W listopadzie 2011 ukaże się książka ze wspólnej serii Runy i Bellony, Testament Damoklesa autorstwa Marcina Wełnickiego. Ilustrację okładkową wykonał Chris McGrath.

U nas znajdziecie fragment powieści.

 Inspektor Misato Inoue podąża śladami handlarza ludźmi i bestialskich mordów. Krok za krokiem pogrąża się w świecie pradawnych wierzeń i okrutnych kultów Mikronezji. Ale dawno temu zabójcy jakuzy zostawili w płonącym domu małą dziewczynkę, więc w gruncie rzeczy Misato Inoue szuka tylko zemsty. Nie wie jeszcze, że w jej cieniu skrywa się tajemniczy cudzoziemiec — Gaijin. A on prowadzi zupełnie inną grę.

Eve Namura jest zwykłą studentką, która podejmuje jedną złą decyzję — jako wolontariuszka wyjeżdża do Somalii. Tam odkrywa o jeden sekret za wiele i odtąd musi uciekać. I nigdzie, ani w rozdartej wojną domową Afryce, ani na ulicach Berlina, nie jest już bezpieczna. Jedyną osobą, której może zaufać, jest nieznajomy — Adam Worthington. Choć może on jest dla niej najgroźniejszy z nich wszystkich.

Ale takie rzeczy nie zdarzają się przecież zwykłym ludziom.
Może dlatego Eve Namura miewa dziwne sny.
Sny o zatopionym mieście.

* * *

Seul, Korea, marzec 1951 roku

Nie potrafił dłużej czekać.

Na południowym krańcu ryżowego pola, ledwo na granicy wzroku, stała wbita w ziemię żerdź, do której ktoś przywiązał latarnię. Słaby płomyk wił się przy najlżejszym podmuchu wiatru. Wokół krążył rój świetlików, który z daleka wyglądał jak jaśniejąca chmura złocistego pyłu. Wiedział, że obok żerdzi spoczywa porzucona motyka, a o nią opiera się szeroki, bambusowy kapelusz. Dwadzieścia metrów dalej, pośród podmokłych upraw ryżu, leżało ciało chłopa albo mnicha. Na północy nocną czerń rozświetlały błyski wystrzałów i płonące wraki, ciszę zapełniał huk kanonady i urywane wrzaski umierających. Karabinowe kule uderzały o zarośnięty pnączami i mchem fundament dawnej budowli, sypiąc na boki kamiennymi odpryskami. Pociski z moździerzy wzbijały w górę bryły ziemi. Rozszarpywani na strzępy żołnierze wrzeszczeli, a ci, którym udało się przebiec pole – pas śmierci – i schronić w ruinach, kulili się za niskimi murkami i szczątkami ścian, a porośnięte ryżem, mokre grudy gleby, małe kamienie i kawałki ciał spadały na nich jak ulewny deszcz. Tap, tap, tap w odkryte plecy i powgniatane hełmy. Na ścieżce przed mostkiem prowadzącym do kompleksu pagód przewrócił się opancerzony transporter. Mina przeciwpancerna. Rozerwany, osmalony przód, oświetlony plamą płonącej benzyny, wyglądał jak las żałośnie wyciągniętych dłoni albo czarne słońce. Metalowy odłamek zablokował górny właz pojazdu, z bocznego, otwartego na oścież, unosiła się smuga dymu, podświetlona pomarańczowym pobłyskiem szalejącego wewnątrz pożaru. Żołnierze próbowali wydostać się na zewnątrz jak uciekinierzy z tonącego statku, ale rozstawione przed bramą kompleksu, ufortyfikowane cekaemy Browninga ścinały nieszczęśników, którzy w strugach krwi wypadali na zewnątrz albo zsuwali się z powrotem do środka wozu. Po niebie przemknęły dwa Chu X-PO3, ale niezapowiedziany ostrzał z działek AA ukrytych gdzieś w świątyni strącił obie maszyny, zanim zdołały zrzucić swój ładunek. Płonące szczątki jednego z samolotów opadły na podwórze, gdzie chwilę wcześniej przeniosło się dowództwo Grupy Wydzielonej. Niektórych przecięły ogniste metalowe drzazgi. Inni stanęli w ogniu i z krzykiem porzucili schronienie, ale snajperzy czający się w zakamuflowanych stanowiskach, wysoko w konarach drzew zastrzelili każdego z nich. Przestworza nad kompleksem czarniały – jeśli to w ogóle było możliwe. Rozdęte chmury, oleiste plamy, ociekały w kosmykach, uginały się pod jakimś ciężarem. Wąska linia odległego świtu odznaczała na horyzoncie kontur świątyni. Niebo nad Pan Hiehn miało się lada chwila spotkać ze szczytem wzgórza niczym negatyw klepsydry.

