Tego powstania nie przegramy!
Jest styczeń 1863 i polscy buntownicy znów rzucają się do desperackiej walki. Na zasypanych śniegiem wzgórzach i polach, pod sztandarem z Orłem, Pogonią i Archaniołem walczą z sołdatami Imperium. Pośród bitew i pościgów wykwitają turbulencje rzeczywistości – strzępy świata o odmienionej fizyce i źródła potężnego mutatio. Rodzą się odmieńcy. Ścigani przez służby najpotężniejszych mocarstw, są obdarzeni nieomal boską mocą.
Odtąd nic już nie będzie takie samo.
Pod Miechowem, pod Małogoszczą i Iłżą odmieńcy będą zabijać i ginąć ramię w ramię z powstańcami.
Poniosą przyszłość na ostrzach bagnetów i kos.
Ale będą mieli jeszcze coś.
Moc mutatio, która zmienia wszystko.
Andrzej W. Sawicki – chemik zajmujący się badaniami nad syntezą substancji aktywnych leków. Opublikował kilkanaście opowiadań i powieść „Inkluzja”.
Autor: Andrzej W. Sawicki
Wydawca: Bellona, Runa
Liczba stron: 528
Wymiary: 125×195 mm
Okładka: miękka
Ilustracja na okładce: Wojciech Ostrycharz
Planowana data wydania: jesień 2011 r.
Andrzej W. Sawicki – Nadzieja czerwona jak śnieg
(fragment)
Maszerowali całą noc i pół dnia, trochę postrzelali do buntowników i to wszystko. Gówna, a nie prawdziwa bitwa. Żołnierze nie posmakowali krwi, ubili tylko kilku maruderów, a teraz nawet nie pozwala im się ruszyć w pogoń i wyłapać trochę tego tałatajstwa. Nici z wojennych łupów, nic zatem dziwnego, że są tacy wkurzeni – trajkotał kapitan Kołkow.
Czengiery poruszył się w siodle zniecierpliwiony. Nie cierpiał tego cholernego fircyka, salonowego pieska, który wyruszył na wojenkę, by zdobyć kilka orderów, nie plamiąc sobie nawet rąk. I jeszcze to jego irytujące przekonanie, że żołnierze go uwielbiają, bo jest dla nich jak dobry wujek. W dupie mają kolejnego wyfiokowanego gogusia, który przyjechał na wojenkę w luksusowym wagoniku prosto z petersburskich salonów. I najgorsze, że nie można go nawet zrugać, bo jest chrześniakiem samego cara!
– Dlaczego nie pozwolimy im ruszyć za buntownikami? Niech sobie prości żołnierze pofolgują! Należy im się coś z życia – kontynuował kapitan. – Jest pan zupełnie nieczuły na los zwykłego człowieka. Czasem trzeba zejść do ludu i wczuć się w jego sytuację…
– Dolina Łosośny została zajęta przez podpułkownika Dobrowolskiego. To on przez parę godzin toczył bitwę i to jego chłopcy zasłużyli na nagrody – wycedził wreszcie Czengiery. – Pozwolimy im zatem zająć i złupić Małogoszcz, a sami ruszymy tropem niedobitków i tego cholernego Langiewicza. Przypominam, że to przez pana spóźniliśmy się na bitwę, bo raczył pan zmitrężyć czas w kieleckim burdelu.
Kapitan poczerwieniał w jednej chwili. Nawet jego uszy zapłonęły krwiście, a lichy wąsik zjeżył się ze złości. Czengieremu jednak nawet powieka nie drgnęła. Spokojnie czekał na wybuch Kołkowa, ale ten nie nastąpił. Oficer zachłysnął się tylko powietrzem i wskazał na coś na polu bitwy.
– Jezusie Nazareński… – Wypuścił powietrze. – Co to takiego?
