Autorem cyklu jest Conn Iggulden, obok Bernarda Cornwella najlepszy aktualnie autor powieści historycznych. Jego poprzednia seria książek o życiu Juliusza Cezara trafiła na listy bestsellerów, jednak światową sławę zapewnił mu szczególnie cykl ​Zdobywca, który został przetłumaczony na ponad 20 języków.
 
Zapraszamy do lektury przedpremierowego fragmentu!

 O książce:

Zdobywca to znakomity 5-tomowy cykl historyczny opowiadający dzieje powstawania jednego z największych imperiów w historii – imperium mongolskiego stworzonego przez Dżyngis-chana i jego potomków.

Pierwszy tom​ Zdobywcy​ pod tytułem Narodziny Imperium to historia losów Dżyngis-chana jeszcze jako Temudżyna na drodze do jednoczenia zwaśnionych plemion i tworzenia podwalin imperium.

Temudżyn, syn chana z plemienia Wilków, ma zaledwie jedenaście lat, gdy jego ojciec zostaje śmiertelnie raniony podczas tatarskiej zasadzki. Po śmierci Jesugeja plemię porzuca rodzinę chłopca na mongolskim stepie bez pożywienia i jurty, skazując ich na pewną śmierć.

Aby przeżyć, chłopak musi szybko dorosnąć, zmierzyć się z okrutną rzeczywistością i stawi czoła zarówno bezlitosnym wrogom, jak i okrutnej przyrodzie. Samotny człowiek lub rodzina mają nikłe szanse na przetrwanie bez wsparcia plemienia.

Temudżynowi udaje się jednak zgromadzić wokół siebie innych wyrzutków i stworzyć z nich klan. W chwilach rozpaczy, w głowie chłopca rodzi się wizja zjednoczenia wszystkich zwaśnionych plemion.

Wkrótce zapanuje nad nimi i przybierze imię chana morza traw – Dżyngis-chana.

Autor: Conn Iggulden
Tytuł: Zdobywca. Narodziny Imperium
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
ISBN: 9788361386483
Stron: 600
Data premiery: 29 października

Zdobywca tom I, Narodziny Imperium
Conn Iggulden
(fragment)

 