Reiner Erhard przeleciał wzrokiem po swoich żołnierzach. Jeszcze nie potrafił odczytywać ich obcej mimiki twarzy, chociaż strach wszędzie wyglądał tak samo. Nawet Lim Kao, bezlitosny kapitan Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej zaciskał wargi, jakby nie chciał, żeby wydostało się z nich dziecięce kwilenie.

Nie potrafił dłużej czekać.
Nie zważając na kule, przeskoczył niski murek i rzucił się w kierunku kompleksu. W mundurze i płaszczu gestapo był jak atramentowa plama na czarnej karcie i poruszał się tak szybko, że świątynni obrońcy wzięli go w pierwszej chwili za czarną panterę.

Nie kierował się w stronę mostku i prowadzących do bramy schodów, gdzie krzyżowy ogień ciężkich karabinów maszynowych nakreślił kolejną strefę śmierci, ale wprost na pionową kamienną ścianę, tonącą w podwójnej ciemności, nocy i cienia rzucanego przez długi pawilon o szerokim dachu, który rozciągał się ponad nim. Strzelcy chowający się za workami z piaskiem wreszcie go zauważyli. Ktoś wystrzelił w niebo flarę, a potem następną. Widzieli, jak jego każdy krok wyrywa kępy trawy. Jak wbiega w górę kamiennej ściany prawie nie tracąc prędkości. Jak przeskakuje nad drewnianą barierką oplecioną drutem kolczastym i ląduje na szczycie muru, a deski pękają pod siłą uderzenia.

Wielu strzeliło, ale żaden nie trafił.

Reiner Erhard miał już w dłoniach dwa mausery C96, jednym mierzył w prawo, w kierunku bramy, drugim w lewo, wzdłuż muru. Otworzył ogień. Każdy strzał był jak podmuch gaszący świeczkę, każdemu hukowi odpowiadał trzask walących się na deski ciał.

W zwartej linii obrońców powstała wielka wyrwa.

Reiner Erhard upuścił pistolety, w których skończyła się już amunicja, wyszarpnął z kabur dwa następne, i pobiegł do bramy. Załoga jednego z cekaemów zaczęła obracać trójnożną podstawę w jego stronę, najwyraźniej jej element kołowy się zaciął albo nigdy nie działał.

Nie miał na to czasu.

Niedbale machnął ręką, a kilkutonowy posąg Buddy stojący nad łukiem bramy złamał się jak źdźbło trawy i runął, miażdżąc żołnierzy i całe stanowisko ogniowe.

Teraz drugi browning zaczął się obracać, ale jakaś nienaturalna siła zgniotła i wygięła lufę. Załoga cekaemu poderwała się z miejsc, chwytając za karabiny, ale dla nich było już za późno, kule Reinera Erharda były szybsze.

Zatrzymał się na skraju schodów i machnął do swoich żołnierzy. Mimo nieustającego ostrzału moździerzowego, Lim Kao wykrzyczał rozkazy, pozostali przy życiu członkowie Grupy Wydzielonej ChALW porzucili schronienie i pobiegli ku mrocznemu wejściu świątyni Pan Hiehn. Wielu zginęło po drodze, ale to nie miało znaczenia. Przybyli tu zakończyć koszmar z Drepung.

Reiner Erhard zniknął w bramie. Nie oglądał się za siebie. Ostatecznie, oni wszyscy, jego żołnierze i stronnicy, byli tylko dywersją. Biegł opustoszałymi ścieżkami kompleksu pagód, wzniesionego na ruinach prehistorycznej świątyni. Złote i pomarańczowe lampiony drżały na silnym wietrze, a z otwartych ognisk roznieconych na skrzyżowaniach, a czasem i środkach ulic, wznosił się gęsty, czarny dym. W oddali, na wschodzie, świetlista mozaika znikających punktów i buchających supernowych znaczyła miejsce bitwy o Seul.

Wpadł na dziedziniec, gdzie w wykopanych rowach ustawiono moździerze. Strzelał do dowódców drużyn ogniowych i tych z żołnierzy, którzy stawiali opór, do dezerterów i tchórzy, którzy kulili się w okopach lub próbowali poddać się, kiedy tylko go dostrzegli.

