To moje kolejne podejście do Kallentofta, jednak wydaje mi się, iż będzie ono ostatnim. Może pozostaję odporna na urok jego stylu (prawdopodobne), a może uważam, iż wcale nie jest on królem szwedzkiego kryminału (jak najbardziej prawdziwe), jak usilnie próbuje mi wmówić wydawnictwo (a ja, przekorne zwierzę, od zawsze jestem na bakier z tego typu stwierdzeniami), a może za dużo jest na rynku wydawniczym kryminałów, by wracać do tego, co nie zachwyca a zdaje się po prostu przyjemne (o tak, strzał w dziesiątkę).
Linköping, dzielnica bogaczy, nie pozostaje wolna od zbrodni. Cecilia i Patrick, dobrze sytuowane małżeństwo, zostają odnalezieni martwi w jacuzzi. Strzał z bliskiej odległości oznaczać może tylko bezwzględną egzekucję. Jednak w domu kogoś brak. Pięcioletnia, adoptowana córeczka Andergrenów zniknęła bez śladu, a Malin Fors, której życie znów opętały demony, musi poradzić sobie z tym trudnym śledztwem.
Dla tych, którzy zdążyli zakochać się komisarz Malin Fors, ogromną radością będzie możliwość zagłębienia się w kolejne przygody tej niepokornej policjantki. Autor nie skąpi nam osobistych przemyśleń bohaterki, wielu odniesień do jej życia oraz, w wydźwięku ogólnej problematyki powieści, rozmyślań na temat macierzyństwa, a także adopcji dzieci z krajów Trzeciego Świata. Problematyka społeczna od zawsze była jedną z mocniejszych stron szwedzkich kryminałów i Kallentoft od tego grona nie odbiega. Choć dla niektórych czytelników może to być nużące (zwłaszcza jeśli spodziewają się przede wszystkim zagadki kryminalnej), lecz osobiście uważam, iż dużym plusem tej jak i poprzednich powieści tego szwedzkiego autora jest właśnie sfera obyczajowa.
Kolejną zaletą (znów przede wszystkim dla tych, którzy mieli do czynienia z poprzednimi kryminałami tego autora) jest wyrazista postać głównej bohaterki. Choć cała reszta postaci również zostaje dopuszczona do głosu, to Malin jest tu główną aktorką, to ona interesuje nas najbardziej. Dla tych, którzy kibicowali jej w poprzednich częściach, autor przygotował wiele niespodzianek. Cieszy mnie to, że Kallentoft nie stawia swojej bohaterki na jednym torze, poczym każe jej przeć do przodu. Malin zmienia się, ewoluuje, a co za tym idzie, nierzadko musi cofnąć się o kilka kroków, by pojąć swój błąd, by nauczyć się czegoś nowego. Nie wiem, czy autor znajdzie pomysły na kolejne części serii, ale jestem prawie pewna, że wie on, jak poprowadzić swoją postać przez wszystkie trudności i doprowadzić ją wreszcie do, szczęśliwego lub też nie, końca.
A co z intrygą kryminalną? Ona także stoi na dość wysokim poziomie, choć w pewnym momencie zaczyna męczyć, dłużyć się niemiłosiernie, w nadziei na rychły koniec. Nie mogę jednak powiedzieć, by śledztwo prowadzone przez Malin opierało się wyłącznie na spekulacjach i genialnym nosie pani komisarz (czego nienawidzę w kryminałach). Autor sprawnie przeprowadza nas od jednego do drugiego punktu sprawy, podpowiada, lecz niezbyt nachalnie, wciąga w intelektualną grę. Jestem pewna, że wielu z was przypadnie to do gustu.
A na sam koniec trochę marudzenia. Nie mam zamiaru się powtarzać – to, co pisałam na temat stylu Kallentofta, podtrzymuję cały czas. Tym, którzy jak ja naiwnie wierzyli, że autor zrezygnował z bełkotów, pseudo-filozofii i wkładania w usta truposzy podniosłych frazesów, odradzam. Ci, którzy od początku zakochali się w stylu tego szwedzkiego pisarza, będą z całą pewnością ukontentowani w całej rozciągłości.
Wodne anioły są moim pożegnaniem z twórczością Monsa Kallentofta. Choć nie był to zły kryminał, wiem już na pewno (po kilku próbach), że z tym panem nie uda mi się dogadać. Czasu spędzonego nad książką nie uważam jednak za stracony. Lecz z całą pewnością nie będę żałować swojej decyzji.
Tytuł: Wodne anioły
Autor: Mons Kallentoft
Data wydania: październik 2013
Wydawnictwo: Rebis
Liczba stron: 432