Niepozorna rzeczka wystrzeliła nagle w niebo kolumną ryczącej wody, gigantycznym warkoczem kotłującej się kipieli. Czengiery zmrużył oczy. To wcale nie była woda, tylko jakaś czarna gęsta ciecz. Pięła się w niebo niczym wybuchający gejzer i rozlewała się po nim, zmieniając się w kłębiącą krwistoczerwoną chmurę. A potem niebo zapadło się i wybrzuszyło, jakby przyciągane potężną siłą do ziemi. Chmura rzygnęła wściekłą ulewą. Zerwał się dziwnie nieprzyjemny ciepły wiatr, który przewrócił kilku piechurów i spłoszył konie, a padające w ulewie drobiny okazały się zbitymi płatkami śniegu, czerwonymi jak zamrożona krew. Sypnęło z taką intensywnością, że stoki wzniesienia i sama rzeczka znikły w tumanach szalejącej czerwieni. Powietrzem ciągle wstrząsał basowy ryk, przeszywający i przewracający trzewia. Z każdą chwilą potęgował się i wdzierał przerażonym sołdatom do umysłów. Rozniecał w nich panikę, odbierał zmysły.
Kozacy nie byli w stanie zapanować nad swoimi oszalałymi końmi. Jeden po drugim spadali z wierzgających zwierząt, które uciekały w popłochu, byle dalej od koszmaru. Czengiery zeskoczył ze swojej kobyłki i puścił ją wolno. Kątem oka zarejestrował, że kapitan Kołkow spadł ze swojego wierzchowca na pysk i leży w coraz bardziej czerwonym śniegu. Pułkownik szarpnął go za mundur na karku i postawił na nogi. Zauważył, że oficer twarz umazaną ma we krwi – topniejącym śniegu, do tego dygocze coraz bardziej i szczerzy zęby. Wreszcie warknął i próbował ugryźć pułkownika w rękę. Czengiery bez zastanowienia trzasnął go w pysk, przywracając w ten sposób do przytomności. Kapitan usiadł ciężko na ziemi i się rozpłakał. Burza wzmagała się, zamieniając okolice Łosośny w ryczące piekło.
– Zabieramy się stąd! – wrzasnął pułkownik do jednego ze swoich adiutantów. – Natychmiastowy odwrót. Idziemy w kierunku Włoszczowy, ominiemy Małogoszcz od północy. Szybko! Przekaż pan rozkazy podoficerom. Odwrót!
Pułkownik jeszcze raz spojrzał na krwistą chmurę i szalejący tajfun. Gdzieś w nim zniknął właśnie wymęczony bitwą pułk Dobrowolskiego. Niech Bóg ma ich w swojej opiece!
* * *
Pliszka unosił się nad Jemiołą i patrzył, jak ten mocuje się ze złotą kolumną energii, miotając nią po polu bitwy. Kosynier ciągle przekierowywał w dowódcę swoją wściekłość i agresję. Czuł, jak ta spaja się w jedno z mocą Wandy i Pustowójtowa, a potem, kierowana przez majora, spada w rzeczywistość, deformuje ją i przynosi wrogom zagładę. Wszystko widać było w oknie. Rosjanie tonęli w krwawym śniegu – niektórych burza podrywała w powietrze i ciskała nimi o ziemię, inni byli rozrywani na strzępy przez siekającą śniegiem zawieruchę. Ci, którzy skosztowali smaku czerwonego śniegu, wpadali w szał i zamieniali się w bestie. Pliszka widział, jak dwóch takich skoczyło sobie do gardeł i gryzło się nawzajem. Któryś piechur z wyciem złapał za karabin i dźgnął najbliższego towarzysza bagnetem w brzuch. Dantejskie sceny z każdą chwilą nabierały tempa i rozmachu. Moskale wrzeszczeli, walczyli między sobą, próbowali uciekać lub ginęli w morzu krwawego puchu.
Kosynier podziwiał tę orgię zniszczenia przywołaną przez Jemiołę żywcem z koszmarów, ale jego wzrok ciągle wracał do jednego punktu nad brzegiem Wiernej Rzeki. Do zawiniętego w koc ciała, które ułożył tuż przy wodzie. Choć żyły wypełniało mu szaleństwo mutatio, choć był teraz wściekłą bestią promieniującą gniewem, nadal cierpiał. W głębi serca nieustannie przeżywał śmierć Hanki. Ciągle miał przed oczami jej twarz wykrzywioną w bladym uśmiechu, kiedy agonia osiągnęła finał i dziewczynę opuścił ból. Kiedy odchodziła.