– Lái zhīqián de sǐwáng! – wołali. – Lái zhīqián de sǐwáng!
Śmierć, która poprzedza.

Jakiś artylerzysta zdołał jeszcze załadować swój moździerz, ale Erhard pchnął lufę, zanim pocisk dotarł do iglicy. Wybuch odrzucił poszarpane zwłoki nieszczęśnika, przewracając skrzynię z amunicją. Wysypały się uzbrojone pociski, powodując kolejne wybuchy, ale Erhard przeturlał się na bok i przykucnął.

Ogień przeskakiwał ze skrzyni amunicji na skrzynię, płomienie buchnęły też z sąsiedniego pawilonu i wspinały się w górę jednej z pagód. Pozostali przy życiu żołnierze próbowali uciec z płonącego placu.

Erhard usłyszał zgrzyt metalu o kamień. Skoczył do przodu, turlając się przez płomienie. Czuł jak tlące się kosmyki włosów ocierają się o twarz. Zerwał się do biegu, a brukowce za jego plecami eksplodowały gradem pocisków. Minął kilku żołnierzy, żaden nie zdążył usunąć się z drogi karabinowego ognia. Pokonał  fortyfikację z worków piaskowych, dotarł do krawędzi placu, a potem szybko zawrócił. Widział jak powietrze nad głową faluje w strumieniu gorąca broni termostrugowej, a gong, który właśnie zostawił za plecami, pęka jak pełen wody balon. Wrzący, płynny metal prysnął na jego płaszcz. Erhard syknął z bólu, ale nie pozwolił, żeby to wrażenie nim owładnęło.

Pobiegł wprost na swojego napastnika – maszynę kroczącą „Sturmwunder”, która wyłoniła się z bocznej alejki. Kanciasta, pokryta grubymi płytami pancerza i rakietowym poszyciem, powolna i niezgrabna, ale śmiertelnie groźna. Relikt ostatniej wojny. Bez niewyczerpanego źródła energii Eskalacji, była tylko kiepskim żartem.

Kiedy kapitan gestapo pokonał połowę dzielącego go od maszyny dystansu, jej paliwo już się skończyło – wystarczyło na kilkanaście sekund czasu operacyjnego. Pilot bezskutecznie starał się otworzyć właz, prując z nieruchomego cekaemu w pustą przestrzeń. Erhard poderwał z ziemi karabin wz. 63 i oddał szybki strzał z biodra w wąski wizjer kabiny stalowego kolosa. Bryznęła krew. Cekaem przestał się obracać.

– Ile jeszcze lat? – zapytał cicho, odwracając się w stronę wzgórza i świątynnego kompleksu. – Ile jeszcze lat będę musiał po tobie sprzątać, Fannsbach?

Stanęła mu przed oczami zasuszona twarz starca w okularach w złotych oprawkach. Zbawca i zdrajca Trzeciej Rzeszy. Szaleniec i stronnik zapomnianych bogów. Mężczyzna, który ofiarował ludzkości dobrodziejstwo niewyczerpanej, darmowej energii Eskalacji – po to tylko, aby spróbować ją zniszczyć. Potępieniec.

Dostał to, na co zasłużył, przynajmniej tyle było sprawiedliwości na świecie.

Reiner Erhard żałował jedynie, że nie wydusił z niego życia własnoręcznie. Czy staruch błagałby o litość? Próbował się targować? Groził mu? Czy po prostu by umarł – z wybałuszonymi, przekrwionymi oczami, z wywalonym na zewnątrz, spuchniętym, sinym jęzorem, zbyt zdziwiony, żeby cokolwiek powiedzieć.

Zaczął wspinać się na szczyt świątynnego wzgórza. W oddali słyszał huk karabinowych strzałów – gdzieś tam resztki jego Grupy Wydzielonej starły się ponownie z obrońcami kompleksu – ale on znalazł sobie inną drogę, boczną i szybszą. Tutaj pawilony były bardziej ściśnięte, a ich dachy niemal na siebie zachodziły. Wysokie pagody rzucały postrzępione długie cienie. Lampiony gasły, a zbłąkany wiatr snuł z czarnego jak węgiel dymu fantasmagoryczne obrazy.

– Bądź przeklęty, Fannsbach.

Siedem lat po śmierci dobrego doktora, Erhard wciąż borykał się ze światem, który tamten pozostawił mu w spadku. W obliczu kryzysu paliwowego państwa bankrutowały, a wojny wybuchały jak epidemie. Wrogów było zbyt wielu, a każdego pokonanego zastępowało dwóch nowych.  Czasem ciężar był nie do zniesienia. Jak dziś, jak tutaj.