Śnieg raził w oczy swą bielą. Oddział tatarskich najeźdźców znalazł się w potrzasku otaczających go mongolskich łuczników, którzy z niezwykłą precyzją posyłali w stronę wroga strzałę za strzałą. Zabijali w ponurym milczeniu – stojąc w strzemionach, kierując galopującymi końmi wyłącznie za pomocą kolan – jedynie tętent kopyt wtórował wrzaskom rannych i zawodzeniu wiatru. Tatarzy stanęli w obliczu nieuchronnej śmierci, nadlatującej z furkotem ze wszystkich stron zacieśniającego się kręgu Mongołów. Krew bryzgała z nozdrzy rażonych strzałami koni, które z charkotem padały na kolana.
Wszystko to obserwował z szarożółtego występu skalnego opatulony w futra Jesügej –  niestrudzony, mimo piekielnego wiatru, który wściekle kąsał mu skórę w miejscach, gdzie starła się ochronna warstwa baraniego tłuszczu. Przez lata wojennej tułaczki przyzwyczaił się do tego typu niewygód. Stały się one dlań chlebem powszednim, podobnie jak wojownicy, którymi dowodził albo wrogowie, których zabijał.
Choć gardził Tatarami, musiał przyznać, że nie brakowało im odwagi. Ich oddział właśnie gromadził się wokół młodego wojownika w kolczudze, która najwyraźniej kłuła Jesügeja w oczy. Młodzian wyrzucał z siebie krótkie rozkazy, mające zapobiec rozsypce oddziału, jego okrzyki niosły się z wiatrem. Jesügej uznał, że to najlepszy moment na atak; wyczuwali to również jego towarzysze broni – harban złożony z dziewięciu najwaleczniejszych i najbardziej z całego plemienia oddanych wojowników. Każdy z nich miał na sobie cenną zbroję z utwardzonej skóry, ozdobioną motywem młodego skaczącego wilka.          
– Gotowi? – spytał Jesügej, wyczuwając na sobie ich spojrzenia.
Jedna z klaczy zarżała, jakby w odpowiedzi na pytanie, co wywołało gromki śmiech Ełuka.
– Pozabijamy ich dla ciebie, malutka – odparł, gładząc klacz po uszach.
Jesügej uderzył piętami w boki konia, po czym wszyscy ruszyli kłusem w kierunku bitewnej wrzawy, oniemiali z podziwu na widok potęgi wiatru szalejącego po zaśnieżonej równinie – to Ojciec Niebo wyciągał swe ramiona ku mizernym w obliczu jego wielkości wojownikom, owijając każdego z nich białym, ciężkim od lodu szalem.    
 Po chwili, bez namysłu ani zmiany szyku przeszli w galop – kilkadziesiąt lat w siodle nauczyło ich bezbłędnie oceniać odległości. Musieli jedynie wykalkulować, w jaki sposób najlepiej dopaść wroga i zadać mu śmiertelny cios.
Harban Jesügeja uderzył w sam środek ludzkiej kotłowaniny, szukając dowódcy Tatarów, który dopiero co zdołał podnieść się z ziemi. Gdyby pozwolili mu przeżyć, stałby się bohaterem i wzorem do naśladowania dla swych pobratymców. Ale nie dziś.
Twarz Jesügeja rozjaśnił uśmiech, gdy staranował pierwszego z wrogów, łamiąc mu kręgosłup w chwili, gdy ten miał się obrócić, próbując stawić czoła kolejnej fali ataku. Trzymając wierzchowca jedną ręką za grzywę Jesügej ciął mieczem wrogów, którzy padali wokół jak muchy. Tylko dwukrotnie powstrzymał się przed użyciem ostrza, obawiając się utraty klingi, którą odziedziczył po ojcu – w pierwszym przypadku stratował kilku Tatarów, a w drugim  zdzielił jakiegoś bezimiennego wojownika rękojeścią. Chan niepowstrzymany parł do przodu, osłaniany przez dziewięciu zaprzysiężonych mu od urodzenia kompanów. Nie musiał oglądać się za siebie, by wiedzieć, że są tuż za nim. Ich obecność zdradzały oczy kapitana Tatarów, które nerwowo błądziły z lewej na prawą stronę. Niewątpliwie ich złowieszcze, wykrzywione w szerokim uśmiechu twarze wróżyły dlań rychłą śmierć. Być może również w tej samej chwili dotarło do niego, że wszędzie wokół leżą przebite strzałami ciała jego towarzyszy. Ta bitwa była dla niego przegrana.