Czy to był ostateczny koniec? Czy już nigdy jej nie zobaczy? Byli ze sobą tak krótko… Tak krótko.
– Nie! – wrzasnął wściekle i skoczył na Jemiołę.
Odepchnął go jednym uderzeniem, cisnął go gdzieś w kłębowisko zaklętej w węże mocy, a sam dopadł do złotej kolumny. Uderzyło go piekielne gorąco, które omal na miejscu nie spopieliło mu umysłu. Załkał, ale nie puścił. Walczył z bólem, uparcie mocował się z wiązką energii, aż wreszcie ustabilizował ją i skupił na jednym punkcie.
Kolumna mocy uderzyła w leżące nad rzeką ciało kobiety, wbiła się w nie ryczącym nurtem. Śnieg wokół stopił się i spłynął krwią, a piasek zeszklił się w jedną skorupę. Ciało znikło w oślepiającym błysku, pochłaniając gigantyczną porcję mocy.
Złota kolumna przestała istnieć. Układ współpracujących odmieńców został rozbity i przepływ energii ustał. Czarne okno z widokiem na pole bitwy zamknęło się raptownie. Zrobiło się ciemno i zimno. Czwórka odmieńców unosiła się przed pulsującym wściekle źródłem mutatio. Rzeka przebudziła się, a turbulencja próbowała usunąć intruzów. Z jej serca wystrzeliły dziesiątki jeszcze nie do końca ukształtowanych węży. Sypiąc milionami parujących sześcianików, dygocząc i strzelając wyładowaniami, macki mocy popłynęły w kierunku odmieńców.
– Wychodzimy – rozkazał Jemioła i pociągnął swoich przyjaciół w stronę rzeczywistości.
* * *
Burza ustała w jednej chwili, zupełnie jakby ktoś zakręcił kurek w tej piekielnej chmurze. Wszystko się uspokoiło. Przede wszystkim doprowadzający do szaleństwa ryk ucichł bez śladu i zapadła absolutna cisza. Niebo rozjaśniło się, choć nadal sypał śnieg, czerwony i ohydnie lepki. Płatki opadały jednak powoli i łagodnie. Już nie kaleczyły i nie wdzierały się do gardła.
Podpułkownik Włodzimierz Dobrowolski leżał jeszcze jakiś czas nieruchomo, przytulony do trupa swojego konia. Po raz kolejny klepał modlitwę, przysięgając Bogu, że weźmie udział w pielgrzymce, da sowity datek na kościół i odpokutuje wszystkie grzechy, jeśli tylko wyjdzie cało z tego piekła. Wreszcie drgnął, a po chwili niepewnie wstał na nogi. W jednym ręku ściskał pistolet, a w drugim szablę. Wokół ciągle jeszcze walczyło ze sobą kilku kompletnie opętanych żołnierzy. Oficer ruszył przed siebie w stronę wzgórz, nad którymi świeciło słońce.
Rozglądał się wokół z rosnącym obrzydzeniem. Strach znikł i z każdą chwilą Dobrowolski czuł się pewniej. Kroczył ostrożnie nad porozrywanymi ciałami piechurów, omijał rozlewiska krwi i splecionych w niemrawej walce szaleńców.
Śnieg padał coraz słabiej, niebo się przejaśniało.
Co za ohyda! Aż musiał wstrzymywać oddech i zaciskać zęby, by powstrzymać wymiotne skurcze. Poza tym jednak czuł się coraz lepiej. Ogarniało go nawet coś w rodzaju euforii. Ostatnią godzinę spędził skulony, wijąc się ze strachu, ale teraz już nabrał pewności, że wyjdzie z tego cało. Udało mu się przetrwać piekło. Nie miało znaczenia, czy naprawdę było jakąś tajemną bronią powstańców, a może przypadkową katastrofą związaną z turbulencją. Nie liczyło się też, że stracił trzy roty i kozacką sotnię. Ważne, że wypełnił zadanie – przegnał buntowników, zniszczył ich gniazdo, a sam uszedł z życiem. Kto wie, może za coś takiego dostanie nawet Order Świętego Jerzego? Należało mu się jakieś wysokie odznaczenie wojskowe za tę bitwę. Za ofiarność, przelaną krew i rozgromienie wroga.