Dostępu do wnętrza właściwej świątyni broniła kolejna, tym razem zamknięta brama. Mężczyźni, którzy jej strzegli, już na niego czekali. To nie byli żołnierze. Niektórzy mieli na sobie zwiewne mnisie szaty, inni tylko przepaski biodrowe. Nie nosili broni palnej – tylko długie noże do skórowania, szerokie tasaki i sierpy.

Strzelał do nich aż do wyczerpania magazynka. Padali od kul, które grzechotały czaszki i przebijały serca, ale potem powstawali, jakby nawet śmierć nie mogła ich zwolnić ze służby. Wskrzeszeńcy Bogini.

Upuścił bezużyteczny karabin i podszedł bliżej.

Z szeregu wystąpił jednooki mnich. Plunął mu pod nogi.

– Przybywasz za późno.

– Sam to ocenię – Erhard odparł po chińsku. – Zabiłem waszą matkę w Tybecie. Nie zatrzymacie mnie.

Usta jednookiego mnicha drgnęły w lekkim uśmiechu.

– Sam to ocenię.

Rzucili się na niego wszyscy naraz. Byli szybsi od zwykłych ludzi, ale on z łatwością usuwał się spod ich ostrzy albo odpychał ich od siebie samą siłą woli. Atakowali parami, trójkami, całymi grupami, zachodzili go z każdej strony, skakali z dachów i bramy. Zgromadziło się tu wielu wskrzeszeńców i każdy z nich pragnął jego skalpu.  Kilka razy go drasnęli, policzki pokryła mu siatka krwawych linii, ale dla niego to było nic. Nadgarstek jego prawej ręki pękł, odsłaniając grot ostrego, czarnego kamienia, który błyskawicznie wysunął się w otwartą dłoń. Był długi, za długi, zbyt gruby i ciężki, żeby zmieścić się pod skórą… a jednak tam był, ukryty, czekał na odpowiedni moment. Miecz, obsydianowy hadżar-saif.

Pierwszemu z napastników uciął ręce, drugiego rozpłatał w pasie. Czarny miecz z równą sprawnością przecinał skórę, mięśnie, kości i stal. Walka zamieniła się w rzeźnię. Ginęli z zimnym blaskiem w oczach, bez skargi, jakby tego właśnie się spodziewali. Po chwili znów był sam, w środku czerwonej gwiazdy, jakby stał w epicentrum wybuchu jakiejś makabrycznej bomby, po której ofiarach pozostały tylko strzępy.

Spojrzał na wielkie wrota i pchnął je myślami. Oba masywne skrzydła wpadły do środka, jakby uderzył w nie taran albo targnął nimi huraganowy podmuch.

Pokonał próg, ale szybko zwolnił.

Z zewnątrz świątynia wyglądała na kilkusetletnią, ale teraz było jasne, że wzniesiono ją wokół konstrukcji znacznie starszej. Popękaną kamienną posadzkę porastała trawa, dawne ołtarze albo stoły z ociosanego bazaltu pokrywał ciemny osad. Na jednym z takich postumentów siedział po turecku nagi mężczyzna w białej masce bez wyrazu zakrywającej całą twarz. Szalony Mnich. Dłonie Bezskórego. Kochanek Bogini. Rezurektor. Nosił wiele imion. Wokół niego na ziemi leżeli ludzie. Nie byli martwi, ich klatki piersiowe unosiły się w miarowym oddechu. Spali. Lecz o czym śnili?

W kilku miejscach z ziemi wyrastały pękate kolumny, pnące się ku sufitowi jak łodygi kwiatów.

Ale sufitu nie było.

Nad ich głowami rozciągało się zgniłozielone, obce niebo, a po nim przesuwały się tytaniczne, złowróżbne kształty. To było inne niebo, niż na zewnątrz. Wielu uznałoby to za sztuczkę optyczną, ale Reiner Erhard widział zbyt wiele. Przestworza nad świątynią Rezurektora dawały wgląd w inne miejsce i inny czas.