Raptem dowódca Tatarów stanął w strzemionach, wyciągając w kierunku Jesügeja czerwone ostrze. Jego oczy nie zdradzały strachu, malowały się w nich jedynie złość i rozgoryczenie – wszystkie wysiłki oddziału spełzły na niczym. Jesügej przyjął wyzwanie z zadowoleniem. Wiedział, że co prawda martwi niczego się już nie nauczą, ale za to wraz z nadejściem wiosny tatarskie plemiona znajdą poczerniałe kości ich pobratymców, a to oduczy ich napadać na jego stada.  
Jesügej zaśmiał się prosto w oczy przeciwnika, który odpowiedział mu nienawistnym spojrzeniem. Nie, ta lekcja niczego ich nie nauczy. Przecież zdechliby z głodu, żywiąc się wyłącznie matczynym mlekiem. Niech więc wrócą, a wtedy on zabije jeszcze więcej szubrawców. Ta myśl napawała go dziką radością.
 Młody wiek Tatara skłonił chana do refleksji. Gdzieś za górami na wschodzie właśnie rodził mu się syn – ciekawe, czy i on kiedyś odważy się skrzyżować miecze z dużo starszym, posiwiałym wojownikiem.
– Jak ci na imię? – spytał Jesügej.
Wokół ustała bitewna wrzawa; teraz już tylko Mongołowie zabierali umarłym wszystko, co tylko mogło się przydać. I choć rozhukany wiatr nie ustawał na sile, pytanie dotarło do uszu adresata, który jeszcze raz posłał Jesügejowi nienawistne spojrzenie.
– A tobie, ośli fiucie?
Chan roześmiał się mimo bólu i zmęczenia, jakie zaczynał odczuwać. Nie spał już prawie od dwóch nocy, podążając wraz ze swoim harbanem za złodziejskim oddziałem Tatarów, mając za pożywienie jedynie skąpe racje twarogu. Uniósł miecz, gotowy zabić kolejnego wroga.
– To bez znaczenia, chłopcze. Chodź tu do mnie.
 Tatarzyn prawdopodobnie dostrzegł w oczach przeciwnika niczym niewzruszoną pewność siebie, po czym skinął głową na znak rezygnacji.
– Nazywają mnie Temudżyn-Üge – odparł. – Moja śmierć będzie pomszczona. Jestem synem potężnego rodu.
Popędził konia, ruszając na spotkanie losu. Miecz chana świsnął w powietrzu, błyskawicznie zadając śmiertelny cios. Ciało młodzieńca upadło u stóp chana, a tatarski koń pognał przez pobojowisko.
– Ścierwo! – zaperzył się Jesügej. – Jego los podzieli każdy, kto kradnie moją trzodę.  
Rozejrzał się po zebranych wokół wojownikach. W odpowiedzi na jego wezwanie swoje jurty opuściło czterdziestu siedmiu mężów. W starciu z wrogiem stracili czterech braci, lecz żaden z dwudziestu Tatarów nie powróci już do domu. Złodzieje bydła zapłacili wysoką cenę – wszystko przez tę zimę, która doprowadza ludzi do ostateczności.
  – Pospieszcie się. – Jesügej popędzał swoich ludzi przeszukujących ciała zabitych. – Za późno na powrót do domu. Rozbijemy obóz w górach.
Jedni pragnęli dobrze sprzedać cenny metalowy rynsztunek i łuki poległych Tatarów, inni zastąpić nimi własną uszkodzoną broń. Jednakże, oprócz kolczugi, nie było tam nic wartościowego, co potwierdzało przypuszczenia Jesügeja, że jego harban rozbił ni mniej, ni więcej jak tylko grupkę buńczucznych młodzików, którzy pragnęli wykazać się w drobnych potyczkach. Z pewnością nie planowali walki na śmierć i życie. Jesügej przytroczył do rogu siodła zakrwawioną kolczugę, którą rzucił mu jeden z wojowników. Była solidna i mogła ochronić go przynajmniej przed ciosem sztyletu. Zastanawiał się, kim był jej właściciel i skąd wziął tak cenny pancerz. Jego imię nic mu nie mówiło. Tak czy owak, to już nie miało znaczenia. Wzruszył ramionami. Najważniejsze że będzie mógł zamienić zdobyczne konie na mocny trunek i futra. To był dobry dzień, nawet jeśli przemarzły mu kości.

