Powieści obyczajowe są tą częścią literatury, po którą sięgam najrzadziej – pierwszeństwo mają zawsze historia, biografie, fantastyka… Nie znaczy to, że nie czytam ich wcale. Po prostu fabuła musi mnie wyjątkowo zaintrygować, żebym odłożyła na chwilę grubachne tomy o postaciach, które żyły wiele lat temu albo o podróżach do światów pełnych smoków i zajrzała do książki opisującej życie ludzi współczesnych, takich jak ci, którzy otaczają mnie na co dzień, mijają każdego dnia, mieszkają wokół. Przeglądając przedwakacyjne zestawienia powieści tego typu, zwróciłam uwagę na książeczkę, której treść wyjątkowo mnie zainteresowała.

Po pierwsze – magiczne słówko „hrabina”, po drugie – równie magiczne nazwisko „Kossak” (Witkacego pomijam, bo magiczny to on dla mnie wcale nie był), a po piąte przez dziesiąte – historia, zagadki i tajemnice. Jako bonus dokładam „prawnuka hrabiny” – arystokratyczni sukcesorzy zawsze, ale to zawsze okazują się godnymi tego, by zwrócić na nich uwagę.

Tajemnice prowincji to książeczka niezwykle sympatyczna. Bohaterka jest ujmująca, miejsce akcji jest urokliwe, przygody, w których bierzemy udział są nader wdzięczne. Czy muszę dodawać, że prawnuk hrabiny też jest całkiem do rzeczy? W sumie wszystko jest tutaj trochę za bardzo urzekające, by było prawdziwe i naturalne, niemniej jednak ja osobiście od tego typu opowiastek realności nie wymagam. Niech sobie świat przedstawiony będzie przyjazny i radosny – przypuszczalnie niejednemu czytelnikowi (mnie nie wyłączając) humor poprawi i pozwoli marzyć o tym, że wszystko jest możliwe. To trochę taka komediowa telenowela na papierze – po kilku stronach lektury byłam święcie przekonana, że zaraz pojawią się panowie trzeźwi inaczej siedzący na ryneczku pod drzewkiem i filozofujący ile wlezie. I się nie pomyliłam! Podobnie było z dziarskim księdzem proboszczem – zabraknąć go po prostu nie mogło!

Główna bohaterka to mieszkanka Krakowa, która podejmuje decyzję o chwilowym powrocie do małego miasteczka, z którego pochodzi. W pewnym sensie podziwiam decyzję, którą świadomie podjęła, bo ja bym się teraz na taki krok nie zdecydowała. Najchętniej mieszkałabym w wielkiej metropolii, cisza, spokój i piękne krajobrazy odpowiadają mi tylko wówczas, gdy żyję wśród nich przez kilka dni podczas wakacyjnych wojaży. Nie martwcie się jednak o naszą heroinę – odnajduje się ona doskonale w małomiasteczkowej atmosferze i z dnia na dzień czuje się coraz bardziej spełniona i szczęśliwa.

Justyna obejmuje posadę kustosza małego muzeum hrabiny Doenhoff w Brzozowie na Śląsku Cieszyńskim. Pracę tę otrzymuje dzięki mamie, która jest burmistrzem i to jest motyw, który niezwykle mnie zirytował, jako że mam po dziurki w nosie wszechobecnego kumoterstwa i załatwiania pracy członkom rodziny. Idylliczność świata przedstawionego musiało jednak zrównoważyć coś, co ma naprawdę miejsce w naszej polskiej rzeczywistości – bajka doprawiona odrobiną niewesołych faktów i całość od razu nabiera cech prawdopodobieństwa. Nawet prawnuk hrabiny! Nie wszystko układa się tak, jak Justyna by sobie tego życzyła, ale dziewczyna powoli nabiera dystansu do niepowodzeń, a oszałamiające sukcesy, które przychodzą z czasem, stokrotnie wynagradzają jej wszelkie smutki i porażki.

Jak na wykształconą i ambitną młodą kobietę, Justyna nie jest jakoś szczególnie rozgarnięta, ale opisana została w taki sposób, że nie sposób jej nie polubić. Z czasem zaczęłam się z nią identyfikować i kibicować jej poczynaniom, bo któż by nie chciał, przynajmniej w wyobraźni, odnaleźć na strychu skarbu, stać się medialną sensację, utrzeć nosa zarozumiałej arystokratce i w końcu… no wiecie, prawnuk hrabiny! Najciekawszym wątkiem jest oczywiście odnalezienie nieznanego obrazu Witkacego, które rzeczywiście miało miejsce, a które autorka zgrabnie wplotła w fabułę. I choć szumnie zapowiadani Kossakowie pałętają się gdzieś na marginesach, to jednak całość czytało mi się zadziwiająco miło i radośnie!

W opisie okładkowym jest coś, co dodatkowo zwróciło moją uwagę – urok zmieniających się pór roku. Mimo iż nie jestem zwolenniczką mieszkania na łonie natury, to jednak przyroda mnie zachwyca, a już zwłaszcza wówczas, gdy widzę, jak ten sam krajobraz przeobraża się wraz z upływem czasu. Dlatego też z zaciekawieniem szukałam zapowiadanych opisów i tego w jaki sposób, poprzez te zmiany, Justyna spogląda na świat. Niestety, motyw został zaprzepaszczony zupełnie – początek obiecujący, ale potem autorka jakby zapomniała o tym założeniu i jedynie kilka mało zwracających uwagę wzmianek pojawia się na kartach książki od czasu do czasu.

Tajemnice prowincji mają swoje wady, ale mimo wszystko jest to książka pełna pozytywów. Niektórzy odnajdą w niej pochwałę codzienności i optymistycznego spojrzenia na życie, inni wagę szanowania tradycji i tego, co bezpowrotnie przemija – uczynności, dobroci, prostolinijności. Ktoś zwróci uwagę na prawdziwość splatających się losów kilku pokoleń i wpływ tego, co odeszło, na to, co nadchodzi. Dla kogoś innego ważny będzie niezaprzeczalny urok opowieści, która może nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością, ale pozwala mieć nadzieję, iż każdy ma szanse na spełnienie marzeń. Miło czasami oderwać się od realiów i dać ponieść ku cukierkowemu światu, w którym każda szara myszka może zdobyć serce arystokraty, a na historyków sztuki na strychach czekają nieodkryte skarby.

Autorka: Joanna Jurgała – Jureczka
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Liczba stron: 304
Okładka: miękka
ISBN: 978-83-7785-365-8
Kategoria: powieść obyczajowa

Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: Zielono w głowie