Uśmiechnął się do siebie, rozmyślając nad karierą. Z pogardą spojrzał na północne wzgórze. Po Czengierym nie było ani śladu. Zwiał, tchórz jeden. Tym lepiej, cała zasługa spadnie na Dobrowolskiego. Ha! Już niedługo przypnie do munduru epolety generała-majora. To nie podlegało wątpliwości.
Niewiele brakowało i zacząłby gwizdać pod nosem, ale smród juchy nieco psuł atmosferę pięknego zwycięstwa. Musiał się teraz skupić na tym, by jak najszybciej opuścić skąpane krwią wzgórza i zmyć z siebie tę obrzydliwość. Wyglądał teraz jak jakiś rzeźnik, a nie carski oficer.
Coś poruszyło się przy kępie drzew, którą właśnie mijał. Pewnie jeszcze jeden szaleniec, który opił się stopionego śniegu. Podpułkownik obrócił się czujnie i zamarł zdumiony. Jakieś dwadzieścia kroków od niego stała kobieta, odziana jedynie w powłóczysty żałobny kir. Głowę trzymała opuszczoną, a opadające blond włosy zakrywały jej twarz. Śnieg zdawał się omijać całą postać. Nie skalał kobiety nawet jednym krwawym płatkiem.
– Kim jesteś? – oficer spytał odruchowo po polsku.
Poczuł ciarki przebiegające po plecach.
Kobieta uniosła głowę. Jej twarz wykrzywiła się w grymasie nienawiści, wilcze oczy płonęły żółtym blaskiem. Z gardła wyrwało się jej głuche warczenie.
Skoczyła w imponującym, niemożliwym dla człowieka susie. Poruszała się niczym wystrzelony pocisk, obłędnie szybko. Dobrowolski uniósł szablę i ciął na oślep w zbliżający się kształt.
Uderzenie wypchnęło mu powietrze z piersi i wyrzuciło go w górę. Stracił grunt pod nogami i przeleciał kilka metrów, nim grzmotnął o ziemię. Potwór w kobiecej postaci siedział mu na piersi i uśmiechał się tak, że krew tężała w żyłach.
– Jestem twoim wyrzutem sumienia, zdrajco – wysyczała trochę niewyraźnie.
A potem otworzyła usta. Nieprawdopodobnie szeroko, prezentując palisadę ostrych jak igły zębów. Spomiędzy nich wysunął się długi język. Bestia przejechała nim po policzku przerażonego Dobrowolskiego i zlizała krew. Mlasnęła z zadowoleniem, a potem gwałtownym ruchem wbiła mu zębiska w gardło. Szarpnęła niecierpliwie i przełknęła szybko kilka łyków tryskającej obficie gorącej krwi. Czuła, jak mężczyzna trzepocze się w uścisku jej szczęk, jak nieporadnie próbuje wyrwać się z objęć. Puściła, dopiero kiedy uszło z niego życie i przestał się ruszać.
Odchyliła głowę i zaśmiała się głośno. Nie pamiętała, kim jest ani skąd wzięła się na polu bitwy. Pijąc krew, poczuła ulgę i falę radości, te jednak szybko minęły. Strzyga nadal była spragniona, a głód rozniecił w niej wściekłość. Spojrzała w górę na przejaśniające się niebo i wykrzywiła umazane krwią usta w grymasie niezadowolenia. Rozłożyła swe wielkie nietoperze skrzydła i odleciała na północ, tam gdzie ciemny, gęsty las mógł zapewnić jej kryjówkę przed słońcem.
Strzyga, która za życia nazywała się Hanna Żelazo, zawyła przeciągle, by wyrzucić z umysłu niezrozumiałe, kłębiące się strzępy wspomnień, i przysiadła na konarze wielkiego dębu. Musiała zapomnieć o poprzednim wcieleniu – teraz liczyła się tylko potrzeba zaspokojenia niewyobrażalnego głodu. Głodu krwi zdrajców i morderców.