Pognał przed siebie, ale coś skoczyło na niego z kolumny. To był mężczyzna, ale dziki i zwinny jak małpa. Oplótł się wokół niego, próbował go unieruchomić i wymierzyć pistolet w skroń. Inny mnich wyłonił się z boku komnaty, unosząc karabin maszynowy. Erhard cisnął w niego mieczem. Hadżar-saif poszybował w powietrzu, jakby nic nie ważył, przeszył tamtego na wylot w tej samej chwili, w której opuścił dłoń kapitana gestapo. Potem rozpłynął się w czarnym dymie, a nowe ostrze znów znalazło się w dłoni Erharda.

Mnich-małpa zaskomlił żałośnie, kiedy poczuł na szyi ucisk niewidzialnej pętli. Zwolnił uchwyt, próbując złapać oddech, ale nadaremno. Za sekundę padł na posadzkę ze skręconym karkiem.

– To już wszyscy twoi słudzy? To bezcelowe.

Znów ruszył w stronę Rezurektora, ale szybko się zatrzymał. Po zielonkawym niebie przesuwały się dziwne kształty: jak gigantyczne łupiny orzechów albo zwinięte na słońcu liście. Były ich tysiące, jedne leciały wysoko, inne zdawały się być na wyciągnięcie ręki. Zarodniki.

– W Voghtoth – powiedział cichym, ochrypłym głosem Rezurektor – Drzewo Aegis zakwita. Bogowie-Trójca wreszcie powracają. Spójrz, co zasiejesz. Zbieraj plony. Ty najlepiej…

Reiner Erhard ponownie rzucił mieczem. Ostrze przebiło pierś Rezurektora na wysokości mostka, a potem rozpłynęło się w nicość. Wybraniec bogów osunął się na ołtarz, na którym do tej pory siedział. Jeszcze żył, ale oddychał z trudnością.

– Za dużo gadacie.

Zrobił krok do przodu… a potem uskoczył w bok, za jedną z kolumn. Posadzkę przeciął wąski snop iskrzącego się światła. Coś sfrunęło z nieba i wkroczyło w przestrzeń świątyni.

Reiner padł na ziemię, a kolejna, tym razem pozioma wiązka przecięła szereg kolumn, które z hukiem runęły na ziemię. Odtoczył się spod gruzu i uchwycił wzrokiem sylwetkę istoty. Wyglądała… groteskowo ludzko. Wyłaniała się z poskręcanej, podłużnej muszli, ale była humanoidalna, chociaż olbrzymia. Stanęła przed nim na nienaturalnie długich, patykowatych nogach, miażdżąc przy tym wielu śniących. Krótkie ramiona zwisały bezwładnie wzdłuż szarego, workowatego brzucha, jakby stwór w ogóle z nich nie korzystał. W szeroko rozwartej, podłużnej szczęce błyszczały ogniki, sygnały życia, których próżno było szukać w białych, wytrzeszczonych oczach bez źrenic.

Kolejny promień śmierci wystrzelił z gardzieli potwora i przeciął powietrze za plecami biegnącego Reinera Erharda, przypalając mu płaszcz i kosmyki półdługich włosów. Kapitan gestapo wybił się z ziemi i ciął wielkie nogi na wysokości kostek, ale nawet jeśli wyrządził jakąś krzywdę, to nie zrobiło to wrażenia na upiornej istocie. Jak hel z balonika, z otwartych ran pomknęły w górę warkocze przeczącej grawitacji, oleistej, nienewtonowskiej cieczy.

Następna smuga śmiertelnego światła niemal skróciła go o głowę. Część promienia przemknęła przez bąbel lewitującej krwi, rozczepiając się, jakby przechodziła przez pryzmat. Refleksy pozostawiły mu krwawe pręgi na klatce piersiowej i ramionach, którymi próbował zasłonić twarz. Czuł się tak, jakby przypalano go rozżarzonym żelazem. Zatoczył się, potknął, ale nie upadł. Charcząc i stękając, skrył się za powalonym kamiennym fragmentem. Nie zamierzał się poddać. Zacisnął zęby, wychylił się z kryjówki i skoczył na kikut jednej z uciętych kolumn. Powierzchnia była gorąca i paliła dłonie, ale nie zważając na to, odbił się od niej i rzucił na potwora.

Ciął z góry na dół, z ramionami wyciągniętymi do przodu, tak daleko, jak zdołał. Nie napotkał żadnego oporu. Wylądował u stóp giganta. Z obszernego rozcięcia na brzuchu chlusnął w niebo czarno-niebieski melanż płynów, momentalnie zasłaniając cały widok.

