Michel Onfray, francuski wykładowca filozofii i twórca Uniwersytetu Ludowego w Caen, autor m.in. Manifestu hedonisty, Antypodręcznika filozofii i Traktatu ateologicznego poczuł się przez Freuda oszukany. „Poznał go” w wieku piętnastu lat – brodaty mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu spoglądał na niego z półki straganu pewnej antykwariuszki. Kupione wówczas Trzy rozprawy z teorii seksualnej autor posiada podobno do dziś. Wtedy, jeszcze jako nastolatek, pochłaniał już filozoficzną klasykę, szczególnie poważając trzy nazwiska: Nietzschego, Marksa i Freuda właśnie. Od tamtej pory Onfray przebył długą drogę i głęboko zrewidował swoje poglądy na osobę i „dzieło życia” Freuda, drobiazgowo je analizując, wertując źródła. Materiału starczyło na bardzo obszerną, wieloaspektową książkę, którą mimo jej imponującej objętości czyta się znakomicie.
Dziś o Freudzie mówi się głównie w kontekście psychologii, jednak Onfray, podobnie zresztą jak wielu innych autorów i autorek, uważa go przede wszystkim za filozofa. Znając pewne fakty z zawodowego życiorysu Freuda i jego metody pracy, mierząc go współczesną miarą, wypada się tutaj z Onfrayem zgodzić; Freud, choć praktykował (nie-do-końca) swoją psychoanalizę, był przede wszystkim myślicielem, a na pewno nie badaczem. Z uwagi na dziedzinę zainteresowania autora, Zmierzch bożyszcza ujmuje temat głównie z perspektywy filozofii, jednak książkę nazwałabym interdyscyplinarną i nie mam wątpliwości, że znajdą w niej wiele ciekawych treści także osoby zajmujące się psychologią, psychoterapią i kulturą.
Zmierzch bożyszcza, co warto raz jeszcze podkreślić, nie jest zwykłą biografią. To, co i w jakim czasie Freud robił, publikował, postulował, „odkrywał”, by później niekiedy skwapliwie ukryć (jak to było z rzekomym leczniczym zastosowaniem kokainy), a także to, jak wyglądało jego życie rodzinne i osobiste czy sympatie polityczne, autor przedstawia przede wszystkim po to, by zbudować szeroki kontekst dla opisywanej przez siebie historii rozwoju myśli i zawodowej praktyki Freuda. Niestety, z charakterystyki tej wyłania się obraz postaci trudnej do polubienia: nieznoszący krytyki i sprzeciwu arogant i megaloman, mizogin, kiepski mąż i ojciec, człowiek, który z szacunkiem odnosił się do postaci Mussoliniego a krytycznie – do pokojowych idei Einsteina, wreszcie cynik przyznający wprost, że pacjenci i pacjentki powinni „poświęcać się” dla rozwoju psychoanalizy oraz, rzecz jasna, dostarczać mu dochodów. Odnotujmy, że zarobki Freuda były niebotyczne, „leczył” on wyłącznie ludzi z zamożnych wyższych sfer (ubogimi gardził), wmawiając im, że skuteczna psychoanaliza wymaga kilku sesji w tygodniu, przez kilka godzin, przez wiele lat… Dziś uznalibyśmy to za zwykłe naciąganie, Onfray sugeruje, że sam Freud też czasem w ten sposób swoją działalność postrzegał (np. w listach do przyjaciela pisał o pacjentce, której wciąż nakazywał przychodzić do siebie na sesje, mimo że wiedział, iż „nie może jej pomóc”).
Czy słyszę biorące Freuda w obronę głosy, że „wielcy ludzie nie muszą być sympatyczni”? No cóż, tu pełna zgoda. Czasem talent i dokonania idą w parze z paskudnym charakterem. Niektórzy powiedzą, że geniuszowi można wiele wybaczyć. Rozważania etyczne zostawmy jednak na później – kłopot jest w tym, czy w ogóle Freuda można faktycznie uznać za geniusza? Książka Onfraya jest w gruncie rzeczy właśnie próbą dania odpowiedzi na to pytanie.
Michel Onfray, pracując nad Zmierzchem bożyszcza, przeanalizował ogromną, imponującą liczbę rozmaitych źródeł. Opisowo przedstawia je w obszernej bibliografii. Sięgał, oczywiście, do licznych dzieł wydanych przez Freuda i opublikowanych przezeń artykułów, ale także do jego prywatnych i oficjalnych listów, stenogramów ze spotkań Środowego Towarzystwa Psychoanalitycznego (którego był naturalnie przewodniczącym), wspomnień i zapisków ludzi Freudowi współczesnych (w tym bliskich). Wszystko to zdawał się czynić ze skrupulatnością i zacięciem archiwisty. Co ciekawe i ważne, Onfray wnikliwie zapoznał się z dziełami i dokonaniami twórców, myślicieli, naukowców którzy mogli być dla Freuda inspiracją – począwszy od Nietzschego – i doszedł do frapujących wniosków.
