Broniek wykańczał ten projekt na szybko, co negatywnie odbiło się na jakości części rysunków – a szkoda. Widać, że prace miały potencjał. Nadal nieźle uzupełniają tekst, ale sądzę, że mogłoby być lepiej.
Mimo tych wad – mniejszej (graficznej) i większej (błędów w przekładzie) – polecam Nie ma krwi bez ognia autorstwa Miroslava Žambocha i Jiříego W. Procházki wszystkim fanom rozrywkowej, lekkiej fantastyki, w której często i gęsto leje się krew. Będą usatysfakcjonowani i zapewne – tak jak ja – sięgną po dalsze tomy cyklu.
Tytuł: Agent JFK 2. Nie ma krwi bez ognia
Autorzy: Miroslav Žamboch, Jiří W. Prochazka
Wydawca: Fabryka Słów
Data wydania: 2011
Tytuł oryginału: JFK 2. Není krve bez ohně
Tłumaczenie: Andrzej Kossakowski
ISBN-13: 978-83-7574-257-2
Wymiary: 125 x 195
Oprawa: miękka
Seria: Obca Krew
Cykl: Agent JFK
Tom: 2
Cena: 28 zł