    * * *

Wściekły wiatr wciąż nie ustawał na sile, gdy harban Jesügeja dołączył do reszty plemienia nazajutrz rano. Zwiadowcy poruszali się lekko, bez zbędnego ekwipunku, wypatrując niespodziewanego ataku. Pozostali, opatuleni w grube futra i obładowani ciężkimi łupami, zamienili się w bezkształtne bryły brudnego śniegu i lodu.     
Koczowisko leżało u podnóża skalnego urwiska, które zapewniało doskonałą ochronę przed wiatrem; same jurty zaś zlewały się ze śniegowym tłem – trudno byłoby znaleźć lepsze miejsce na obóz. Choć na spowitym ciężkimi chmurami niebie ledwie błyskało światło pierwszego brzasku, powracających wojowników dostrzegły bystre oczy jednego z trzymających wachtę chłopaków. Jesügej poczuł, jak serce mu rośnie na dźwięk tych szczenięcych głosów, zawiadamiających osadę o jego przybyciu.
 Kobiety i dzieci na pewno jeszcze spały, pomyślał. Jeśli kiedykolwiek zwlekały się z łóżek o tak wczesnej porze, to tylko po to, by napalić w żelaznym piecu. Rodziny wstawały dopiero godzinę lub dwie później, gdy z wielkich namiotów z wojłoku i wikliny opadł już lód.  
Gdy zbliżyli się nieco do obozu, Jesügej usłyszał głośny krzyk dobywający się wraz z szarym dymem z jurty Höelün. Zaniepokojony poczuł, jak serce zabiło mu mocniej. Niedawno urodził mu się syn, ale wiedział jak bardzo na małe dzieci czyha śmierć. Chan potrzebował tylu spadkobierców, ile tylko mogły pomieścić jego namioty. Szeptem pomodlił się o kolejnego syna, brata pierworodnego.
Gdy z wnętrza jurty dosłyszał pisk swego jastrzębia, nie czekał ani chwili dłużej; zeskoczył z siodła i podążył w kierunku namiotu; ledwo zauważył opatulonego w futra giermka, który odebrał lejce. Po chwili pchnął drewniane drzwi, przekraczając próg domu. Z jego zbroi natychmiast spłynął roztopiony śnieg, zamieniając się w kałuże.
– Ha! No już! Wystarczy! – zaśmiał się w odpowiedzi na radosne powitanie pary psów, które skakały wokół swego pana, liżąc go gdzie popadnie. Następny w kolejności przywitał się jastrząb, choć zdaniem Jesügeja jego pisk wyrażał raczej chęć wyruszenia na łowy. W kącie raczkował nagusieńki Bekter, pierworodny syn chana, bawiąc się twardymi jak kamień kawałkami sera. Nic z tego nie umknęło uwadze Jesügeja, mimo że przez cały czas nie odrywał oczu od Höelün leżącej na posłaniu z futer. Była rozpalona z ciepła, jakie dobywało się z pieca, ale jej oczy błyszczały radosnym blaskiem w złocistym świetle lampy. Na jej tryskającej zdrowiem twarzy wystąpiły kropelki potu, a na czole, w miejscu, które otarła wierzchem dłoni, pojawił się ślad krwi. Znachorka trzymała w dłoniach płócienne zawiniątko, a uśmiech Höelün mówił sam za siebie – Jesügejowi właśnie urodził się drugi syn.
– Daj mi go – zażądał, postępując krok naprzód.
Znachorka cofnęła się, wykrzywiając pomarszczone usta na znak oburzenia. – Zadusisz go w swoich wielkich dłoniach. Niech najpierw napije się mleka matki. Potrzymasz go później, jak już się wzmocni.   
Jesügej nie mógł się powstrzymać; wyciągnął szyję, nachylając się nad obiema kobietami i zobaczył, jak znachorka kładzie maleńkiego chłopczyka i wyciera jego wątłe ciałko kawałkiem płótna. W tej samej chwili dziecko wybuchnęło gromkim płaczem.  
– Poznaje ojca! – wykrzyknął Jesügej z dumą.
Znachorka parsknęła.
– Jest na to za mały – wymamrotała w odpowiedzi.