Bo czyż mógł psychoanalizę wymyślić Nietzsche?
Choć Freud odcinał się stanowczo od jakichkolwiek (sic!) inspiracji, podczas obmyślania swego wielkiego dzieła – psychoanalizy, to jednak Onfrayowi udało się odnaleźć zaskakująco wiele stycznych punktów między tezami z twórczości Nietzschego (nawiasem mówiąc, o samym Nietzschem przy okazji Onfray też pisze bardzo interesująco) a myślą Freuda. Rozsądek i dedukcja każe domniemywać, że nie był to zbieg okoliczności, ponieważ Freud komplet dzieł Nietzschego posiadał, twierdził jedynie, że nie inspirował się nimi ani-ani. Tymczasem nie kto inny jak właśnie Nietzsche pisał na długo przed Freudem o… istnieniu nieświadomości oddziałującej na psychikę, popędzie seksualnym i popędzie śmierci, wpływie przeszłości na aktualne stany psychiczne, interpretacji marzeń sennych, tzw. oporze przed wglądem (a więc o rzekomej silnej blokadzie psychicznej uniemożliwiającej nam poznanie prawdziwej natury własnych stanów psychicznych), a nawet o tak bardzo „freudowskich” koncepcjach, jak kompleks Edypa czy osobowość złożona z Id, Ego i Superego.
Podobne zbiegi okoliczności zdarzały mu się też później – w dziełach Freuda znajdujemy „twórcze rozwinięcia” tez zawartych w pracach i dziełach Arthura Schopenhauera, Pierre’a Janeta, Jeana Martina Charcota czy Francisa Galtona. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że Freud upierał się, że na swoje pomysły wpadał zupełnie sam. Zresztą, w sensie formalnym trudno Freuda uznać też za „ojca” psychoanalizy – skoro, wbrew obiegowym opiniom, nie wymyślił on ani samego terminu, ani określanej nim metody. W tym sensie jej ojcem był starszy od Freuda inny austriacki lekarz Josef Breuer, który był przez dekadę współpracownikiem, przyjacielem i mentorem naszego Zygmunta. Ich drogi jednak rozeszły się w interesująco opisanych przez Onfraya okolicznościach, podobnie jak rozchodziły się w innych sytuacjach, kiedy Freud już swoich „przyjaciół” nie potrzebował i się z nimi nie zgadzał. Kto podważał jego tezy, szybko znikał z jego życia i popadał w niełaskę. Wbrew temu jednak, co dziś się często uważa, Freud nie był wcale przez mu współczesnych uznawany za niepodważalny autorytet czy wizjonera. Poza gronem swoich uczniów i zwolenników (Onfray, który psychoanalizę nie bez powodu przyrównuje do religii, napisałby „wyznawców”) był krytykowany i między innymi z tego powodu nie dostał nigdy Nagrody Nobla, na której tak bardzo mu zależało. Nie dostał jej zaś m.in. dlatego, że jego praca nie spełniała nawet ówczesnych, bardzo skromnych (w porównaniu z dzisiejszymi) wymogów metodologicznych.
Freud bowiem – i tu zbliżamy się chyba do najpoważniejszego zarzutu – nie był wcale naukowcem. Nie prowadził badań, nie troszczył się o potrzebę sprawdzenia i udowodnienia swoich tez. Kiedy życie wymagało od niego przedstawienia naukowemu światu historii uleczonych psychoanalizą pacjentów, fabrykował je (bo prawdziwymi przypadkami „wyleczeń” nie bardzo mógł się pochwalić, niemałe było za to grono osób, które wpychał głębiej w chorobę). Fałszował dokumentację, opisywał fikcyjne przypadki swoich rzekomych sukcesów, kłamał w wypowiedziach publicznych i w oddawanych do druku publikacjach; jedynie w prywatnej korespondencji bywał zaskakująco szczery, przyznając się do swoich nadużyć. W tym kontekście nietrudno zrozumieć zapał, z jakim Freud i jego zwolennicy i zwolenniczki starali się odzyskać lub zniszczyć jego listy pisane poufnie do przyjaciół, z którymi następnie zdołał się poróżnić…
Nie sposób w i tak już za długiej recenzji rzetelnie przedstawić mnogość wątków, jakie autor porusza w tej książce i frapujących faktów oraz konkluzji, jakie w niej zawiera. Postać Freuda, jego biografia, twórczość, spuścizna, a także wpływ, jaki wywarła na psychologię i kulturę (i wywiera do dziś), jest tu ukazana wnikliwie, krytycznie i wieloaspektowo. W książce Onfraya przeczytamy zarówno o wręcz bulwersujących przypadkach przekraczania etyki lekarskiej przez Freuda (niejednej osobie z grona swych pacjentów zaszkodził nieodwracalnie), jak i o niepokojącej relacji Zygmunta z jego córką Anną (również znaną na świecie psychoanalityczką). Stanie się dla nas jasne, że większość „przełomowych” pomysłów Freuda powstała nie na gruncie jakichkolwiek badań, ale za sprawą snutych przy biurku (właśnie – filozoficznych) przemyśleń, suto podlanych sosem z greckiej mitologii, osobistych demonów autora i inspiracji cudzymi dokonaniami. Ze Zmierzchu bożyszcza wyłania się obraz Freuda jako człowieka, którego ambicje przewyższały możliwości – chciał być wielkim naukowcem, tworzyć nowoczesną naukę, ale mu się po prostu nie udało. Skupił się więc na tworzeniu… własnego wizerunku. I jeśli w czymkolwiek był geniuszem, to właśnie w autokreacji.