Przez tę błotnistą zasłonę przedarł się palący promień, strzelając refleksami na wszystkie strony, ale tym razem nie trafił nawet w pobliże Erharda. Kierując się źródłem wiązki, kapitan gestapo rzucił mieczem. Coś błysnęło za bąblami cieczy. Stwór wydał z siebie ciche westchnienie, a potem padł na kolana. Przechylił się, ale zatrzymał się na muszli, która zaklinowała się pomiędzy dwiema kolumnami. Wreszcie zwiesił głowę. Ciecz wciąż tryskała w górę.

Reiner Erhard przeniósł wzrok na ołtarz, na którym leżał Rezurektor. Mężczyzna przeczołgał się po nim, spadł z krawędzi, a teraz wił się w kierunku dziury ziejącej w warstwie mchu pokrywającej jedną ze ścian, jak pocięta na kawałki glista. Chciał uciec przez tunel w Strumieniu Życia, który otworzyła mu Bogini.  

Przetarł twarz, a kiedy spostrzegł, że na dłoni zostają mu płaty skóry, zrozumiał, że nie wszystkie refleksy promienia spudłowały. Stęknął i podszedł do wybrańca bogów. Po drodze zauważył, że większość ze śniących albo już nie żyła, rozszarpana przez świetliste wstęgi potwora, albo właśnie dogorywała. Obraz zielonkawego nieba zaczął falować, rozpływać się, jakby nic już go tu nie trzymało.

Erhard przewrócił Rezurektora na plecy, a potem ścisnął go za gardło i podniósł.

– To koniec.

– Spó… spó-źniłeś się. Ae… Aegis zakwita…

– Zetnę je, tak jak ścinam ciebie.

Erhard gwałtownym ruchem ciął mnicha w poprzek klatki piersiowej. Ciało natychmiast zwiotczało, w powietrzu rozszedł się przykry zapach fekaliów. Bezwładne zwłoki mężczyzny osunęły się na ziemię. Rezurekor dołączył do dziesiątek innych, półnagich ciał, jednych bardziej, drugich mniej ludzkich, które gęsto zasnuły posadzkę świątyni. Umarł po raz trzeci i ostatni, stał się jedynie złym wspomnieniem strząśniętym z budzącego się świata jak koszmar blednący w świetle dnia. Reiner Erhard dopiero teraz zdał sobie sprawę z unoszącego się w powietrzu, niemożliwego do zniesienia fetoru, mieszaniny śmierci i kopulacji. Jego postrzępiony, czarny mundur gestapo powiewał na delikatnej bryzie wpadającej do świątyni przez dziurę w dachu, którą jeszcze chwilę temu przesłaniało obce niebo. Podparł się na kamiennym mieczu, którego sztych zniknął w posadzce. Broń, która mogła zabić wszystko, drżała w zmęczonych dłoniach. Dyszał ciężko, kręciło mu się w głowie. Z ran wylewała się lepka, gorąca krew.

Z przeciwległego końca komnaty spoglądały na niego nieobecne ślepia pradawnego bóstwa, które Rezurektor sprowadził tu spoza czasu i przestrzeni, aby zakończyć pieśń śmiertelnego boga. Przeliczył się, jak wszyscy dotychczas.

Mimo zwycięstwa, Reiner Erhard nie odczuwał ulgi. Przytłaczał go ogrom pracy, którą musiał wykonać. Zaprzeczyć dziedzictwu Fannsbacha, zniszczyć Drzewo Aegis. Złamać strzałę czasu, powstrzymać nieuniknione. Któż mógłby się porwać na tak szalony plan? A on był tak bardzo zmęczony.

Na horyzoncie pojawiły się błyszczące punkty – ziarenka piasku na pustyni przestworzy. Ciszę, jaka w międzyczasie zapanowała na zewnątrz, wypełnił świdrujący szum. Dźwięk z sekundy na sekundę stawał się głośniejszy.

Reiner Erhard zadarł głowę. Przez rozbite sklepienie świątyni dostrzegł sunące po niebie białe wstęgi. W jednej, boleśnie długiej chwili zdał sobie sprawę, z tego, co widzi.

Pomylił się. A ludzkość zapłaci.

Do głowy przyszła mu druga myśl.

Nie zdąży uciec.

W ułamku sekundy kompleks świątynny Pan Hiehn i większą część Seulu pochłonęły oślepiająco białe atomowe eksplozje.

Tytuł: Testament Damoklesa
Autor: Marcin Wełnicki
Wydawca: Runa/ Bellona
Data wydania: 16 listopada 2011
Gatunek: thriller, akcja
Oprawa: miękka