 Jesügej nie zareagował na te słowa. Uśmiechnął się tylko do brzdąca o czerwonej twarzy. Nagle sposępniał i bez żadnego ostrzeżenia złapał starą kobietę za nadgarstek.
– Co on ma w ręce? – rzucił ściszonym głosem.
Znachorka miała właśnie powycierać dziecku paluszki, lecz pod naporem surowego spojrzenia chana, delikatnie otworzyła zaciśniętą piąstkę niemowlęcia, odsłaniając ciemny, oleisty skrzep krwi wielkości oka. Höelün wstała z posłania, by zobaczyć, co takiego u jej nowo narodzonego syna wzbudziło uwagę Jesügeja. Na widok skrzepu zaszlochała.       
– Ma krew w prawej dłoni – wyszeptała żałośnie. – Jego życie będzie naznaczone śmiercią, aż do końca jego dni.
Jesügej głośno wciągnął powietrze. Dlaczego to powiedziała? Nie można w ten sposób kusić losu. Milczał przez chwilę, rozmyślając. Starucha w dalszym ciągu nerwowo wycierała i owijała w płótna niemowlę, krwawy skrzep trząsł się jak galareta. Raptem chan ujął go w swoją dłoń.
– Höelün, on urodził się ze śmiercią w prawej dłoni, jak przystało na wielkiego wojownika.  Jest synem chana, więc niechże śmierć będzie jego towarzyszką. – Przyglądał się niemowlęciu, które nareszcie znalazło się w objęciach swojej wyczerpanej matki, by posilić się mlekiem. Höelün skrzywiła się i zagryzła wargę.
Jesügej z wciąż zatroskaną twarzą zwrócił się do znachorki:
– Rzuć kości, babo. Niech nam powiedzą, czy ta zakrzepła krew wróży Wilkom dobrze czy źle. – Sposępniał jeszcze bardziej. Nie musiał mówić, że od tego rzutu zależy życie jego syna. Był chanem i jego siła zawsze służyła jako przykład dla całego plemienia. Chciał wierzyć, że jego słowa złagodzą zazdrość Ojca Nieba, ale z drugiej strony obawiał się prawdziwości przepowiedni Höelün.         
Znachorka spuściła wzrok; wiedziała, że w obrząd narodzin wkradł się jakiś obcy i przerażający element. Sięgnęła do stojącego obok pieca tobołka, z którego wyjęła kilka drobnych kości owiec, pomalowanych przez dzieci z plemienia na czerwono i zielono. Kości te wykorzystywano do tysięcy różnych gier, często określając je mianem konia, krowy, owcy lub jaka, w zależności od tego, w jaki sposób upadły. Starsi zaś wiedzieli, że można się z nich dowiedzieć znacznie więcej, pod warunkiem, że użyje się je we właściwym miejscu i czasie. Znachorka zamachnęła się, gdy nagle Jesügej złapał ją za ramię. Wzdrygnęła się.    
– Moja krew, ja to zrobię – rzekł, odbierając jej cztery kości. Kobieta nie opierała się, porażona lodowatym spojrzeniem chana. Ucichły nawet psy i jastrząb.
Jesügej wykonał rzut, starucha na moment zamarła w oczekiwaniu na zrządzenie losu.
– Ha! Cztery konie, to szczęśliwa wróżba. Mój syn będzie wielkim jeźdźcem i pogromcą wrogów.
Chan skinął głową. Pragnął pokazać syna wszystkim członkom plemienia i zrobiłby to, gdyby nie szalejąca nawałnica, która nieomal wdzierała się do ciepłej jurty. Mróz był wrogiem, lecz z drugiej strony hartował plemię, czyniąc je silnym. Zimą starcy i dzieci umierali szybko, ale jego syn będzie żył.   
 Jesügej przyglądał się, jak maleńkie niemowlę ssie matczyną pierś. Chłopiec odziedziczył po ojcu złote oczy, podobne do oczu wilka. Höelün spojrzała z ulgą na ojca dziecka, na którego twarzy malowała się duma. Choć była przekonana, że krwawy skrzep to zły omen, kości nieco złagodziły jej obawy.
– Wybrałaś dla niego imię? – Znachorka zapytała Höelün.
Zamiast niej odpowiedział Jesügej: – Mój syn ma na imię Temudżyn. Będzie twardy, jak stal. – Na zewnątrz wciąż szalała nawałnica.