Skąd więc taka popularność psychoanalizy, skoro trudno nazwać ją wiarygodną naukowo? Pisząc o tym, autor przedstawia nam przede wszystkim francuską perspektywę, ale część jego argumentów odnosi się też do popularności tego nurtu generalnie na świecie. Warto tu zwrócić uwagę na kilka faktów – i połączyć je w całość. Po pierwsze, psychoanaliza wyposażona jest w wiele nośnych i łatwych do zapamiętania, obrazowych symboli, często zaczerpniętych z greckiej lub innej mitologii. Po drugie, mówiła o seksie w czasach, kiedy był on niewątpliwym tematem tabu. Dawało to pewien wytrych – pozwalało na rozmowę na temat seksu, ale w „naukowej” otoczce, poza tym generalnie (i to można uznać za zasługę Freuda) zwróciło uwagę na zagadnienie seksualności człowieka, zepchnięte na margines publicznej (a nawet prywatnej) debaty przez purytański klimat XIX wieku. Po trzecie, Freud sformułował kilka koncepcji, które naprawdę zwróciły uwagę kolejnych pokoleń badaczy i badaczek. I choć z czasem okazało się, że znacznie więcej jego tez obalono niż potwierdzono, to już samo to, że pojawił się impuls do naukowego weryfikowania, jest pewną zasługą. Wreszcie, po czwarte (choć wcale nie ostatnie!) należy zwrócić uwagę na fakt, że od czasów samego Freuda psychoanaliza była „sztuką” elitarną; pacjenci i pacjentki psychoanalityków rekrutowali się spośród przedstawicielek i przedstawicieli najzamożniejszych i najbardziej wpływowych klas społecznych. A że kulturę tworzą właśnie elity, psychoanaliza szybko stała się jej integralną częścią i jest nią do dziś. Wreszcie sami zwolennicy i zwolenniczki Freuda (i jednocześnie ludzie, którzy żyli i żyją z uprawiania psychoanalizy) zadbali o to, by podtrzymywać świetlany mit „ojca założyciela” – stosowane przez nich w tym celu metody (niestety mocno wątpliwe etycznie) autor opisuje sugestywnie i wnikliwie.
Michel Onfray ani trochę nie sili się, by ukryć przed czytelnikiem swoją niechęć do Freuda i psychoanalizy, nie przybiera maski bezstronności. Wyraźnie jednak widać, jaki jest kierunek zależności – Onfray, dawny miłośnik myśli Freuda, krytykuje psychoanalitycznego guru nie dlatego, że go nie lubi, ale nie lubi go i krytykuje dlatego, że analizując źródła, przejrzał jego mistyfikację. Pisząc lekko i ze swadą, nierzadko dowcipnie, autor nieomal rozkłada Freuda i jego „dzieło życia” na czynniki pierwsze, każdy z nich ogląda z różnych stron i krytycznie analizuje. Tam, gdzie dzieli się własnymi przemyśleniami, wyraźnie to zaznacza, jednak większość wniosków opiera na weryfikowalnych źródłach. Oj, bardzo się ta książka nie podoba miłośniczkom i miłośnikom Freuda; ja uważam, że jest znakomita i z pewnością nie raz do niej wrócę.
Michel Onfay urodził się 1 stycznia 1959 roku. Po dwudziestu latach pracy na stanowisku profesora filozofii w liceum porzucił państwową posadę, żeby w 2002 roku stworzyć i prowadzić Uniwersytet Ludowy w Caen. Napisał przeszło pięćdziesiąt książek tłumaczonych na ponad dwadzieścia pięć języków.
Autor: Michel Onfray
Tytuł: Zmierzch bożyszcza
Tytuł oryginału: Le crépuscule d’une idole
Wydawca: Czarna Owca
Przekład: Zofia Styszyńska
Rok wydania 2012
Liczba stron: 472
Kategoria: literatura faktu, opracowanie, esej